2 marca 2014

Realm – Suiciety [1990]

Realm - Suiciety recenzja okładka review coverBardzo dojrzeli muzycy od poprzedniego albumu. Jest to dobra wiadomość szczególnie dla tych, którym bardziej powerowy aniżeli thrashowy charakter debiutu nie pozwalał w pełni delektować się muzyką. Na szczęście dla nich, całego tego klimatu „wysokiego c”, zgniecionych marchewami jajek i ćwiekowanych kurtek nie ma (choć pewnie nadal tak właśnie się nosili), przez co album nie tylko sprawia wrażenie mniej szczeniackiego, ale wręcz zaangażowanego i zmuszającego do skupienia. Mam tu na myśli teksty, które z Bozi i Diabła zeszły na znacznie mniej abstrakcyjną tematykę społeczną i ogólnopolityczną. Nie chcę przez to oczywiście implikować, że teksty pełne są Webera, Durkheima i dogłębnych analiz patologii społecznych, ale że w końcu, delikatnie rzecz ujmując, przestali pieprzyć o dupie Maryni. Niemniej jednak to w sferze muzycznej dokonały się największe zmiany, które słychać tak na poziomie melodii, ale przede wszystkim w kompozycjach i bardziej progresywnym zacięciu. Zwróćcie uwagę na gitary, jak inkorporują patenty a’la „Mother Man” Atheisty, riffy żywcem wyjęte z Chuckowych „Spiritual Healing” i kolejnych, na bardzo niezależny, selektywny bas, będący niekiedy de facto trzecią gitarą, na wstawki rodem z „Thresholds” Nocturnusów. Zwróćcie także uwagę, że to wszystko było pierwsze. Świadczy to jak najlepiej o kierunku obranym przez kwintet, bo zaproponowali coś, co jakiś (nie tak znowu odległy) czas później weszło do kanonu technicznego grania. Stworzyli klasykę. Przy całym tym dorośnięciu zachowali jednak swoją bezpośredniość i nie stracili nic z dobrze rozumianej przebojowości. Skutek tego jest taki, że album wchodzi równie gładko jak debiut, oferując jednocześnie znacznie więcej i niezaprzeczalnie wyższych lotów. Posłuchajcie choćby dwóch: „La Flamme’s Theory” i tytułowego „Suiciety”, by zrozumieć, co mam na myśli. I jeżeli miałbym kiedyś wskazać na książkowy przykład wyjścia na ludzi i dojrzenia, to wskazałbym właśnie „Suiciety”. Zostawię was teraz z tą myślą do przetrawienia i jeżeli nie zachęci was to do lektury, to alboście głusi albo głupi. Albo, najpewniej, i jedno i drugie. Dla mnie Suiciety to krążek, który znać należy, który znać wypada, bo mimo wielu powerowych pozostałości, jest jednym z ważniejszych w historii technicznego grania.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lutego 2014

Cynic – Kindly Bent To Free Us [2014]

Cynic - Kindly Bent To Free Us recenzja okładka review coverDruga płyta Cynic ukazała się w 2008 roku i z miejsca rozczarowała słuchaczy zakochanych w doskonałym i przede wszystkim nowatorskim debiucie. Fala krytyki była zasłużona, jednak to nie dało do myślenia Masvidalowi, który zamiast pójść po rozum do głowy i zakończyć ten kabaret z elementami groteski, wziął się za regularne wydawanie pod tą legendarną nazwą jeszcze większych i jeszcze bardziej dobijających zapchajdziur-wysysaczy kasy. Tak dotarliśmy do chwili obecnej, do longpleja numer trzy, który bez wysiłku i naprawdę szczerze można pochwalić wyłącznie za oprawę graficzną autorstwa nieżyjącego już niestety Roberta Venosy. Muzycznie mamy ciąg dalszy załamującego zjazdu na dupie po równi pochyłej w odmęty efemerycznego, rozmemłanego nie wiadomo czego i nie wiadomo dla kogo. Ponoć istnieją tacy, którzy dokopali się na „Traced In Air” jakichś pierwiastków death metalu, co mnie nie było dane. Teraz ci sami ludzie mogą mieć problem z doszukaniem się na Kindly Bent To Free Us czegokolwiek wpadającego w metal czy nawet ostrzejszego rocka. W tym miejscu nie mam nawet zamiaru czepiać się obranego stylu, wszak każdy może się rozwijać (albo „rozwijać”) w kierunku, jaki mu pasuje – czy to mięknąć czy radykalizować się. Aaale! Niechże to, kurwa, ma ręce i nogi! Niech stoi za tym jakiś pomysł! Masvidal z niezrozumiałych, przynajmniej dla mnie, powodów z całych sił pcha się w bezpłciowy, grząski i potwornie nudny progresywny rock alternatywny, który — jak mniemam — fani takiej muzyki w normalnym wydaniu przyjmą z zażenowaniem, albo najpewniej w ogóle oleją sprawę. Niestety, obecnie wyznacznikami nośnego progresywnego grania — takiego, które może spokojnie pogodzić słuchaczy rocka i metalu — są ostatnie płyty Mastodon, od których postreunionowe dokonania Cynic dzieli głęboka przepaść, zasieki i pole minowe. Strona instrumentalna albumu — choć absolutnie nie porywa — i tak momentami jeszcze jakoś się broni (szczególnie w „Gitanjali”, który jest prawie dobry), wszak mamy tu Seana Reinerta i Seana Malone’a, a oni do technicznych ułomków nie należą. I to właśnie pracę sekcji rytmicznej należy zaliczyć na plus, mimo iż brzmieniowo niekiedy brakuje jej spójności. Gorzej, że są jeszcze wokale spiritus movens tego przedsięwzięcia. Nie wiem, kto nagadał Paulowi, że potrafi śpiewać, ale uczynił światu straszne świństwo, bo ten najwyraźniej w to uwierzył. I śpiewa — bo „śpiewać każdy może” — czym potrafi doprowadzić człowieka do rozstroju nerwowego, zwłaszcza w karykaturalnych, nieprzemyślanych refrenach. To przez jego nieskoordynowane i wstrzelone od czapy zawodzenie przebrnięcie przez dwa pierwsze kawałki zajęło mi trzy dni! Jeśli już chłop przypadkiem zagra coś sensownego (choćby solówki), to zaraz wysiłek swój i kolegów masakruje tym koszmarnym głosem, zabijając wszelki nastrój. To w zupełności wystarcza, żeby mieć problemy z utrzymaniem skupienia (i nerwów na wodzy) do końca albumu. Następny denerwujący element to niezbyt zwarta produkcja – może tu chodziło o podkreślenie indywidualnych umiejętności, ale efekt jest taki, że instrumenty często grają obok siebie, nie zazębiają się, nie tworzą monolitu. W takich warunkach trzeba naprawdę dużo samozaparcia, żeby brnąć przez kolejne rozwlekłe utwory. Samozaparcia albo porządnego znieczulenia.


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2014

Borknagar – Universal [2010]

Borknagar – Universal recenzja reviewUniversal wyszedł Norwegom raczej przeciętny. Trudno się przyczepić do jednej, konkretnej i namacalnej rzeczy, która psuje album — bo to problem raczej nie tej natury — ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że coś z albumem jest nie tak. Problemem krążka AD 2010 jest, ogólnie rzecz ujmując, brak point i specyficzna jednoliniowość. Album zaczyna się, trwa i kończy i pozostaje po nim poczucie niedomknięcia i wrażenie niedoboru pasji i weny twórczej owocującej brakiem werwy. Brakuje momentów kulminacji, zarówno na poziomie poszczególnych utworów, jak i całego albumu. Przez większość czasu napięcie powoli, nawet bardzo powoli, wzbiera, ale niemal nigdy nie uchodzi, przez co muzyka sprawia wrażenie płaskiej i bez większych emocji. Wydaje się, że przy projekcie tak ambitnym, jakim Borknagar niewątpliwie jest, brak tak ważnego pierwiastka po prostu boli. Co więcej, muzyka Norwegów, coraz bardziej dryfuje w progresywne rejony, co jeszcze bardzie rozwadnia i tak już niezbyt dynamiczną motorykę. Jeszcze na początku coś się dzieje, ale mniej więcej od połowy płyty coraz bardziej daje się we znaki ów brak pierdolnięcia. Nie twierdzę, że nie ma tu momentów konkretnego wygrzewu, ale że są one mdłe i nie tak mocne, jakby tego chcieć i jakby wskazywała logika muzyki. Przejścia, zamiast całkowicie odmienić charakter danego momentu, po prostu zmieniają muzykę wolną w szybką, zachowując przy tym atmosferę tej wolnej. Jest to problem dość subtelnej natury, bo z technicznego punktu widzenia wszystko wygląda jak należy. Przyczyn tego stanu nie upatruję natomiast w produkcji, bowiem ta jest niezmiennie wyborna, z tym wszakże niemiłym zaskoczeniem, że bas gdzieś się zapodział i nie podbija tak fajnie muzyki, jak miało to miejsce na „Emipricism”. Po jednoalbumowym rozstaniu z kapelą Tiwaza (nie wliczam w to akustycznego „Origin”, bo tam muzyka była zupełnie inna, inne były jej emocje i inne klimaty), chciałoby się ponownie móc usłyszeć jego wyczyny i miłe, głębokie linie melodyczne w tle. Na Universal basu nie słychać. Kolejnym problemem jest, wspomniana już wcześniej, obniżająca, w miarę upływu krążka, loty jakość kompozycji. Znów jest to sprawa bardziej subiektywnej niż obiektywnej natury, ale daje się to odczuć, szczególnie po kilku przesłuchaniach pod rząd. I właśnie suma takich małych niedopieszczeń, bo tak by je chyba należało nazwać, sprawia, że płyta z potencjalnie dobrej, stała się realnie przeciętna i bez pożądanych kopnięć i zachwytów. Wydaje się, że problem ten nie dotyczył wcześniejszych, bardziej wyrazistych przedsięwzięć, które może mniej wielowymiarowe, pełniejsze były życia i akcji. Z tego też powodu wracam do tego albumu rzadziej niż do wcześniejszych.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lutego 2014

Behemoth – The Satanist [2014]

Behemoth - The Satanist recenzja okładka review coverStrzeżcie się posłowie, poślinki i inni poślinieni spece od przeciwdziałania ateizacji Polski, albowiem oto pojawił się „Szatanista” sprokurowany przez niecną bandę rogatych diabolistów, których przywódcę za samo istnienie powinno się ciągać po sądach jak mokrą szmatę. Jak na demokratyczny kraj przystało, do kurwy nędzy! Żarty na bok, zjebusów pozostawmy z ich schorzeniami i zajmijmy się najmłodszym dzieckiem Nergala i spółki, bo od czasu bestsellerowego „Evangelion” Behemoth zmienił się bardzo (choć nic nie stracił ze swojej tożsamości), więc trzeba się do tego jakoś ustosunkować. Żeby uniknąć niedomówień już na początku wam oznajmiam – zmienił się na lepsze! Tym mnie cholernie zaskoczyli, bo byłem przekonany, że po wielkim sukcesie poprzednika już na dobre oddadzą się graniu muzyki wypieszczonej technicznie i nudnej zarazem, dla niepoznaki zmieniając jedynie fatałaszki. I jak nie przekonuje mnie nowy image, nie rusza premierowy teledysk, a gadki o uduchowieniu chowam głęboko między pośladami, tak samej płyty słucham bardzo chętnie, nawet mimo tego, iż stylistycznie dryfuje w niespodziewanym, a nielubianym przeze mnie kierunku. The Satanist zawiera bowiem najwięcej blackowych pierwiastków od czasu kapitalnej „Satanica”, a niektóre partie feelingiem i klimatem nawiązują nawet do hiciorskiego „Pure Evil And Hate” sprzed… dwudziestu lat. Albo weźmy taki, nota bene chyba najlepszy na krążku, „O Father O Satan O Sun!” – kilka dźwięków dodać, kilka wyrzucić, kilka pozamieniać miejscami i co otrzymujemy – „Twilight Of The Gods”, hehe. Do tego co trzecie słowo to „Szatan”… Nie chcę przez to powiedzieć, że płyta muzycznie ugrzęzła w prymitywnym oldskulu, bo tak oczywiście nie jest, ale kolejne utwory uwalniają spore pokłady takiej fajnej pierwotnej melodyki i nieco lunatycznej agresji, którymi przecież charakteryzowały się klasyczne płyty z pogranicza black, death i thrash metalu. Żywioł, oczywiście nie taki młodzieńczy i beztroski, ale jednak żywioł – to coś, co udanie odświeżyło oblicze Behemotha i co w połączeniu z oszczędniejszą, mniej efekciarską produkcją przełożyło się na dynamicznie, dość naturalnie i prawie ordynarnie (bas…) brzmiący materiał. No i w końcu mamy tu niezły zestaw naprawdę udanych utworów, spośród których obok podniosłego „O Father O Satan O Sun!” należy zwrócić uwagę na mega chwytliwy „Ora Pro Nobis Lucifer”, wybuchowy „In The Absence Ov Light”, dość nastrojowy „tytułowiec” czy — jak to celnie sugeruje tytuł — szaleńczy „Furor Divinus”. Zapychaczy i jakichś irytujących mielizn brak, więc krążka słucha się bez znudzenia, a tego o poprzednim akurat nie mogłem powiedzieć. The Satanist jest albumem znacznie ciekawszy od „Evangelion”, bardziej niż to sugeruje ocena, ale to już moja wina – poprzednią płytę potraktowałem zbyt łagodnie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

17 lutego 2014

Resurrection – Embalmed Existence [1993]

Resurrection - Embalmed Existence recenzja okładka review coverEmbalmed Existence, choć obecnie trochę zapomniany, to jeden z ostatnich naprawdę wielkich debiutów na death metalowej scenie pierwszej połowy lat 90-tych dwudziestego wieku. Już na demówkach ekipa Resurrection udowodniła, że doskonale odnajduje się zawiłościach gatunku i wie, jak przyłożyć z grubej rury, debiut natomiast jest tego doskonałym potwierdzeniem. Jeśli tylko poświecicie mu odrobinę uwagi, dojdziecie do wniosku, że krążek spełnia wszystkie wymagania, jakie stawia się przed najczystszym metalem śmierci z Florydy: jest precyzyjnie zagrany, brzmi wybornie (nagrywano w Morrisound, bo gdzieżby indziej), ma super okładkę Dana Seagrave’a i zmusza do energicznego kręcenia młynów. W kontekście tej wyliczanki kanonicznych elementów zastanawiać może tylko brak solówki Jamesa Murphy, który takie przysługi wyświadczał niemal każdej kapeli z kontynentu. Jeśli to dobrze wyliczyłem, nagrywał wówczas debiut Disincarnate w Anglii, więc byłby usprawiedliwiony. W każdym razie i bez niego gitarniacy pokazali klasę, bo ich riffy, solówki i same struktury kawałków to prawdziwa ekstraklasa, nie pozostawiająca żadnych wątpliwości co do ich technicznego wyszkolenia. Złego słowa nie da się powiedzieć także o sekcji, zwłaszcza o pracy perkusji, bo od strony dynamiki Embalmed Existence prezentuje się absolutnie zajebiście. Dla niektórych — bo na pewno nie dla mnie — problemem może być fakt, że Resurrection pocinają tu death metal tak mocno osadzony w tradycjach Florydy, że przez to mało oryginalny. Najbliżej im — i to naprawdę bardzo […] bardzo blisko — do tego, co na dwóch pierwszych płytach zrobili Malevolent Creation. Resurrection grają w niemal identycznym stylu i ogólnym poziomem zupełnie od nich nie odbiegają, a że wydali album w tym samym czasie co Malevolenci cieniutki „Stillborn”, to w zasadzie można powiedzieć, że nic w naturze nie ginie, tylko zmienia właściciela. Oryginalna czy nie, muzyka — pomijając niepotrzebny cover KISS — to absolutny wypas, który przykuje do głośników każdego miłośnika florydzkich brzmień. Trochę odstraszyć może natomiast to, co w zamyśle miało dodać płycie, o ironio, wyjątkowości – mówione intra do większości kawałków. Niby te obrzydliwo-klimatyczne historyjki opowiadane przez „Storytellera” (w tym przypadku najbliższe polskie tłumaczenie tego terminu to: menel spod dworca) nie są specjalnie długie, ale już jego głos dość wkurwiający. Muzycy Resurrection chcieli zrobić koledze przysługę, a on odstawił takie dziadostwo – shit happens. Ja radzę przymknąć uszy na ten quasi-oratorski bełkot i skupić się na tym, co na Embalmed Existence najważniejsze: znakomitej death metalowej sieczce.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RESURRECTIONFLORIDA

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lutego 2014

Ayreon – The Theory Of Everything [2013]

Ayreon - The Theory of Everything recenzja okładka review coverPłytkę tę możecie śmiało zapodać swoim starszym, o ile jeszcze żyją oczywiście. I pod warunkiem, że wciąż mają ochotę na dobrą muzykę. Ale kluczowym warunkiem jest to, by w czasach kiedy byli w wieku, w jakim wy teraz jesteście, ślinili się do zachodnich, imperialistycznych kapel pokroju King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, tudzież Genesis. Czyli mieli słabość do rocka, w dodatku tego bardziej progresywnego i psychodelicznego. Tym razem bowiem set gwiazd sproszonych do udziału w najnowszym przedsięwzięciu Lucassena, wraz ze swoimi talentami, pojawił się w studio z Geriavitem i wnuczętami. Ale set to jest doprawdy wyborny. Nawet mniej obeznani z muzyką lat 70tych i 80tych nie przejdą obok takich nazwisk jak Emerson, Wakemann, bądź bardziej współczesny Rudes obojętnie. Trudno się więc dziwić, że muzyka na albumie nie tyle trąci, co jest żywcem przeniesiona z tamtych lat, na prawo i lewo sprzedając psychodelę i organy Hammonda. Wcale nie oznacza to jednak, że trąci myszką i generalnie jest passe. Pewne patenty się po prostu nie starzeją, a Lucassen już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w mistrzowski sposób ożenić ze sobą, wydawałoby się najodleglejsze, muzyczne klimaty i narracje w jedną, spójną całość. Trzeba się jedna przygotować na trochę wyrzeczeń, bo — do czego także zdążył już wszystkich przyzwyczaić — do zwięzłych nie należy. Niemal półtorej godziny potrafi zniechęcić, ale przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli może się okazać, że ani się człowiek obejrzy, a kolejne okrążenie już w połowie. Pozostając na moment w klimatach wytykania palcem, wytknę jeszcze Holendrowi banalność tekstów ukrytą w pseudonaukowych rozważaniach natury filozoficzno-moralnej polanych gęstym sosem Teorii Wszystkiego. Ale i tego nie można ostatecznie uznać za prawdziwy minus, bo nie jest żadną nowością w jakie klimaty wiodą dywagacje muzyka. Ogólnie rzecz ujmując, album jest bardzo, ale to bardzo ayreonowski, będący aż do najdrobniejszych detali zgodny z poprzednimi dziełami, i tak, jak w pewnym stopniu jest odmienny w warstwie muzycznej, tak pozostaje od lat niezmienny w sferze koncepcyjnej i w celu, w jakim powstał. Taki trochę kaznodziejski zapał kieruje Lucassenem, czy to się komu podoba czy nie. Odkładając jednak na bok bajania i koncepty filozoficzne, nieodmiennie wychodzi, że muzyka jest po prostu fantastyczna. Nie do słuchania na co dzień, bo nie zawsze ma się wolne półtorej godziny, a zaczynanie w połowie jest równie bez sensu jak wuzetka bez kawy, ale gdy już się znajdzie odpowiedni czas – frajdy jest co niemiara. Mimo całej swojej długości i specyficznego klimatu, muzyka wchodzi gładko, bezpardonowo wpraszając się do mózgownicy i rozgaszczając się jak panisko. Udało się Lucassenowi dobrać takich artystów, którzy świetnie wpasowali się w role i wypełnili album życiem i prawdziwością. Może nie jest to powód do dumy, ale wokalistów powyciągał z najpopularniejszych powerowych kapel i choć można się z nich nabijać, robotę swoją wykonali perfekcyjnie. Na zakończenie nie wypada stwierdzić nic innego jak tylko to, że kolejny raz Ayreon wydał album totalny, przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zaczerpnięcie z doświadczeń tuz rocka progresywnego okazało się strzałem w dziesiątkę i dodało do już i tak rozbudowanej muzyki, kilka dodatkowych patentów i smaczków. Tam, gdzie zbrakło na intensywności i metalowości poprzedniego „01011001”, tam pojawiły się wspomniane lata 70-te. Końcem końców, album wyszedł równie dobry, choć z nieco innych powodów.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lutego 2014

Beneath – Enslaved By Fear [2012]

Beneath - Enslaved By Fear recenzja okładka review coverPowiadam wam: nie trzeba się zbyt długo wsłuchiwać w Enslaved By Fear, żeby stwierdzić, że Beneath to materiał na naprawdę fajny zespół. Piszę tu o przyszłości, ale przecież już recenzowany właśnie debiut Islandczyków jest solidnym kawałkiem północnoamerykańskiego (a jakże!) death metalu i warto się za nim rozejrzeć, gdy z kasiorką nie ma co robić. Nic to specjalnie odkrywczego ani wyjątkowo ekstremalnego — czyli powiewu nowoczesności również nie należy oczekiwać — jednak płytki słucha się sprawnie, a momentami nawet bardzo dobrze. Najfajniej robi się oczywiście wtedy, gdy Beneath pocinają coś w stylu mniej zaawansowanego technicznie (i mimo wszystko mniej brutalnego) Neuraxis – riffy nabierają większej mocy, pojawiają się konkretne melodie (a’la stare Brutality!), a klimat ulega przyjemnemu zagęszczeniu. Najlepiej to słychać w „Enslaved By Fear” i „Writhe”, które wskazałbym jako highlighty albumu – wrażenia po ich wysłuchaniu są więcej niż pozytywne, więc chciałoby się takich więcej. Aż tak dobrze nie ma i pozostałe numery są bardziej standardowe, choć poniżej pewnego poziomu Islandczycy nie schodzą. Paradoksalnie klimat albumu najbardziej siada przy okazji najambitniejszego utworu – dziewięciominutowego „Monolith”, w którym tak naprawdę nic wielkiego czy zaskakującego się nie dzieje. Można docenić dobre chęci zespołu, ale to wyzwanie raczej ich przerosło. Choć tyle, że na koniec podratowali się agresywnym i bezpośrednim „Sacrificial Ritual”. Ze względu na wspomniane konotacje z Kanadyjczykami i umiejętność szybkiego korygowania mniej udanych patentów jestem skłonny ocenić Beneath bardzo pozytywnie, naturalnie w granicach rozsądku. Teraz pozostaje mi czekać, czy chłopaki rozwiną się w pożądanym przeze mnie kierunku. Okazja do ponownej konfrontacji z ich twórczością powinna pojawić się już niebawem.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.beneath.is

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lutego 2014

Gorguts – Colored Sands [2013]

Gorguts - Colored Sands recenzja reviewCholernie długo trzeba było czekać, żeby powrót Gorguts znalazł wreszcie potwierdzenie w premierowym materiale, ale było warto, po stokroć, kurwa, było warto! Rację przyzna mi zapewne każdy, komu ten zespół jest bliski od lat, a „Obscura” traktuje jako coś więcej niż po prostu zakręcony krążek niezbyt popularnej kapeli. Trzej Amerykanie pod wodzą genialnego Kanadyjczyka nie zawiedli i sowicie wynagrodzili cierpliwość swoich fanów, komponując ponad godzinę wymyślnych sonicznych tortur spod znaku (głównie) awangardowego death metalu. Możecie mi wierzyć, Colored Sands to album, który zapewni najbardziej wymagającym słuchaczom wypasioną estetyczną ucztę na naprawdę wieeele wnikliwych przesłuchań. Album, przez który będą się w skupieniu przekopywać, rozkładać go na czynniki pierwsze, chłonąc i analizując każdy dźwięk. Wyczekiwana latami płyta ma sporo punktów wspólnych z rewolucyjnym krążkiem numer trzy — można tu mówić o kontynuacji pewnej idei — a jednocześnie jest od niego odpowiednio inna, bo wzbogacona o wiele późniejszych doświadczeń Luc’a (choćby Negativę) i garść wpływów jak najbardziej współczesnych (nomen omen i tak… postgorgutsowych!). Żeby nie było zbyt łatwo, środek ciężkości umieszczono w nieco innym miejscu, czyniąc tym samym materiał mniej oczywistym i przewidywalnym. Colored Sands nie jest jednak tworem intencjonalnie technicznym i makabrycznie pojebanym dla samej techniki i makabrycznego pojebania, jak by się mogło wydawać i do czego inni usilnie zmierzają. Nic z tych rzeczy! Trudne do ogarnięcia instrumentalne zakręcenie uwolniono przy okazji generowania zajebiście dusznego, przytłaczającego klimatu, który na tym albumie wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan, a dodatkowo jest pogłębiany doskonałym wokalem Lemay’a. Już pierwsze sekundy „Le Toit du Monde” (swoją drogą jednego z lepszych w zestawie) nie pozostawiają co do tego wątpliwości: kaleczące uszy dupnięcie, a potem nastaje nieprzenikniona ciemność, jakby się słuchaczowi co najmniej wagon węgla przed nosem wykoleił. Wrażenie, choć prymitywnie przeze mnie opisane, jest potężne i utrzymuje się już do końca płyty. I to niezależnie od tego, czy zespół pruje na pełnych obrotach (w tempach dotąd dla siebie nieosiągalnych – zasiadający za zestawem Longstreth nie dostał przecież posady w Origin za piękne oczy) na granicy kakofonii czy leniwie igra z ciszą i układem nerwowym odbiorcy. Nawet zaaranżowany na klasyczną modłę (dosłownie – kłaniają się Liszt, Grieg i podobni) „The Battle Of Chamdo” nie jest tu żadnym wyjątkiem i równie mocno potrafi zakręcić człowiekowi pod kopułą, choć jebnięciem oczywiście nie dorównuje pozostałym utworom. Na tym albumie ekipa Luc’a Lemay nie idzie na żadne artystyczne kompromisy. Szczególnie imponujące jest to, że rządzony twardą ręką Gorguts — pomimo inkorporowania paru nowych rozwiązań — nadal z pełnym przekonaniem gra swoje. Muzycy nie ulegli presji debilnych oczekiwań tych, którzy i tak ich wcześniej nie słuchali, nie próbują się też nikomu na siłę przypodobać. Tak więc albo Colored Sands naprawdę komuś spasuje i będzie do tej płyty z zainteresowaniem wracał, albo szybko da sobie spokój – bo wmawianie sobie, że to fajne, na niewiele się zda. Tak wygląda powrót w wielkim stylu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 lutego 2014

Immoral Hazard – Convulsion [2014]

Immoral Hazard - Convulsion recenzja okładka review coverDziś pozycja przedpremierowa – debiutancki krążek greckiej formacji Immoral Hazard zatytułowany Convulsion. Postaram się zwięźle, ale nie obiecuję, bo zwięzłość raczej nie jest moją domeną. Tak czy inaczej, jedziemy. Convulsion płytą roku nie zostanie. Przy dobrym układzie gwiazd i sprzyjających wiatrach ma szansę na, co najwyżej, podwójne okrążenie w odtwarzaczu co mniej wymagających metali. Nie dlatego, że płytka trzeszczy i szumi, nawet nie dlatego, że chłopaki nie potrafią grać – nie, problemem jest to, że album nie porywa, jest przeciętny, zwyczajny, zupełnie niewyróżniający się z tłumu, a to w dzisiejszych czasach grzech najcięższy, bo dookoła, gdziekolwiek nadstawić ucha, tysiące kapel nagrywają dziesiątki tysięcy albumów i przy takiej mnogości wydawnictw trzeba zaoferować coś mocno, lub przynajmniej trochę, powyżej przeciętnej. Nie mam na myśli wymyślania na nowo koła i redefiniowania gatunków, ale trochę oryginalności by nie zaszkodziło. Immotal Hazard oryginalny nie jest ani odrobinę, podobny do całych zastępów modern thrashowych/core’owych kapel. Inspiracje obejmują z jednej strony Panterę z jej agresywnymi wokalizami, dość często urozmaicone core’owymi wrzaskami, instrumentalnie zaś zahaczają o Kreatora i wczesną, ale nie najwcześniejszą Sepulturę, a to tylko wierzchołek, najbardziej widoczny, dalszych naleciałości. Nie ukrywam, że owe nu-metalowe akcenty są dla mnie kłopotem, bo ich zwyczajnie, z zasady, nie trawię, a przez to frajdę mam mniejszą i podnietę słabszą. Dalej idą wolne tempa, które najprzyjemniej wchodzą mi wtedy, gdy trzymam głowę pod wodą. Droga przez mękę – serio. Żeby jednak nie było, że tylko się czepiam, że nagrali chłopaki krążek zupełnie nikomu niepotrzebny (choć tak właśnie jest), kilka pozytywów, bo i takie na płycie są. O ile muzycy trzymają się z dala od zwolnień i jadą na co najmniej średnich tempach, album potrafi tu i ówdzie przemówić. Kilka riffów, mimo iż nieświeżych, tłucze po nerach, warsztat wokalisty może się w przyszłości przydać, pod warunkiem wszak, że wymyślą coś bardziej własnego, garowy natomiast napieprza konkretne, żywe i agresywne partie. Warsztat na plus zdecydowanie, ale — jak wspomniałem — nie on wymaga poprawy. To kompozycje szwankują, bowiem ograne są po tysiąckroć i nie będąc słabymi samymi w sobie, w kontekście tego, co się dzieje na metalowej scenie – nie zachwycają. Wydaje mi się jednak, że jestem w stanie wyobrazić sobie ludzi, którym tego typu agresywny modern thrash może się spodobać. Ja się niestety do tej grupy nie zaliczam i oczekiwałbym na przyszłość lepszych, świeższych kawałków, które pokazałyby prawdziwe oblicze muzyków. Recepta wydaje się więc prosta – w związku z tym, że warsztat i egzekucja są naprawdę przyzwoite, więcej czasu poświęciłbym sferze kreatywnej. Tragedii nie ma, ale nie spodziewam się sięgać po Convulsion częściej niż raz do roku.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immoral.hazard
Udostępnij:

2 lutego 2014

Mortal Decay – The Blueprint For Blood Spatter [2013]

Mortal Decay – The Blueprint For Blood Spatter recenzja reviewKiedyś Mortal Decay czymś mnie do siebie zrazili, i choć dziś za cholerę nie pamiętam co to było, skutecznie unikałem ich kolejnych krążków. Niewykluczone jednak, że w międzyczasie ominęło mnie coś wartościowego, bo najświeższy album Amerykanów to techniczny i brutalny death metal naprawdę wysokiej próby. Klasyczne, a jednocześnie bardzo klarowne nowojorskie brzmienie w połączeniu ze współczesnym podejściem do komplikowania struktur (czyli ile wlezie) i podwójnymi wokalami na granicy czytelności zrobiło zespołowi dobrze i zaowocowało wymagającym skupienia, a przy tym porządnie kopiącym po dupie materiałem. Chaotyczne mieszające gitary, posrane solówki (których mogłoby być znacznie więcej), zmieniane co i rusz tempo (wprawdzie Anthony Ipri nie rozpędza się zbytnio, ale kończynami przebiera co najmniej żwawo), udziwnione melodie i odrobinka blackowego feelingu przy najbardziej piłujących riffach – oto wizytówka i główne atuty dzisiejszego Mortal Decay. Jest jeszcze coś, co mocno zwraca moją uwagę – gro zagrywek, z których powinni skorzystać reaktywowani Broken Hope, ale tego nie zrobili, skutkiem czego „Omen Of Disease” wygląda, jak wygląda. Nie chcę przez to sugerować, że kwintet z New Jersey próbuje wypełnić lukę po niedysponowanej ekipie z Chicago, bo to jednak inne, w tej chwili znacznie ciekawsze i brutalniejsze granie (bliżej mu do „dwójki” Severed Savior, jeśli to wam posłuży za drogowskaz), ale trudno uznać tą zbieżność za przypadkową. W każdym razie, niezależnie od wspomnianych konotacji, ja jestem zawartością The Blueprint For Blood Spatter mile zaskoczony i katuję nią organy słuchu z dużą przyjemnością, zwłaszcza, że to tylko 32 minuty. Płyt w tym stylu ostatnio mamy od zajebania, jednak twór Mortal Decay ma w sobie kilka elementów, dzięki którym ładnie wyrasta ponad średnią. Na korzyść zespołu świadczy zwłaszcza to, że panowie nie kopiują na oślep kogo popadnie, tylko starają się zrobić coś możliwie swojego. Właśnie takiej postawy po, było nie było, weteranach należy oczekiwać.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: