20 marca 2018

Revenant – Prophecies Of A Dying World [1991]

Revenant - Prophecies Of A Dying World recenzja okładka review coverRevenant to dla mnie kapela, która w swoim czasie wraz z Hellwitch i Ripping Corpse tworzyła coś na kształt awangardy death i thrash metalu w Ameryce. Wszystkie te zespoły łączyło nieszablonowe podejście do grania, duża oryginalność, zamiłowanie do skomplikowanych struktur i dość podobny charakter brzmienia (czemu się dziwić, skoro Prophecies Of A Dying World i „Dreaming With The Dead" były nagrywane w tym samym studiu i z tym samym realizatorem). Wszystkie trzy były bardzo szanowane w podziemiu, do pewnego stopnia nawet podziwiane, ale w końcu też spotkał je podobny los – po zaledwie jednej płycie długogrającej (i epce) poszły do piachu i szybko zostały zapomniane.

Obecnie, jeśli nazwa Revenant w ogóle jest z czymś kojarzona, to chyba tylko z Leo DiCaprio, ewentualnie z tym, że kiedyś grał z nimi John McEntee, późniejszy założyciel Incantation. Skromny dorobek zespołu pozostaje właściwie nieznany, w czym spory udział miała/ma gówniana polityka Nuclear Blast. Pomimo przeszkód ze strony wydawcy warto się nieco wysilić i wyszarpać skądś ten krążek, bo Prophecies Of A Dying World to kapitalny materiał, który z upływem lat nabrał nie tylko wartości liczonej w euro, ale i szlachetności.

Death, Autopsy, Pestilence czy Asphyx są dziś chętnie kopiowane, Revenant nie. W porównaniu z Hellwitch i Ripping Corpse muzyka Revenant nie jest jakoś wyjątkowo ekstremalna — choć blastujące partie też się zdarzają — ani przesadnie techniczna (bo tylko tyle, ile trzeba), jest za to znacznie bardziej rozbudowana i więcej w niej takiego mrocznego [miejsce na śmiech] klimatu. Amerykanie upodobali sobie zwłaszcza wielowątkowe, złożone utwory z bardzo częstymi zmianami tempa, świdrującymi riffami, fajnymi solówkowymi dialogami (nie dajcie się zmylić temu, że we wkładce uwzględniono je tylko w trzech kawałkach) i najróżniejszymi podniosłymi fragmentami. Doskonale to słychać już w otwierającym album kawałku tytułowym — trudno go uznać za typowe prucie z Florydy — w którym w paru miejscach pojawiają się szczypiące ucho popieprzone melodie, a na pół dzieli go recytacja tekstu niewiadomego dla mnie pochodzenia. I choć później nie raz w muzyce pojawiają się skojarzenia z Morbid Angel, Prophecies Of A Dying World przynosi z sobą zupełnie inne doznania niż ekipa Trey’a. Nad płytą Revenant unosi się sugestywny klimat czegoś dziwnego, niezbadanego i niepokojącego – jak u Lovecrafta. W tym miejscu należy się Amerykanom pochwała, bo dokonali tego bez uciekania się do użycia klawiszy czy innego niemetalowego instrumentarium.

Jak nietrudno się domyśleć po ocenie, poziom poszczególnych kompozycji jest wyjątkowo równy, jednak po prostu muszę wskazać na numer, który dla mnie jest hymnem tego krążka – to prawie ośmiominutowy „Asphyxiated Time”, który muzycy pięknie rozbudowali od wersji z demo z 1988 roku – jest w nim wszystko, czego można oczekiwać od ambitnego death-thrash’u, plus jeszcze chwytliwy refren. Taki właśnie jest Prophecies Of A Dying World – oferuje coś więcej niż prostą tylko wypadkową dwóch gatunków.


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

13 marca 2018

Cenotaph – Perverse Dehumanized Dysfunctions [2017]

Cenotaph - Perverse Dehumanized Dysfunctions recenzja okładka review coverCenotaph jaki znamy od „Reincarnation In Gorextasy” to siła, z którą już trzeba się liczyć. Turecka horda sukcesywnie podnosiła poziom wyziewności generowanych przez siebie dźwięków, żeby wraz z „Putrescent Infectious Rabidity” właściwie zrównać się ze światową (podziemną) czołówką. Po tym albumie nastąpiła jednak długaśna przerwa, w czasie której dość poważnie posypał się skład – ostał się jedynie wokalista-ojciec założyciel, który — jak mniemam — wielkiego wkładu muzykę nie miał. Miał natomiast przekonanie, że warto jeszcze ciągnąć ten wózek: zebrał nowych kolegów i wraz z nimi nagrał taki materiał, że łeb urywa.

Warto było tak długo czekać, bo Perverse Dehumanized Dysfunctions po prostu miażdży, wgniata w ziemię i pozostawia tylko zgliszcza. W tej chwili Cenotaph to jeden z niewielu zespołów — do tego grona zaliczyłbym też Putridity, Disentomb czy Afterbirth — w przypadku których aż prosi się o przymiotnik „brutalniejszy” przed nazwą gatunku. To, czego panowie dokonali w obrębie tych 31 minut, to jest, kurwa, jakaś trudna do ogarnięcia masakra. Mega intensywny i techniczny napierdol w, zazwyczaj, okrutnych tempach, przyprawiony chorymi bulgotliwymi wokalami i z przepięknie masywnym, głębokim brzmieniem.

Naprawdę jestem w lekkim szoku, bo aż tak potężnej płyty, tak bardzo wykraczającej ponad to, co dotychczas robili, po Cenotaph się nie spodziewałem. Moje zaskoczenie potęguje fakt, że za część materiału odpowiada znany z Decimation Erkin Öztürk, który w swoim macierzystym zespole jak dotąd nic wielkiego nie pokazał, natomiast na Perverse Dehumanized Dysfunctions dokonał niemal cudów. Opad kopary powodują również partie Alicana Erbaşa — bębniarza właściwie znikąd — który dopierdala taką ekstremę, że ręce opadają z niemocy. Właśnie tak powinna pracować perkusja w ultra brutalnym death metalu – gęsto, precyzyjnie i różnorodnie.

Za ponadprzeciętną zajebistością Perverse Dehumanized Dysfunctions przemawia również zaskakująco duża chwytliwość tej płyty – niby całość sprowadza się do patologicznego nakurwu, a jednak jest tu na tyle fajnych niuansów, że łatwo się w niego wkręcić, czego najlepsze przykłady mamy w „Parasitic Worms & Prenatal Cranial Deformation” i „Multi-organ Failure Epidemie”. Po takim ataku ze strony Cenotaph Defeated Sanity powinni czuć się poważnie zagrożeni.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cenotaphtur

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

8 marca 2018

Ataraxy – Where All Hope Fades [2018]

Ataraxy - Where All Hope Fades recenzja okładka review coverDebiut tej hiszpańskiej załogi spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem ze strony krytyków i słuchaczy — czemu nie ma się co dziwić, bo to fajna płyta — toteż naiwnie sądziłem, że muzycy zepną poślady i szybko uderzą z krążkiem numer dwa, żeby maksymalnie wykorzystać wzmożone zainteresowanie zespołem. Nic bardziej mylnego, bo z takich czy innych powodów kwartet nagrał Where All Hope Fades dopiero pod koniec 2016, a Dark Descent wypuściła go na początku tego roku.

Tak długie przerwy/opóźnienia zdecydowanie nie służą kapelom, które nie są jeszcze odpowiednio znane – niektórzy fani o nich zapomną, inni natomiast napompują balon oczekiwań do jakichś pojebanych rozmiarów. Ataraxy stali się ofiarą tej drugiej grupy – lista życzeń i wymagań była spora, jednak nie jestem przekonany, że Hiszpanie w pełni im sprostali. Na pewno nie stworzyli słabizny, bo Where All Hope Fades słucha się więcej niż dobrze, aaale… nieco inaczej sobie ten album wyobrażałem.

To, co mnie najbardziej rzuciło się w uszy, to znaczące stonowanie brzmienia i samych kompozycji w stosunku do agresywnego przecież debiutu. Ma to zapewne związek z mocniejszym zaakcentowaniem wpływów doom metalu – w wyniku tych zmian utwory Ataraxy stały się spokojniejsze, wolniejsze (wolniej, jeśli w ogóle, się też rozkręcają – „A Matter Lost in Time” zdaje się wygasać już w połowie), no i momentami są dość rozwlekłe, a przez to nie ekscytują tak jak te z „Revelations Of The Ethereal”. Ponadto zauważalnie więcej uwagi poświęcono tu melodiom, jednakże, co tu ściemniać, nie wszystkie są na tyle udane, żeby uczynić płytę wyjątkowo chwytliwą czy porywającą.

Jak dla mnie na Where All Hope Fades trochę za rzadko do głosu dochodzi ekstremalne (a przynajmniej zadziorne) oblicze zespołu, więc materiał nie ma ani ciężaru ani siły uderzeniowej poprzednika, i to nawet mimo tego, iż wokal Javiego stał się jeszcze bardziej vandrunenowski. W rezultacie otrzymaliśmy album stosunkowo przyjemny i niezaprzeczalnie łatwy w odbiorze, a jednocześnie niekładący na łopatki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/ATARAXY/281047751876
Udostępnij:

26 lutego 2018

In Silent – Martwy Dopływ Wisły [2017]

In Silent - Martwy Dopływ Wisły recenzja okładka review coverIn Silent zaczynali w połowie lat 90., a pomimo tego, że poważniej rozkręcili się dopiero dekadę później i oficjalnie debiutowali w 2013, w muzyce zespołu słychać przede wszystkim klimaty charakterystyczne dla polskich death’owców właśnie sprzed dwudziestu lat. Trochę mnie tym zaskoczyli, bo spodziewałem się — zwłaszcza po takim tytule jak „Southern Blast” — zmasowanego grzańska w stylu, powiedzmy, Convent czy Azarath, a tymczasem zawartość Martwego Dopływu Wisły kojarzy mi się choćby z Calvarią i innymi, mocno zainteresowanymi Deicide i Vader wesołkami. Konotacje z tymi zamierzchłymi czasami pogłębia ponadto brzmienie materiału, które kiedyś było w Polsce czymś typowym, zaś w obecnych realiach trudno je określić inaczej niż jako „demówkowe”. Do pewnego stopnia ma to swój urok, jednak wolę dźwięk trochę bardziej na czasie, bo ten made by Janusz Bryt momentami nieco kaleczy uszy. Gdyby w realizację studyjną tchnąć więcej mięsa (i pieniędzy, zwłaszcza pieniędzy… i może innego realizatora), zespół na pewno by na tym zyskał, a sama muzyka nabrałaby wyrazistości i większego kopa. Póki co nawet te lepsze, najbardziej jadowite riffy po prostu przelatują; nie robią należytego wrażenia i zlewają się z tymi mniej udanymi. Przy (następnej) okazji warto również popracować nad aranżacjami, żeby pozbawione mielizn kawałki kosiły od początku do końca. Jak mi się wydaje, In Silent mają ku temu wystarczające umiejętności i doświadczenie, więc do trzeciego krążka powinni ładnie ogarnąć temat. Ciekawą sprawą jest, że zespół wciąż trzyma się polskojęzycznych, podszytych humorem („Satandomierz”, „Niech będzie podpalony”) tekstów. Wprawdzie nie znajdziemy ich na płycie, ale są wyśpiewywane na tyle wyraźnie, że z załapaniem treści tej (nieszczególnie subtelnej) poezji nikt nie będzie miał problemu, co na koncertach powinno zachęcić publikę do udzielania się przynajmniej w refrenach. A propos tekstów – ufam, iż za motto In Silent posłuży ostatnie zdanie „Necrofucker Zwei”: „to dopiero początek, bo stać mnie na więcej”. Trzymam za słowo!


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/In-Silent/144051922326331
Udostępnij:

13 lutego 2018

Anus Magulo – Assophilia [2015]

Anus Magulo - Assophilia recenzja okładka review coverDo dupy z czymś takim! Ledwie się człowiek wkręci, a tu sruuu i koniec płyty. Gdyby chodziło o jakichś hipsterskich blekofców w kapturkach ponaciąganych na puste łby, to nawet bym temu przyklasnął, ale akurat Anus Magulo pocinają całkiem sensowny i urozmaicony grind, więc niedosyt jest spory i trochę wkurwia. Tak się bowiem składa, że zespół z Warszawy dzielnie kultywuje tradycje wielkich polskich załóg — z naciskiem na Parricide czy Dead Infection — co w skrócie oznacza, że hałasu robią dużo (mimo iż preferują co najwyżej średnie tempa), instrumenty opanowali na dobrym poziomie, a muzyce towarzyszy popierdolone, ocierające się o wsiurność (choćby w „Januszku, napij się”) poczucie humoru. Zabawa jest zatem naprawdę niezła, realizacja płyty spełnia wszelkie standardy (Malta kręcił gałkami), tylko czemu, ach czeeemu trwa to wszystko tak krótko?! Moi mili, Assophilia (podejrzany ten tytuł, biorąc pod uwagę, że pod albumem podpisały się trzy samce i jedna kobieta…) to tylko 10 utworów, które dają ledwie 20 minut plus kilka chwil ciszy przed „ukrytym” kawałkiem z próby. Nie uwierzę, że zespół nie był w stanie wykrzesać z siebie więcej materiału! Tym bardziej, że to, co słychać na krążku, wcale nie sprawia wrażenia wymuszonego, a niektóre pomysły — vide saksofon i jazzowa wstawka w „Rzucili kurwy na PGR” — świadczą o dużej odwadze zespołu i nieszablonowym podejściu do tematu. Anus Magulo równie dobrze radzą sobie z takimi ambitnymi zagrywkami co z prostym acz miażdżącym bujaniem w typie „Kill Life”, więc przynajmniej w teorii mogą sobie pozwolić na wiele. I właśnie tego „wiele” oczekuję od następnej płyty, bo Assophilia przelatuje zdecydowanie zbyt szybko.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnusMagulo

podobne płyty:

Udostępnij:

9 lutego 2018

Spectral Voice – Eroded Corridors Of Unbeing [2017]

Spectral Voice - Eroded Corridors Of Unbeing recenzja reviewSkoro już raz się udało, to czemu by nie spróbować ponownie – pomyśleli muzycy Blood Incantation, zasadzając się na kolejny tytuł „debiutu roku”, tym razem pod szyldem Spectral Voice, w którym występuje aż trzech z nich. Moim skromnym zdaniem poradzili sobie nawet lepiej niż poprzednio, po części także dlatego, że konkurencję mieli mniejszą. Nie zmienia to faktu, że Eroded Corridors Of Unbeing jest albumem bardzo udanym i gładko wpisuje się w katalog Dark Descent Records.

Oczywistym jest, że skoro składy tych dwóch zespołów pokrywają się w 3/4 (jedynie perkusistów mają innych), to ich muzyka będzie w mniejszym lub większym stopniu podobna. I jest, choć doskonale słychać, że panowie od przebierania palcami po strunach dołożyli wielu starań, aby nie powielać pomysłów już raz przez siebie wykorzystanych. Brawa za ambicje, ale pewnych kwestii nie przeskoczyli, bo „Starspawn” i Eroded Corridors Of Unbeing były nagrywane w tym samym studiu i przez tych samych ludzi, więc i brzmieniowo są do siebie zbliżone. Z tym akurat nie mam problemu, bo dźwięk uzyskany w World Famous Studio bardzo mi odpowiada – brzmienie jest proste, naturalne, dość przejrzyste, z fajnym klasycznym pogłosem, no i szorstkością doskonale pasuje do prezentowanego przez Spectral Voice stylu.

Od strony muzycznej Eroded Corridors Of Unbeing to zaskakująco dynamiczny death-doom z mnóstwem wgniatających partii, jak również dzikich przyspieszeń i nieco kosmicznym klimatem. Na pewno nie jest to granie tak techniczne i brutalne jak w przypadku Blood Incantation, ale dla wyrobionego ucha powinno być równie przystępne i wciągające. Wbrew pozorom niewielka w tym zasługa paru bardziej melodyjnych riffów, na które można trafić choćby w „Thresholds Beyond” czy „Terminal Exhalation Of Being”. Większą rolę odgrywa w tym wspomniana już dynamika i łatwe do podchwycenia rytmy, których użycie muzycy opanowali już w Blood Incantation.

Utwory na Eroded Corridors Of Unbeing są zbudowane z wielu różnych, nieraz naprawdę skrajnych elementów, jednak bardzo płynnie z sobą połączonych, dzięki czemu cały album nie jest ani smętny, ani nudny ani w końcu zamulający, co przy dużej objętości poszczególnych kawałków (najdłuższy trwa 14 minut) jest sporym osiągnięciem.

Za zbędne (i denerwujące) uważam tylko ambientowe zapychacze, po które Spectral Voice sięgają w paru momentach (zwłaszcza w „Visions Of Psychic Dismemberment”), ale ta uwaga wynika bardziej ze względu na to, że ja po prostu takiego gówna nie lubię, niż dlatego, że im jakoś strasznie nie wyszło. Grunt, że te pierdoły w żaden sposób nie odrzucają od Eroded Corridors Of Unbeing, zaś sama płyta pozostaje w głowie na dłużej.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 stycznia 2018

Redemptor – Arthaneum [2017]

Redemptor - Arthaneum recenzja okładka review coverRedemptor nigdy nie miał dość komercyjnego potencjału, by zapełniać stadiony, nawet te krakowskie; egzystował sobie raczej na uboczu – bez szumu, skromny i niespecjalnie doceniony. Po wydaniu Arthaneum sytuacja pewnie się nie zmieni, mimo iż to ich bezsprzecznie najlepszy album i zarazem bardzo mocna pozycja w top 3 za 2017 rok. Patrząc bowiem na ten materiał z perspektywy realisty-cynika, wydaje mi się, że Redemptor zejdzie do jeszcze głębszego podziemia, a jego status jedynie się pogorszy.

Wszystko dlatego, że Arthaneum w swej zajebistości to płyta nieszablonowa, odważna, nietypowa i w dużym stopniu oryginalna. Panowie Kesler i Loranc przestali się ograniczać do nowoczesnego technicznego death metalu i poszerzyli swój koncept o masę nowych, niekoniecznie oczywistych i przewidywalnych elementów, a przede wszystkim jak nigdy dotąd zwrócili uwagę na klimat muzyki i jej stronę emocjonalną. Rezultat jest zachwycający, jednak przypuszczalnie zespół zapłaci za to niezrozumieniem dla swoich poczynań – podobnie jak Nomad przy okazji „Transmigration Of Consciousness”.

Czy ta artystyczna fanaberia była tego warta? Tak! Po trzykroć, kurwa, tak! Poprzedni krążek Redemptor, jak nieliczni pamiętają, był jedną wielką popisówką – napierdalali aż iskry leciały od tej całej pirotechniki i ogólnie trudno było za nimi nadążyć. Na Arthaneum słychać natomiast więcej umiaru, subtelności i dojrzałości kompozytorskiej. Oczywiście stronie instrumentalnej nie można absolutnie niczego zarzucić, bo wszyscy wymiatają wprost przepięknie, ale tym razem technika to wyłącznie środek do celu, nie zaś cel sam w sobie. Przy okazji skręcono również poziom intensywności, więc album nie ma aż tak ofensywnego charakteru jak poprzedni – jest wolniejszy, mniej brutalny, oszczędny w solówki, uzupełniony o partie klawiszy – jednakowoż wcale na tym nie traci.

O sile Arthaneum stanowią przede wszystkim doskonale przemyślane i dopracowane struktury — pełne zaskakujących zmian i naprawdę wgniatających fragmentów (lubią zapachnieć miksem Gojira i Immolation, ugh!) — w których wszystko znakomicie ze sobą współgra, a nawet najbardziej zróżnicowane wewnętrznie utwory nie sprawiają wrażenia klejonych na siłę. Kolejnym plusem płyty i elementem mocno wpływającym na jej nastrój są wokale Michała. Xaay dokonał ogromnego postępu względem poprzednich wydawnictw i typowe death metalowe ryki uzupełnił jakimiś ponurymi pomrukami, niepokojącymi szeptami i cholera wie, czym jeszcze, co zbliżyło go niekiedy do industrialnych brzmień. Duże brawa! Nie co ściemniać – ze zwykłym growlem kogoś przypadkowego Arthaneum byłby odczuwalnie uboższy.

Do pełni szczęścia brakuje mi tylko głębszego brzmienia perkusji. Same partie Pavulona są bardzo dobrze wstrzelone, jednak przy ciężkich gitarach wydają mi się zbyt miękkie, „plackowate” i niedostatecznie uwypuklone – ciśnie mi się na klawiaturę casus „Kingdom Of Conspiracy”. Nawet mając na uwadze ten realizacyjny zgrzyt, nie mam problemu z uznaniem Arthaneum za absolutnie wciągający materiał, dzięki któremu Redemptor trafił do ekstraklasy. Przynajmniej tak teoretycznie…


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RedemptorPL

podobne płyty:

Udostępnij:

19 stycznia 2018

Devangelic – Phlegethon [2017]

Devangelic - Phlegethon recenzja reviewOdpaliłem Phlegethon zaraz po „Parallels Of Infinite Torture”, a jedyna poważniejsza zmiana, jaką dało się odczuć po tych kilku sekundach ciszy, zaszła w obrębie brzmienia… Znaczy to mniej więcej tyle, że Devangelic łoją brutalny death metal z niezłym zapleczem technicznym w prostej jak w mordę strzelił linii wyrosły z tradycji kalifornijskiego Disgorge. Od debiutu upłynęły trzy lata, a tu u Devangelic bez zmian. Nie powiem, odrobinę jestem zaskoczony, może nawet i nieco zawiedziony, bo po następcy „Resurrection Denied” oczekiwałem jednak materiału nastawionego przede wszystkim na szybkość i diabelskość — czyli cuś jak u Blasphemer — no i choćby z minimalnie zarysowaną własną tożsamością. Nic z tego, mamy tu do czynienia jedynie z naturalnym rozwinięciem debiutu, co dla słuchacza sprowadza się do jeszcze wierniejszego napierdalania pod Disgorge. Żeby oddać Włochom sprawiedliwość, trzeba odnotować, że i tak grają trochę żwawiej niż Amerykanie na swej ostatniej płycie (mimo iż tempami nadal nie zabijają), zaś ich muzyka — i to już nie każdemu musi się spodobać — nie jest aż tak duszna i technicznie poszatkowana. Ale powiedzmy sobie szczerze – czy to coś zmienia? W zasadzie nic, bo od rozpoczynającego się w znajomy sposób „Plagued By Obscurity” wiadomo, o co Włochom chodzi; nie kryją się ze swoimi fascynacjami do tego stopnia, że również pozwolili sobie na nic nieznaczącą „instrumentalną” zapchajdziurę. Ogólny poziom Phlegethon jest zatem naprawdę wysoki, więc fanatycy brutalnego death metalu — a zwłaszcza „Consume The Forsaken” i „Parallels Of Infinite Torture” — znajdą tu sporo powodów do uciechy. Druga strona medalu jest taka, że nawet z mikroskopem elektronowym oryginalności nikt się u Devangelic nie dopatrzy. Trochę szkoda, bo potencjał, jak mi się wydawało, mają dostateczny, żeby z tego stylu wykrzesać coś więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/devangelic.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 stycznia 2018

Abbath – Abbath [2016]

Abbath - Abbath recenzja okładka review coverNie ma bata na Abbath’a – takie oto krótkie hasło reklamowe wpadło mi do łba przy okazji odsłuchu jego debiutanckiej płyty wydanej pod własną ksywą. Jeśli któryś ze speców od marketingu Season Of Mist byłby zainteresowany jego odkupieniem, to żadna poważna oferta w euronymusach nie zostanie przeze mnie zlekceważona. A tak serio (A dupa, tamto też było serio!), to Abbath po raz kolejny udowodnił, że potrafi stworzyć kawał porządnej muzyki charakterystycznej tylko dla niego. Jak mi się wydaje, takie potwierdzenie było mu szczególnie potrzebne po tym, jak został wywalony z Immortal, którego nota bene „powrotny” krążek zupełnie nie zachwycał.

Z Abbath sytuacja wygląda inaczej, bo powiew świeżości czuć już w pierwszych taktach „To War!”. Później z tą świeżością bywa różnie, ale zarówno jej jak i chęci do grania jest na płycie znacznie więcej niż na wtórnym i nudnym „All Shall Fall”. Abbath skupił się na tym, co mu najlepiej wychodziło — i co przy okazji miało niezłe branie u fanów — więc krążek jest utrzymany w stylu, który najłatwiej można określić jako wypadkową „Sons Of Northern Darkness” i „At The Heart Of Winter”. Dodatkowo mamy tu trochę nowych rozwiązań, które czynią muzykę Norwega ciekawszą, mniej przewidywalną, a nawet dość współcześnie brzmiącą.

Jestem przekonany, że duża w tym zasługa Kevina Foley’a, który technicznie przerasta Horgh’a przynajmniej o głowę i potrafi zagrać gęsto nawet w wolniejszych partiach, wypełniając kolejne takty mnóstwem rozmaitych przejść. Zajebiście to wpływa na ogólną dynamikę Abbath, zatem pozostaje mi tylko pogratulować inwencji i wyczucia. Nie zmienia to jednak faktu, że pełnię swoich możliwości mr. Creature pokazuje mieszając przy intensywnych blastach, których akurat na płycie nie brakuje. Dobrze spisuje się także King ov Hell. Wprawdzie aż takich cudów nie dokonuje, ale na szczęście nie ogranicza się jedynie do plumkania pod gitarę, więc relatywnie często daje o sobie znać.

U spiritus movens tego przedsięwzięcia słychać natomiast niemal młodzieńczy zapał i dużą pewność siebie, dlatego Abbath opiera się wyłącznie na solidnie poskładanych kompozycjach; nie ma tu żadnych wypełniaczy. Każdy z utworów mógłby zostać wybrany na singla, bo generalnie trzymają bardzo zbliżony wysoki poziom, jednak inną kwestią jest to, które najszybciej trafiają do kategorii ulubionych. Ja stawiam przede wszystkim na ekstremalny „Ashes Of The Damned” (z oczywistych względów kojarzy się z „One By One”), fajnie klimatyczny „Ocean Of Wounds” (z oczywistych względów kojarzy się z „Tyrants”), chwytliwy „Count The Dead”, zaskakujący nietypowym rytmem i riffami „To War!” oraz kończący z hukiem całość „Endless”.

Jak zatem widać – jest na czym ucho zawiesić, brzmienie wydaje się być w pełni naturalne, a oprawa albumu skutecznie przyciąga wzrok. Demonaz i Horgh będą musieli naprawdę się postarać, żeby przebić ten materiał, bo Abbath wysoko zawiesił poprzeczkę.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.abbath.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 grudnia 2017

Morbid Angel – Kingdoms Disdained [2017]

Morbid Angel - Kingdoms Disdained recenzja okładka review coverPierwszemu przesłuchaniu "Kingdoms Disdained" towarzyszy westchnienie ulgi, bo album nie ma nic wspólnego z „Illud Divinum Insanus”. Drugiemu towarzyszy… w zasadzie nic, bo i niczego specjalnie odkrywczego ten materiał nie oferuje. Dlatego też wydaje mi się, że w kontekście tego „wielkiego powrotu do formy” największą zaletą Kingdoms Disdained jest po prostu niebycie ”Illud Divinum Insanus”. Niezbyt ambitne to zagranie jak na zespół kalibru Morbid Angel, ale powinno się sprawdzić przede wszystkim u nowych/mniej wymagających słuchaczy. Pozostali bez większego bólu przebrną przez album — wszak nie jest zły! — jednocześnie mając świadomość, że TAKI zespół stać na znacznie więcej.

Może się mylę, ale samo granie death metalu w średnich i średnio-szybkich tempach — a właśnie z tym tu obcujemy — to w obecnych czasach niespecjalne osiągnięcie. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z odczuwalnym ubytkiem w sferze tożsamości – Kingdoms Disdained w (zbyt) wielu momentach brzmi jak inspirowana Morbidami kapela z Tuckerem na wokalu, nie zaś jak Morbid Angel z krwi, kości i bagien Florydy. Wygląda mi na to, że w swoich utworach Trey chciał koniecznie zrobić coś innego — tym samym przyznając się do błędu, jakim był poprzedni krążek — ale nie do końca wiedział, w jakim pójść kierunku, więc w miarę możliwości nawiązał do materiałów nagranych ze Steve’m. Z kolei Tucker wespół z Fullerem wyszli naprzeciw oczekiwaniom fanów i stworzyli trzy klasyczne numery nastawione na jebnięcie – szybkie, brutalne i bezpośrednie, ale odczuwalnie mniej złożone niż kompozycje Azagthotha.

Nie zmienia to jednak faktu, że na Kingdoms Disdained dość często występują odniesienia do „Formulas Fatal To The Flesh” i „Heretic”, ale nie są one na tyle nachalne, żeby mówić o autoplagiacie – to raczej podobne podejście do rytmów i konstruowania riffów. Grunt, że płyta jest zaskakująco spójna, a słucha się jej całkiem nieźle, ba!, nawet lepiej niż przypuszczałem – wprawdzie bez szału (brakuje prawdziwych hajlajtów), ale na pewno bez skrętu kiszek. Morbid Angel przede wszystkim wyprostowali swoje granie, zrezygnowali z formalnych udziwnień i wszelkich wypełniaczy – czy to z klawiszowego pseudoklimatycznego plumkania czy też elektronicznych popierdywań. Na płycie znajduje się wyłącznie death metal w stanie czystym. No, może prawie czystym – bo rytm w „Declaring New Law (Secret Hell)” brzmi trochę ryzykownie, a w kontekście całego albumu wręcz ekstrawagancko, ale jest fajnie równoważony wypasioną solówką – jedynym wkładem Vadima w nowy album.

A propos solówek – są potraktowane dość oszczędnie i jest ich znacznie mniej, niż można by oczekiwać, przez co stały się czymś wyczekiwanym. Wydaje mi się, że istnieje też druga przyczyna tej powściągliwości, bo Trey odgrywa je tak, jak zwykle – w sposób doskonale wszystkim znany i zupełnie nie zaskakujący. W każdym razie od strony kompozytorskiej Kingdoms Disdained wypada dość przekonująco.

Tymczasem nie do końca przemawia do mnie koncepcja produkcji — albo brak koncepcji, bo ta opcja też wchodzi w grę — tego albumu. Ogólnie brzmienie sprawia wrażenie do przesady skompresowanego. Ma przytłaczać, a nie przytłacza. Postawiono na mocno wyeksponowany wokal (bardzo dobry, swoją drogą) i rażącą triggerami perkusję (kłania się sound „Domination”), natomiast gitary upchnięto gdzieś z tyłu – są przybrudzone i nie zawsze należycie czytelne. Bas dopchnięto chyba kolanem, więc na powierzchni pojawia się tylko od święta – choćby w „Paradigms Warped”. Naprawdę niewiele mi już brakuje do rozpowszechniania teorii spiskowej, że Rutan przykłada się wyłącznie do brzmienia własnych płyt.

Czy wobec powyższego mogę napisać, że Morbid Angel powrócili do formy? Wydaje mi się, że tak. Wprawdzie nie do tej najwyższej, sprzed 25 lat, ale i tak idzie ku lepszemu. Mimo to znacznie ważniejszy jest w tym przypadku powrót do normalności.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: