2 listopada 2013

Extol – Burial [1998]

Extol - Burial recenzja review"Burial" — debiutancki album norweskiej formacji Extol — tu i ówdzie okrzyknięty został mianem deathu, w dodatku technicznego. Po okrzyknięciu zaś, i tu już raczej jednomyślnie, dokonano na nim tekstowego i werbalnego bukkake, czyli spuszczono się nań wielokrotnie, że cacany, świeży i nieszablonowy. A skoro tak, także i ja, bo na techniczne wydawnictwa jestem całkiem łasy, a w dodatku takowych (nie mówię nawet, że dobrych) załóg z Norwegii za wiele nie ma, postanowiłem więc owemu zjawisku przyjrzeć się osobiście. I niestety wyszło, jak wyszło. Doprawdy nie wiem, w jakim świecie żyją ci wszyscy decydenci, co to szufladkują kapele względem ich proweniencji, może, z drugiej strony, konkretnie mój egzemplarz jest zwykłym szwindlem i, miast wybornego tech deathu, katuję się podmienioną płytą z jakimś czelabińskim folkiem dla głuchoniemych (głuchych – wiadomo, a niemych, to żeby nie mogli wyrażać swojego niezadowolenia) – może. Wygląda jednak na to, że wszystko, co się o płycie mówi i pisze, to gówno prawda. Rasowego deathu na albumie to z pięć minut pewnie się uzbiera, technicznego grania jest jeszcze mniej, a to, co zostaje, to dość ciężkostrawna mieszanka blacku, jakichś podejrzanych eksperymentów, szwedzkich melodii, czystych wokali i w zasadzie wszystkiego, tylko nie tego, co potrzeba. I nawet jeśli zmienić optykę i oceniać owego wróbelka, co to lepszy niż gołąb, bo w garści, a nie na dachu, to i tak radości wielkiej nie ma – ot godzina, raczej przeciętnego w formie i treści, metalowego grania. Przesłuchałem krążek dobrych kilka razy i wystarczy mi na jakiś czas. Dość długi czas – dla jasności. Po prostu nie mam ani czasu, ani ochoty marnować go na średniaki. A tym właśnie jest Burial – średniakiem. W sumie nic na krążku nie podnosi ciśnienia, nic z niego nie zapada w pamięć, muzycznie nie powala, techniki — co już nadmieniłem — tyle, co kot napłakał, z ciekawostek pozostaje jedynie fakt, że muzycy to dość gorliwi chrześcijanie. Jakieś znamiona ponadprzeciętności, może nawet fajności, nosi „Celestial Completion” i fragmenty drugiej części „Reflections of a Broken Soul”, ale to o wiele za mało, by komukolwiek zaimponować. No chyba, że teraz daje się medale i oklaski na zachętę (co tak właściwie chyba się robi). Chlubię się jednak tym, że na cdb mamy jeszcze możliwość swobodnego wypowiadania się i na poprawność polityczną — mówiąc oględnie — się wypróżniamy, toteż mogę sobie pozwolić na stwierdzenie, że mnie Burial nie robi. Zapewne znajdą się tacy, co dołączą do grona groupies zespołu, ja na pewno tego nie zrobię, a co więcej – płytę będę traktował jako obiekt czystko kolekcjonerski. Będzie ładnie wyglądał i nic innego nie będę od niego oczekiwał.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExtolOfficial
Udostępnij:

29 października 2013

Nevermore – The Year Of The Voyager [2008]

Nevermore - The Year Of The Voyager recenzja okładka review coverNevermore w szczytowej formie i na bogato – tak w skrócie można opisać to dvd. Dość powiedzieć, że już pierwsza płyta powinna w zupełności nasycić wszystkich fanów ekipy z Seattle, a przecież pod nią kryje się jeszcze druga z tak zwanymi dodatkami, których, lekko licząc, jest w pizdu. The Year Of The Voyager to zapis wyczerpującego (dwie godziny!) koncertu, który Nevermore zagrali w październiku 2006 w Bochum (to gdziesik w Niemczech) w ramach trasy promującej ich najlepszy krążek – genialny „This Godless Endeavor”. Mimo iż właśnie ostatni longplej ma najwięcej reprezentantów (m.in. wspaniałe „Born”, „This Godless Endeavor” i „Sentient 6”), setlista została ułożona w sposób niezwykle przekrojowy, więc każdy fan znajdzie tu coś dla siebie, zwłaszcza pośród największych hiciorów. Mnie, oprócz najświeższego materiału, szczególnie rajcują zajebiste wykonania „Next In Line”, „Garden Of Grey”, „Enemies Of Reality”, „Inside Four Walls” i „The River Dragon Has Come”. O ich zajebistości przesądzają trzy sprawy. Po pierwsze, Loomisa wspomaga (nie po raz pierwszy zresztą) Chris Broderick, a to w końcu mistrz w swoim fachu. Po drugie, cały koncert gitarzyści zagrali na „siódemkach”, więc brzmienie jest po prostu mocarne, niekiedy nawet brutalne, a to wszystko przy mega selektywności. Nie wiem, w jakim stopniu obrabiali ten dźwięk w studiu, ale tym razem gówno mnie to obchodzi – wykop jest potężny. Po trzecie wreszcie – zaśpiewane są tak, że mucha (nawet pani ministra) nie siada. Zestaw utworów, wykonanie, brzmienie, zachowanie na scenie (niekiedy prezentują się lepiej niż niejedna death’owa kapela) – wszystko to sprawia, że koncert ogląda się niemal na klęczkach i z wywieszonym jęzorem. Zespół, muzyka i publika śpiewająca wszystkie teksty – tylko tyle i aż tyle. O wymyślnej scenografii, kostiumach, zadziwiających światłach czy pirotechnice radzę zapomnieć – oprawa wizualna trzyma rozmach „domokulturowy”, a i tak nie odnosi się wrażenia, że czegoś brakuje. Nawet fakt, że jakość obrazu dupy nie urywa (a miło by było) nie stanowi dla mnie powodu do narzekań. W kontekście płyty nr. 1 czepiałbym się wyłącznie czapki Dane’a, które to ustrojstwo wygląda co najmniej nie na miejscu (choć z drugiej strony lepsze to niż kowbojski kapelusz, w którym zdarzało mu się występować) i stanowi przeszkodę w zawodowym trząchaniu kłakami. Nie wiem, po co mu to – może bał się, żeby mu łba nie urwało przy takim wygarze? Teraz krótko o zawartości dysku nr. 2, bo na nim również upchnięto sporo. Na początek lecą — na szczęście dość zróżnicowane — fragmenty występów z kilku festiwali (po cztery kawałki z Wacken 2006 i Metalmanii 2006, oraz dwa z Gigantour 2005) – z jakością dźwięku i obrazu bywa różnie, ale doskonale potwierdzają wielką formę zespołu. Dalej mamy wszystkie oficjalne teledyski (w sumie osiem sztuk), wywiad z Warrelem, fragment koncertu na X-lecie Century Media (nic specjalnego) i trochę promocyjnych zapchajdziur z tej stajni. Ocenę już znacie, więc na koniec polecam wam wzięcie pod uwagę zakupu wersji z dwoma dodatkowymi krążkami audio – koncert z Bochum warto mieć i w takiej formie.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 października 2013

Coroner – Punishment For Decadence [1988]

Coroner - Punishment For Decadence recenzja reviewAż strach zabierać się za klasyków, żeby się nie okazało, że się zreaktywowali i mają ochotę nagrać nowy krążek. Po, dajmy na to, dwudziestu latach poza obiegiem. Nie inaczej jest w przypadku szwajcarskiego trio Coroner, które ostatniego długograja wydało dokładnie dwie dekady temu, a które od jakichś trzech lat ostro koncertuje i nie mówi „nie” ewentualnym nowym wydawnictwom. Jak to jednak mawiali starożytni rzymianie „pecunia non olet”, więc tłumaczyć więcej chyba nie trzeba. Nim jednak będę miał powód, by powkurwiać się sprawiedliwie na kolejny obrócony wniwecz wizerunek i kolejną rozmienioną na drobne legendą, pozwolę sobie ukraść nieco waszego czasu na coś, co przyczynkiem do tej legendy było. A mianowicie drugi album muzyków, zatytułowany Punishment for Decadence. Trzeba od razu przyznać, że — jak na zaledwie rok różnicy między wydawnictwami — album jest dość wyraźnie różny od debiutu. Nie całkowicie inny, ale pomylić się raczej nie można. Bardziej kompleksowe i wielowarstwowe kompozycje, odejście od speedowych temp, większy nacisk położony na wirtuozerię i czytelność nagrań – to główne, ale nie jedyne różnice w stosunku do „R.I.P.” Nie ma za to najmniejszych zmian w miodności (pozdrowienia dla pamiętających stare magazyny o grach komputerowych) albumu i ociekającej go wręcz zajebistości. Wprawdzie już debiut zdradzał znamiona progresywnych zapędów, ale dopiero na Punishment for Decadence słychać to wyraźnie. Nie sposób również nie doszukać się wpływów hard rocka, czego koronnym dowodem jest cover „Purple Haze”, przede wszystkim zaś mnóstwo, porozrzucanych po utworach, smaczków. Jak na klasyczną pozycję przystało, kilka utworów doczekało się statusu kultowych, w pełni zasłużenie oczywiście: „Masked Jackal”, „Skeleton on Your Shoulder”, „Absorbed”. Ja dorzuciłbym jeszcze od siebie „Shadow of a Lost Dream", bo jakość riffu nieodmiennie wbija mi uszy w czaszkę. Punishment for Decadence jest dowodem na ponadczasowość dobrej muzyki, która po ćwierćwieczu od premiery nie zrobiła się ani odrobinkę mniej porywająca i wspaniała. I za takie albumy właśnie kocham lata 80-te.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/coronerband/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 października 2013

Acrania – The Beginning Of The End [2013]

Acrania - The Beginning Of The End recenzja okładka review coverW Unique Leader muszą zatrudniać jasnowidza, albo przynajmniej mają jakieś wtyki w brytyjskim wywiadzie, dzięki którym wiedzą więcej niż inni. Coś musi być na rzeczy, bo nie jestem w stanie uwierzyć w to, że podpisali papierki z młodzikami z Acrania tylko na podstawie opisywanej epki. Ja rozumiem, że ta wytwórnia swoje najlepsze lata ma za sobą, ale chyba aż tak desperacko nie potrzebują nowych kapel? U podstaw tych moich zgadywanek leży poziom The Beginning Of The End, bo to materiał tak bardzo poprawny, że aż w porywach ledwie ocierający się o przeciętność. Czy ludzkość jest w stanie przyjąć kolejną dawkę super typowego, kompletnie pozbawionego tożsamości i oklepanego na wszystkie strony amerykańskiego brutalnego death metalu nowej daty z odchyłami w stronę death-core? Może i jest, ale tylko po to, żeby po chwili zespoliki typu Acranii wyszły jej bokiem. Jasne, gorszych kapel nie brakuje, a kolekcjonerzy takich bezpłciowych materiałów też trzymają się dzielnie, mimo to nie znajduję żadnego uzasadnienia dla istnienia Acrania w oficjalnym obiegu. Albo niech już sobie grają, skoro muszą, tylko proszę poza obszar piwnicy czy garażu z tym nie wychodzić. The Beginning Of The End (oby tytuł był proroczy dla losów zespołu) to ledwie 17 minut muzyki, a mimo to zmęczyć, znudzić i zniesmaczyć potrafi już w okolicach drugiego kawałka. Niestety, naciąć się łatwo, bo okładka jest fajna, a intro do przetrawienia, więc kilka osób pewnie o nich usłyszy.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Acraniauk
Udostępnij:

20 października 2013

Ihsahn – AngL [2008]

Ihsahn - AngL recenzja okładka review coverDo premiery najnowszego — piątego już — solowego albumu Ihsahna pozostało niewiele – kwestia godzin, o ile dobrze kojarzę. Nim jednak album ów wejdzie w moje posiadanie, nim przesłucham go odpowiednią ilość razy i będę mógł zrecenzować, trochę czasu zdąży jeszcze upłynąć. W oczekiwaniu na premierę i dorwanie się do niej katowałem więc ostatnio inny album Norwega – co by wejść w klimat i przypomnieć sobie, z czym tak właściwie będę się mierzył. Trafiło na dwójkę, czyli AngL. I zaczęły się schody, bo wcale mnie krążek nie zachwycił, ba, nawet mi brewka nie tykła. A po kopach jakie serwował „The Adversary” i — uciekając w chronologii wydawniczej wprzód — zlasowanym mózgu po „After”, spodziewałem się czegoś, co najmniej dobrego w chuj. „Eremity” do dziś nie obczaiłem zbyt dobrze, ale już zapowiada się na to, że będzie podobnie jak w przypadku AngL właśnie, czyli „harsh love”. Ale o tym inną razą. Wracając zaś do tematu – z perspektywy czasu zastanawiam się, jakim cudem mogłem uznać początek albumu za niestrawny i niewciągający. Tłumaczę to sobie pełnią, brakiem opadów (do których, nawiasem mówiąc, tak się przyzwyczaiłem, że gdy nie pada dłużej niż 3 dni, boję się, że coś złego się stało i może to apokalipsa) i generalnie wszystkim dookoła, bo gdybym tylko uznał, że wina była po mojej stronie, że byłem głuchy jak pień (nawet taki prastary, słowiański), musiałbym uznać również, że mnie serdecznie i z kretesem pojebało. A chciałbym mieć tę konstatację jeszcze przed sobą. No doprawdy – „Misanthrope” to wszak jeden z najlepszych kawałków w całej karierze Ihsahn, łączący wszystko, co było z tym, co miało się dopiero pojawić. Co więcej, w składzie na AngL pojawił się rasowy basista i rozjebał tak zawodowo, że nawet dr House z Hansem Klossem mogliby mieć problem z udzieleniem pomocy. Słuchając „The Adversary” i AngL jednego po drugim, dochodzi człowiek do przekonania, że to właśnie basista dodał albumowi ostatecznego szlifu i sprawił, że z czystym sumieniem można powiedzieć, iż technicznie, studyjnie, realizacyjnie — jak kto woli — album jest idealny. Perfekcja aż do najdrobniejszych szczegółów. Jak się jednak okazało, moje pierwsze romanse z płytą nie były tak całkiem nieświadome, jak mi się mogło wydawać. Otóż kilka, kilkanaście minut po mocarnym openerze, album zwyczajnie siada. Wrażenie to tak utkwiło w mojej głowie, że całkowicie zapomniałem o „Misanthrope”, „Malediction” i paru innych, naprawdę zacnych momentach. W głowie pozostały mi smęcenia i wycia, które za chuja nie mogły się podobać, nawet gdyby słuchacz był głucha i bez rak. Dopiero wielokrotne przewałkowanie albumu pozwoliło zmyć ten nieprzyjemny posmak i delektować się cacuszkami. Kompozycyjnie, ogólnie ujmując, płytą jest naturalnym rozwinięciem debiutu – coraz większą rolę odgrywają progresywne zagrywki, zaś emperorowego blacku coraz mniej. Na szczęście nie za dużo mniej. Pewną ciekawostką, która szczególnie przypadła mi do gustu, są melodyjne wstawki w klimatach, zwykle, bardzo odległych od blacku czy nawet metalu, a które nadają płycie dalszych odcieni i emocji. Za to gościnny udział frontmana Opeth uważam za czysto kurtuazyjny i z muzycznego punktu widzenia całkowicie nic niewnoszący i zbędny. Ale tam jest i nic na to poradzić się nie da. Podsumowując, bo rozpisałem się i tak cholernie, album uważam za fantastyczny. Mimo względnie słabszej kondycji Ihsahna w sferze kompozycyjnej, wszystko inne jest po prostu peachy. Szczególnie bas. 9 się należy jak chłopu pole.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2013

Armagedon – Thanatology [2013]

Armagedon - Thanatology recenzja okładka review coverPewnie nie przesadzę, gdy napiszę, że „Death Then Nothing” to najczęściej słuchana przeze mnie płyta w ostatnich latach, co oznacza hmm… kilka tysięcy odpaleń. Armagedon tamtym materiałem z jednej strony obiektywnie pozamiatał, a z drugiej idealnie wstrzelił się w moje gusta. Teraz, po premierze krążka numer trzy, album z 2009 będzie miał dłuższą chwilę spokoju, bo odtąd mam zamiar katować w kółko tylko Thanatology. Taaak, moi mili, bracia Maryniewscy i Spółka nie tylko utrzymali zajebisty poziom poprzednika, ale i w paru elementach go podnieśli, choć wydawało się to niewykonalne. Możecie mi wierzyć lub nie, ale płyta wywołuje jeszcze większe zniszczenia niż wyborny „Death Then Nothing”: jest bardziej wyziewna, szybsza (gdy trzeba, to nawet dużo szybsza), bardziej techniczna (na tyle, ile trzeba – bez popadania w szaleństwa), mocniej nasycona świetnymi solówkami (duży plus dla występującego w gościach Pająka), różnorodna… Na Thanatology mamy też garść smaczków/ciekawostek, jak choćby fragment „Helix” zaśpiewany po polsku (wyszło super!), trochę elektroniki (rzecz raczej zbędna) oraz kilka rzygnięć Cezara z Christ Agony. Chwytliwość i wokale Slavo pozostały natomiast bez zmian, bo i co tu zmieniać. Warto zwrócić uwagę na wyraźną poprawę brzmienia – wystarczyło zmienić studio i zatrudnić człowieka z wyczuciem, żeby efekt końcowy miażdżył. Sam styl ponownie pozostał nienaruszony – rdzeń muzyki jest super klasyczny, a cała oprawa współczesna i pełna świeżości. W każdym utworze na Thanatology słychać, że włożono weń nie tylko sporo pracy, ale przede wszystkim serducha, dzięki czemu obcujemy z pierwszorzędną brutalną death’ową rzeźnią zagraną z polotem i pełnym zaangażowaniem. To dlatego „Vultures”, „Corridor”, „Cemeteries”, „Helix” i pozostałe kawałki z Thanatology z taką łatwością trafiają do świadomości i zagnieżdżają się w niej na dobre. Płyty tego kalibru to teraz wielka rzadkość, więc nawet nie zachęcam, a wręcz namawiam do zakupu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.armagedon.net.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 października 2013

Carcass – Surgical Steel [2013]

Carcass - Surgical Steel recenzjaNie ufam Carcass za grosz od pierwszych chwil ich powrotu na scenę, bo z daleka śmierdziało to skokiem na łatwą kasę. Potwierdzenie tych przypuszczeń znalazłem w niekończących się wspominkowych trasach i późniejszej ewakuacji Amotta, który podobno spieprzył ze składu jak tylko usłyszał o przygotowaniach do nagrania nowej płyty. Ostateczne potwierdzenie to załamujący poziom Surgical Steel. Mimo iż jestem do jegomościów i ich motywacji nielicho uprzedzony, to naprawdę wiele mógłbym im wybaczyć, gdyby tym album mnie rozjebali na drobne kawałki.

Niestety, Surgical Steel jest płytą karykaturalną, nieprzekonującą, nieskładną i najpewniej zmajstrowaną tak, by znalazło się na niej „dla każdego coś miłego” – przy czym przez owego „każdego” należy rozumieć młodzików, którzy bez ładnych melodyjek obyć się nie mogą, a Carcass poznali dopiero po 2007. To pewnie dla tych najmniej zorientowanych w temacie ludzi panowie Steer, Walker i Wilding sklecili ten pokraczny krążek z patentów rozpaczliwie naśladujących te co bardziej rozpoznawalne/zajebiste z „Necroticism”, „Heartwork” i „Swansong”. Mało tego, te nawiązania (i autoplagiaty) zlepili jak popadnie, w sposób kompletnie nieprzemyślany, przez co sąsiadują z sobą patenty zupełnie nieprzystające (zazwyczaj rokendrole z blastami), absurdalne, brzmiące po prostu głupio (nie znajduję na to innego określenia), a konstrukcja większości kawałków zwyczajnie załamuje. Nie ma w tym ani naturalnej przebojowości i luzu „Swansong”, ani nowatorstwa „Heartwork”, ani tym bardziej morderczego chłodu „Necroticism” – ot kilka melodyjnych, doprawionych przypadkowymi blastami piosenek, których szybko odechciewa się słuchać, bo najzwyczajniej w świecie wkurwiają swą banalnością. Żaden to „absolute poserslaught”, panie Walker!

Technicznie jest oczywiście cacy, brzmieniem zajmowali się najlepsi fachowcy (choć jak na mój gust dźwięk garów jest zbyt sterylny), a oprawę płyty przygotowano bardzo estetycznie, tylko klimatu i uczucia (oprócz zachłanności) trudno się tu doszukać. Na plus mogę odnotować tylko naprawdę dobry i rozpoznawalny wokal Walkera (bo z poziomem tekstów jest bardzo różnie) oraz kilka fragmentów (bo na pewno nie całych utworów) — w „Unfit For Human Consumption”, „316L Grade Surgical Steel”, „Noncompliance To ASTM F899-12 Standard”, „Captive Bolt Pistol”… — brzmiących, w przeciwieństwie do reszty, dość świeżo (o ironio!) i konkretnie. Tych kilka riffów i zagrywek nie jest jednak w stanie w żaden sposób uczynić materiału bardziej znośnym.

Surgical Steel to dla mnie płyta, którą można przesłuchać z zaciśniętymi zębami, zapłakać nad nią, a potem dla świętego spokoju rzucić na półkę do reszty kolekcji. Choć to zakrawa na żart, ta popierdółka ma realną szansę stać się największym bestsellerem w dziejach Carcass. Fani porządnego ścierwa ukojenie znajdą na płytach Exhumed, Disgorge, General Surgery, Dead Infection, Impaled, The County Medical Examiners czy nawet Aborted.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 października 2013

Hieronymus Bosch – Artificial Emotions [2005]

Hieronymus Bosch - Artificial Emotions recenzja reviewNa zakończenie przygody z Hieronymusem opisywanym pozwoliłem sobie zachować ich dzieło najdoskonalsze, dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach, niemal zasługujące na miano arcydzieła, a mianowicie drugi krążek zatytułowany Artificial Emotions. Przekonanych przekonywać nie trzeba, gdyż – jak już kiedyś pisałem – muzyka Rosjan broni się sama, niezależnie od tego, za który albumu człowiek się zabierze i jaki ma gust. Tak, proponowane przez moskiewski kwartet spojrzenie na muzykę odporne jest na wszelkie braki gustu i rozmaite dewiacje, z jednym wszak założeniem – osoba musi mieć minimalną chociaż wrażliwością muzyczną. Tym zaś, którzy nie mieli jeszcze styczności z Rosjanami, a którzy dumnie podpisują się pod powyższym założeniem, zaproponowanie Artificial Emotions to jak podanie wody spragnionemu. Albo sfiksowanej babie – chłopa. Nie było chyba od czasów Death kapeli, która nie siląc się na żadne ekstremy (szczególnie ilościowe), potrafiłaby tak sprawnie zagospodarować czas i przestrzeń w swojej muzyce. Wsłuchując się w drugi album Hieronymusa ma się wrażenie, że pustka stanowi połowę ich muzyki, a mimo tego dzieje się tam naprawdę wiele. Co więcej, dzięki temu zabiegowi słychać doskonale najdrobniejszy detal i najskromniejszy szczegół, a one właśnie decydują o wielkości muzyki i klasie muzyków. Warto przy tym zauważyć, że na tech-deathowe standardy Rosjanie są bardzo stonowani i spokojni, można by nawet rzec – mało metalowi. Dla mnie nie stanowi to jednak najmniejszego problemu, bo nie zwykłem metalowości w metalu mierzyć ilością hałasu. Na co zwykłem zaś zwracać uwagę, to swoboda w obsłudze instrumentów, łatwość w przemieszczaniu się pomiędzy kolejnymi częściami utworu i lekkość kompozycyjna – a tym właśnie krążek stoi. „Third Half”, „Escape from Primitivity”, „Tired Eyes”, „Blind Windows Stare”, czy każdy inny kawałek mogą posłużyć za przykład jak należy grać techniczny death i mogą być tymi ulubionymi. Jakkolwiek by do tego podchodzić, lektura Artificial Emotions zawsze i w każdych warunkach będzie ciekawa i przyjemna, i każda z niemal 45 minut będzie dobrze spędzonym czasem.


ocena: 9/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy:
Udostępnij:

8 października 2013

Morbid Angel – Formulas Fatal To The Flesh [1998]

Morbid Angel - Formulas Fatal To The Flesh recenzja okładka review coverZmiany, zmiany, zmiany… Sporo ich zaszło przed wydaniem Formulas Fatal To The Flesh – poleciał ideologicznie odstający Vincent, skutecznie zniechęcono Rutana, a Trey tknięty transcendentnym palcem The Living Continuum postanowił samodzielnie stworzyć cały materiał na tą płytę. Nie do końca mu to wyszło, bo swoje trzy grosze — kompozycyjnie zupełnie nieistotne — dorzucił Piotrek Sandoval. Wracając do Azagthotha, wziął on trochę staroci (sięgających nawet początków zespołu), wymieszał je ze świeżymi pomysłami, wpływami trawy i Energii Kosmosu. Rezultat — przynajmniej jeśli chodzi o część death metalową — jest naprawdę dobry. Jest brutalnie, tempa większości kawałków są zabójcze (Commando zamiata jak należy, nie oglądając się na nikogo), riffy odpowiednio wkręcają się w głowę, a solówki to prawdziwa zajebicha. Są jeszcze wokale (i basy) Tuckera – spisał się nieźle, wyrabia nawet przy porąbanych textach Treya (a to łatwe nie jest, oj nie!) i co najważniejsze – nie próbuje naśladować poprzednika. Jak mi nie wierzycie, to posłuchajcie chociażby „Heaving Earth” (dobry napierdol na rozpoczęcie), „Bil Ur-Sag” (krótki, brutalny i dosadny), „Chambers Of Dis” (pierwsza solówka – najlepsza na płycie), albo wyjątkowo skontrastowany klimatycznie „Covenant Of Death”. Irytować mogą te wszystkie hymny, pieśni, wezwania, srutututu… czyli kawałki instrumentalne, które niczego ciekawego sobą nie prezentują, a sprowadzają się do jakiegoś plumkania. Poza tym odnoszę wrażenie, że kilka rzeczy Morbidzi zrobili tu w pośpiechu. Ot np. brzmienie – jest dobre, ale na pewno mogli się do niego bardziej przyłożyć. Nie zaszkodziłby wyraźniejsze wokale, ale tu akurat krótki staż Stevea i ogromna presja na nim spoczywająca chłopaka rozgrzeszają. Schorowane Aniołki trzasnęły album, który na pewno nie jest ich najlepszym, ale nadal trzyma poziom i stanowi smakowity kąsek dla fanów technicznego death metalu. Cóż, Trey najwyraźniej przecenił opatrzność Starożytnych. Chyba, że to zasługa gazów ulatniających się z florydzkich bagien?


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 października 2013

Nasum – Grind Finale [2005]

Nasum - Grind Finale recenzja okładka review coverPłyty kompilacyjne rzadko kiedy prezentują sobą coś ciekawego i w obecnych czasach są czymś niezbyt trafionym (tyczy się to zwłaszcza debestofów), ale gdy w łapska wpada takie cudo, to można się tylko zachwycać. To dwupłytowe wydawnictwo robi wrażenie już od początku – formą wydania. Jest to porządny, bardzo estetycznie zrobiony cd-book w twardej okładce, z potężną 80-stronicową książeczką. Mamy w niej ciekawe notki oraz „biografię”, składającą się z opisów zawartości i okoliczności powstania tego, co zespół zarejestrował podczas piętnastu różnych sesji. Poza tym znajdziecie tam: okładki, prawie wszystkie teksty (oj sporo tego…) oraz masę fotek. Jest co oglądać, jest co czytać, szczególnie, że zapiski zawierają informacje, o których nie wszyscy muszą wiedzieć. Ot chociażby, że „nasum” (fonetycznie: nazum) to po prostu… nos! Dowiadujemy się także — w co dziś trudno uwierzyć — że kapela powstała dla żartu i stąd ta oryginalna nazwa. Co do muzyki – Grind Finale to zbiór kawałków z przeróżnych epek, splitów, mcd-ków, składanek, winyli… Są także bonusy z japońskich wersji „Human 2.1”, „Helvete” i „Shift” oraz niepublikowane numery, które zostały nagrane przy okazji sesji pełnych albumów. Daje to aż 152 (!!!) piosenki, czyli… ponad dwie, kurwa jego mać!, godziny grindowych wymiotów i napierdalań. I tu ciekawa sprawa – wbrew temu, co można by oczekiwać, wysłuchanie tego łomotu w całości za jednym posiedzeniem wcale nie nudzi (nie przesadzam) i jest — o dziwo! — wykonalne. Mimo to — dla lepszego „trawienia” i ogarnięcia tematu — jednak najlepiej dawkować sobie w porcjach po 30 tracków. Jako że jest to niemal cały dorobek kapeli (poza nagraniami z prób czy zaginionymi), to trafiły się i te najstarsze twory, ale na szczęście w ich przypadku dokonano niezbędnych poprawek w brzmieniu, przez co obędzie się bez niepotrzebnych drgawek. Cholernie dobrze się tego słucha, przyjemnie jest się przyjrzeć, jak ten zespół zmieniał się na przestrzeni lat i z niemal cover-bandu Napalm Death (no bo trudno inaczej określić początki Nasum) stawał się coraz mocniejszym i ważniejszym (przy okazji posiadającym własny styl) przedstawicielem nowszej generacji grindu. Spośród wydawnictw zebranych na Grind Finale moją szczególną uwagę zwróciły: split 7" „Smile When You’re Dead” (sporo carcassowych klimatów i melodyki, taki „Reek Of Putrefaction” na speedzie), mcd „Industrislaven” i „Regressive Hostility” (naprawdę świetny materiał, dzięki któremu podpisali papiery z Relapse). Bardzo dobrze prezentują się oczywiście wszelkie bonusy do ostatnich płyt, numerom niepublikowanym też niczego nie brakuje. Warto jeszcze wspomnieć o paru wyjątkowych utworach. Ciekawe są, inspirowane wiadomo kim, balladki „Red Tape Suckers” (3 sekundy) i „Rens” (może ze 2). Prawie śmieszny jest „The Political Structure Is Not What It Seems In The So Called Lucid View That Man Has Upon Today’s Society. What The Eye Sees Is A Lie.”, którego tytuł — jak słusznie zauważono — czyta się dłużej niż trwa ten krótki łomot. Polecam wszystkim pierwotną wersję „Fury”, który jest bez wątpienia najbardziej melodyjnym i chwytliwym tworem w historii Nasum. Sprawdźcie też covery (jest ich kilka) bo wyszły całkiem całkiem, a mam tu szczególnie na myśli „Unchallenged Hate” (musieli się za nich zabrać, musieli!) i „Tools Of The Trade”. Hmm… W ten sposób można rozpisywać się właściwie o większej części tego, co na tych dwóch płytach znajdujemy, a to tylko dowód na to, jak wyjątkowym zespołem był Nasum. Inny jest taki, że poprzez własną muzykę wpłynęli na jeden ze swoich ulubionych bandów – to dzięki nim Napalm Death powrócili do tego, co im najlepiej wychodziło. Przyznacie, że często się takie akcje nie zdarzają? Zastrzeżeń nie mam żadnych, więc polecam to wydawnictwo wszystkim miłośnikom muzycznej brutalności – jest warte swojej ceny! Przy tym to doskonały prezent (szkoda tylko, że to w sumie epitafium), dla tych którzy nigdy na oczy nie widzieli nawet ułamka spośród zgromadzonych tu rarytasów. Co prawda nie ma potrzeby oceniać Grind Finale, ale za cholerę nie mogę się powstrzymać – 10!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: