2 września 2013

Caladan Brood – Echoes Of Battle [2013]

Caladan Brood - Echoes Of Battle recenzja okładka review coverŚpiewano już o Tolkienie, Lovecrafcie, uniwersum Warhammera, nawet Sapkowskim, najwyższa więc pora było zabrać się za Stevena Eriksona i jego „Malazańską Księgę Poległych”. Kiedy tylko odkryłem, że rzeczywiście coś Eriksonowego nagrano, byłem niemal pewien, że od Summoninga wiele to to różnić się nie będzie. I po raz kolejny moja kobieca intuicja mnie nie zawiodła. Pierwsze przesłanki stanowiły: wielkość kapeli w liczbie dwóch grajków oraz ilość utworów w liczbie sześciu, kolejnych zaś dostarczyły pierwsze sekundy nowo odpakowanego albumu. Innego wyniku niż bombastyczny black metal ze średniowiecznymi naleciałościami nie dało się z tego równania wyprowadzić. Nie, żeby mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się jednak, że Caladan Brood nie rżnie ze swoich bardziej znanych kolegów na ślepo, a próbuje konstruktywnie podejść do stylu i w jego dość ciasnych ramach zaproponować coś świeżego i interesującego. Po pierwsze – częste wykorzystanie czystych wokali, co należy traktować jako prztyczek w nos Austriaków, którzy śpiewać wybitnie nie potrafią i pochwalenie się światu, że u nas — w Ameryce — muzykowanie stoi na naprawdę wysokim poziomie. Po drugie – zaskakujące niekiedy zmiany tempa i nastroju w obrębie jednego utworu i jakby bardziej ochocze odwoływanie się do blackowej tradycji – ot choćby występujące na porządku dziennym gitarowe tremolo. Po trzecie zaś – solówki. Słuchając „Wild Autumn Wind” uświadomiłem sobie, że tego mi w Summoningu brakowało. Ogólnie temat ujmując należy stwierdzić, że warsztatowo Caladan Brood jest naprawdę niezły i nie musi uciekać się do tricków z undergroundowym (czyt. chujowym) brzmieniem by zagłuszyć elementarne braki w umiejętnościach. Jest tylko jedno, małe „ale” – programowane gary, a w szczególności blachy. No do chuja parasola, tak spierdolonych i bezsensownych talerzy dawno nie słyszałem. Koszmar i tragedia. Praktycznie każdy kawałek może „poszczycić się” kanonadą bezdźwięcznych, płaskich jak Kate Moss, sztucznych jak cycki Dody i pasujących do całości jak Ben Affleck do roli Batmana hi-hatów, ride’ów i crashy. Do poprawy. Trochę więcej uwagi można było także poświęcić samym utworom, bo kompozycyjnie do Summoninga to czasami dość daleko. Nie twierdzę, że jest źle, ale że może być znacznie lepiej, dojrzalej i spójniej. Kilka fragmentów brzmi jak disco-polo, co absolutnie, kurwa mać, nie powinno się wydarzyć, kilka innych dłuży się i przynudza, jeszcze inne wydają się nie do końca wiedzieć po jakiego chuja tam są. Słowem – zabrakło obycia i osłuchania. Podsumowując uważam jednak, że minusy nie przesłoniły plusów, album — jak na debiut — prezentuje się dobrze, potrafi zaciekawić i nie odrzuca tak często słyszanym na debiutach fatalnym brzmieniem, niepewnością własnych umiejętności i przedwczesnym wydaniem niedopracowanego produktu. Jest dobrze, a wierzę, że będzie lepiej.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/caladanbroodofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

29 sierpnia 2013

Deicide – Insineratehymn [2000]

Deicide - Insineratehymn recenzja reviewWstyd! Porażka! Rozczarowanie! Pomyłka! Może wydać się to dziwne, ale powyższe, nieprzepełnione entuzjazmem zawołania tyczą się właśnie „dzieła” Deicide, zespołu, za którego twórczość do połowy 2000 roku dałbym się pokroić. Miały być radykalne zmiany, powrót do grania brutalniejszego i bardziej surowego w formie, a wyszła… no właśnie, wtórna i niezbyt rajcująca muzyka, zdecydowanie przez małe „m”. Otwierający płytę „Bible Basher” (bajdełej – od 5 sekundy zalatuje „Bastard Of Christ”, ale to nie problem) jest jeszcze tym, do czego ekipa Bentona nas przyzwyczaiła: jest szybko, chwytliwie, skocznie, brutalnie, ale i niestety bardzo krótko (niespełna dwie i pół minuty). To, co się dzieje później, wprawia w niemałe osłupienie – zespół bawi się w zwolnienia, których od zarania dziejów przecież unikał. Za sprawą Insineratehymn wiemy czemu tak było – po prostu nie potrafili grać wolno i z sensem. Póki napierdalają, dbając o dynamikę i intensywność, to wszystko jest w porządku, bez wodotrysków (abstrahując od zajebistego w całości „Bible Basher”), ale OK – takie partie w „Standing In The Flames”, „Halls Of Warship”, „Suffer Again” czy „Apocalyptic Fear” wypadają bardzo fajnie i dostarczają trochę radochy. Dramat i nuda pojawiają się, gdy przychodzi jakiś wolny fragment – brzmi to sztucznie, kwadratowo, nie ma w tym za grosz polotu, jest wyprane z energii, wciśnięte na siłę i kompletnie nieprzekonywujące. Na pewno płycie nie pomaga też niewielka ilość solówek, nieco zmodyfikowany wokal Glena (jest bliższy temu z „Once Upon The Cross”, a to oznacza mniejszą ekspresję oraz czytelność) czy bardzo średnia produkcja (czego jak czego, ale takich demówkowych zapędów wcale nie pojmuję) – czyli elementy, które w założeniach miały spotęgować brutalność i diabelstwo. Sorki, nic takiego się nie stało. Mimo, iż przesłuchiwałem ten album setki razy (tu pojawia się mały paradoks, bo kto tak często słucha przeciętnej płyty) i nabrałem doń sporego dystansu, to nadal nie potrafię na luzie przyswoić sobie takiego oblicza Deicide i nadal czuję się oszukany. Spodziewałem się monumentu i kolejnego gwoździa do trumny chrześcijaństwa, a tu dupa. W kończącym krążek „Refusal Of Penance” Glen śpiewa, że „zawsze był instrumentem Szatana” – w tym przypadku instrument się rozstroił. Pewnie przez wilgoć w sali prób.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2013

Azure Emote – The Gravity Of Impermanence [2013]

Azure Emote - The Gravity Of Impermanence recenzja okładka review coverSzczerze mówiąc nie spodziewałem się kolejnego krążka tej formacji. Po pierwsze dlatego, że Mike Hrubovcak, czyli mózg całego zespołu, czynnie udziela się w innych, chyba poważniejszych, projektach, a po drugie – debiutancki „Chronicles Of An Aging Mammal” do arcydzieł muzyki nie należał. W najlepszym przypadku był bowiem tylko (a może aż) ciut lepszy niż dobry. Sprawę pogarszał dodatkowo styl, który jeszcze bardziej uszczuplał już i tak nieprzesadnie liczną grupę potencjalnych odbiorców. Nie ma się co oszukiwać, że industrialny death metal wzbogacany niczym uran w irańskich siłowniach blackiem, popem, folkiem, poezją śpiewaną i chuj wiem czym jeszcze, byłby przyswajalny przez więcej niż promil metalheadów. A jednak krążek nagrano. I tak po sześciu latach światło dzienne ujrzał drugi longplej ze stajni Azure Emote zatytułowany The Gravity of Impermanence. Nihil novi drodzy państwo czytacze. Jeśli nie przypadł wam do gustu debiut, ba, jeśli jest to wasze pierwsze spotykanie z kapelą, to znaczy to, że raczej nie macie czego tu szukać. Muzyka jak była popierdolona, tak jest popierdolona i to chyba nawet bardziej, sam zaś album jest dłuższy od debiutu o niemal kwadrans i trwa teraz godzinę, co wcale nie pomaga. Na plus zasługuje za to wyraźnie lepsze brzmienie, które nie przywodzi już na myśl nagrywania albumu na taśmę MC. Tyle tylko, że teraz cały ten pojebany szajs trafia do ośrodka słuchu z jeszcze większą siłą i klarownością. Cóż, jak dojebać to po całości. Tym nielicznym jednak, którzy odnaleźli się w muzyce Azure Emote, ta zmiana z pewnością przypadnie do gustu, bo przy tak złożonej i barwnej muzyce klarowność jest tym, co determinuje jakość rozrywki. Jak już wspomniałem, większych zmian w muzyce i strukturze albumu nie ma: jest skurwysyńsko niejednolicie, style zmieniają się jak bohaterowie skandali na Pudelku, a wśród instrumentów można usłyszeć zarzynaną świnię i harmoszkę („Sunrise Slaughter”). Istny Sajgon. Jest też kilka soczystych deathowych fragmentów („Carpe Diem”, „Conduit of Atrophy”), całkiem sporo dobrych gitar („Conduit of Atrophy”), narracji („Destroyer of Suffering”) i mięsnego gardłowania. Trzeba oddać Hrubovcakowi, że drzeć mordę potrafi zacnie i drze się tak bez miłosierdzia od początku do końca. Niby nic, co powinno dziwić, dobrze jest jednak słyszeć, jak wyrzyguje z siebie kolejne wersy z zapałem godnym debiutanta. Ogólnie temat ujmując, zaangażowania i poświęcenia na albumie nie brakuje. Może jest go nawet aż zanadto, bo mam wrażenie, że album jest trochę przedobrzony. Za dużo tych kombinacji, nawet biorąc pod uwagę stylistykę, no i za długo. Godzina lektury The Gravity of Impermanence potrafi zmęczyć i zniechęcić. I tak jak do debiutu nie wracam zbyt często, tak i ten album będzie raczej sporadycznym gościem na moich słuchawkach.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.azureemote.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 sierpnia 2013

Son Of Aurelius – The Farthest Reaches [2010]

Son Of Aurelius - The Farthest Reaches recenzja okładka review coverDo młodych członkami (hmm), a przy okazji debiutujących kapel mam w najlepszym razie stosunek olewczy. I to nawet nie wynika z wrodzonej złośliwości – po prostu muszę, bo nie reprezentują sobą ani niczego ciekawego ani tym bardziej charakterystycznego. Wtórność i bezbarwność z nich wyziera, a mnie się zbiera na rzyganko. Wszelkie odkrycia ostatnich lat mógłbym pewnie policzyć na palcach jednej ręki, a na szybko potrafię wskazać tylko szczyli z Son Of Aurelius. Jako jedni z nielicznych utkwili mi w pamięci i w konsekwencji na półce z płytami. Zespół ten ma bowiem do zaoferowania coś więcej niż zestaw obowiązkowy (czyli dobrą technikę i brzmienie), a mianowicie mniejsze i większe zalążki czegoś rozpoznawalnego. Muzycznie mamy do czynienia z wypadkową death’owej strony Cephalic Carnage (od „Anomalies” w górę) z patentami i melodiami proweniencji neoklasycznej (choć w ich przypadku prosiłoby się o neoantyczną – docencie wysublimowany żart ;) Na pierwszy rzut oka takie rozwiązanie niekoniecznie musi trzymać się kupy, ale mimo wieku muzyków syntezy dokonano na tyle sprawnie, że w utworach Amerykanów nic nie zgrzyta z powodu niedoróbek. Nie powiem, budzi to jakiś respekt, bo kawałki Son Of Aurelius do najprostszych nie należą – zmiany tempa, klimatu czy wokali to podstawa, a do tego dochodzą dość zaawansowane frazy, brutalniejsze dopierduchy, fajnie pokręcone melodie i bardzo udane gitarowe zagrywki uskuteczniane bez przesteru. Te ostatnie przykuwają uwagę nie tylko samym wykonaniem (oprócz solówek to właśnie w nich pojawiają się klasyczne wpływy), ale i faktem, że są stosowane z umiarem – na tyle, żeby zainteresować, ale nie zanudzić. W ogóle The Farthest Reaches to krążek, jak na swoje rozmiary, bardzo urozmaicony, barwny, niekiedy nawet zaskakujący śmiałymi rozwiązaniami, a przy tym mocno osadzony w nowoczesnym technicznym death metalu, choć od niego odstający. Raz, że jest niesłychanie melodyjny i czytelny, dwa że brzmieniowo utrzymany raczej w wyższych tonacjach, trzy że podczepiony pod mniej oklepaną tematykę, a cztery że zróżnicowany wokalnie, bo Josh Miller, w przeciwieństwie do kolegów po fachu, stawia wrzaski ponad growle. No proszę – jak to niewiele trzeba, żeby wyróżnić się z tłumu. Pomocne są także tak dobre (i rozpoznawalne!) kawałki jak „Facing The Gorgon” (zdecydowanie najlepszy), „The First, The Serpent”, „Mercy For Today”, „A Champion Reborn” czy „A Good Death”. Potencjał chłopaki mają spory, więc liczę, że nie wymiękną zbyt szybko i dostarczą słuchaczom jeszcze kilka płyt co najmniej tak dobrych jak The Farthest Reaches!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.sonofaurelius.com

podobne płyty:


Udostępnij:

20 sierpnia 2013

Susperia – Attitude [2009]

Susperia - Attitude recenzja okładka review coverJak się okazuje, Norwedzy potrafią grać nie tylko ubliżający Bogu/bogom/światu black metal. Potrafią także thrashować. I taki właśnie thrashujący, czy może raczej groove’ujący, band jest bohaterem dzisiejszej recenzji, band o wdzięcznej nazwie Susperia. Nie byliby jednak Norwedzy sobą, gdyby jakichś blackowych elementów do muzyki nie poupychali. Tyle tylko, że w przypadku dzisiejszych bohaterów brzmi to całkiem ładnie i elegancko trzyma się kupy – ujmując temat krótko: żaden dupawy black/thrash dla/przez nieuków i muzycznych(e) miernot(y). Attitude to niespełna 40 minut dość melodyjnego i gęstego grania, które bliższe jest średniemu Nevermore, bądź Charred Walls Of The Damned niż jakiejkolwiek blackowej ekipie i gdzie blackowe elementy ograniczają się zasadniczo do wspomnianej gęstości, szczególnie w przypadku garów, wybrzmiewającego tu i ówdzie gitarowego riffu i gościnnego występu Shagratha z Dimmu Borgir. Ale to właśnie one nadają muzyce Norwegów przyjemnie brzmiącego ciężaru i niepowtarzalnego klimatu. Jeżeli dodamy do tego dobre kompozycje, niezłe umiejętności poszczególnych muzyków i soczyste brzmienie, wyjdzie z tego płytka godna pochwały. Album od samego początku trzyma całkiem wysoki, równy poziom z dosłownie kilkoma tylko zjazdami, które nie psują jednak odbioru całości. Do tych pierwszych zaliczyłby przede wszystkim otwierający album „The Urge”, „Elegy and Suffering”, ciekawie wypadającego Shagratha w „Sick Bastard” oraz — mój ulubiony — „The One After All”, którego siła przyprawia mnie o ciary na plecach. Grupę spadkową reprezentuje w sumie tylko jeden utwór – dość niemrawy i zagrany bez polotu „Mr. Stranger”, choć i on pod koniec się rozkręca. Na krótko, ale rozkręca. Patrząc na całokształt należy stwierdzić, że Norwedzy odwalili kawał dobrej roboty, postarali się o muzykę nietuzinkową, ciekawie zaaranżowaną i przemyślaną od początku do końca. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć muzykom równie dobrych pomysłów w przyszłości.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 sierpnia 2013

Ecocide – Eye Of Wicked Sight [2013]

Ecocide - Eye Of Wicked Sight recenzja reviewNiektórzy zapewne kojarzą stary holenderski Polluted Inheritance i ich bardzo udany debiut „Ecocide”. Spieszę wam zatem donieść, że młody holenderski Ecocide nie ma z nimi nic wspólnego, he, he… No, może nie tak do końca nic, bo muzyka chłopaków do najnowocześniejszych nie należy. Ja to pochwalam, bo rytmiczny i niezbyt rozpędzony death metal z naleciałościami thrash’u, w którym pełno wpływów Death (nie dalej niż z „Leprosy”), Asphyx, Massacre i całej starej Szwecji to dziś prawdziwy rodzynek. Chciałbym teraz sypnąć jak z rękawa zachwytami nad Eye Of Wicked Sight, ale niestety jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek uniesienia. Ecocide na tę chwilę grają po prostu spoko. Umiejętności mają na poziomie, wokal fajny, brzmienie też OK, tylko nad wyrazistością utworów muszą mocno popracować. Z całego zestawu wyróżnia się jedynie kawałek tytułowy, bo pozostałe za bardzo się ze sobą zlewają, a ich szczegóły szybko ulatują, więc trudno się nad nimi zatrzymać na dłużej, choć jako całości słucha się ich nieźle. W tempa bym nie ingerował, ale jakiś bardziej melodyjny riff, ostra solówka czy chwytliwy refren na pewno by muzyce Holendrów nie zaszkodziły. Te urozmaicenia to nie moje bezbożne życzenia – wszystko to jest w zasięgu Ecocide i jak mi się wydaje, z przeskoczeniem na wyższy pułap nie powinni mieć w przyszłości problemu. Zakasać rękawy i do roboty!


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 sierpnia 2013

Exumer – Fire & Damnation [2012]

Exumer - Fire & Damnation recenzja okładka review coverExumer – klasycy niemieckiej sceny thrashowej, którzy po nagraniu dwóch longplejów (w 1986 i 87 roku) zapadli się pod ziemię. Tak w telegraficznym skrócie wyglądałaby historia tej ekipy, gdyby muzycy nie wpadli na pomysł zreformowania się (któregoś z kolei) i wydania początkiem 2012 roku trzeciego długograja. Gdyby rozwinąć nieco pierwsze zdanie należałoby wspomnieć, że w latach 80tych grali naprawdę solidny, zadziorny i okraszony sporoma technicznymi smaczkami thrash w niemieckiej odmianie. Słuchało się tego zacnie, szczególnie debiutu, choć i rok młodszy „Rising from the Sea” ością w gardle nie stawał. Najważniejsze jednak, że brzmiało to, wręcz czuło się ten autentyzm, jak rasowy, czystej krwi thrash. Exumer 2.0 natomiast to nieco inna bajka. Nawet najbardziej skurwiały i niedosłyszący debil jest w stanie wskazać, który z tych trzech krążków nie pasuje do pozostałych. Old school zastąpił modern thrash z deathowymi naleciałościami, techniczne fajerwerki poszły w kąt, zadziorność zastąpiły melodie, a pomysłem na 10-cio utworowy krążek są dwie nowe aranżacje starych kawałków i kolejne dwa numery, które spłodzono najpewniej jednej nocy na tym samym, jednym kolanie i to w 1986, kiedy nagrywano „Fallen Saint”, bo brzmią niemal, kurwa, identycznie. Sprawa ma się więc tak, że nowy Exumer i stary Exumer to de facto dwie kapele. Gdyby jeszcze takie zmiany dokonały się w czasie kilku/kilkunastu krążków to ok, rozumiem – ewolucja, nowe trendy, pitu pitu, ale rozumiem. W przypadku Exumer mamy natomiast zupełnie nową muzykę ubraną w starą nazwę. I za to się należy karny kutas, bo ni chuja nie brzmi to jak kiedyś i pasuje do klasycznych dzieł jak sranie do gorącej babeczki. Niemniej jednak, jeśli spojrzy się na Fire & Damnation tak po prostu, bez zagłębiania się w niuanse historii, to okaże się, że to album całkiem, ale to całkiem fajny. I chuj, że połowa kawałków to albo odgrzewane kotlety albo bliźniaki, kurwa ich mać, syjamskie, bo wszystkie brzmią równie dobrze, momentalnie wpadają w ucho i zachęcają do tanecznych podrygów w rytm wrzasków Von Steina. Muzyka się zbrutalizowała: garowy dość obficie serwuje double bassy, gitary zeszły niżej, w punkowe niemal rytmy powplatano deathowe galopady. Może i zrobiło się bardziej jednolicie, ale przyswajalności krążek nie stracił za grosz i wszystko podane jest jak na tacy (choć z tacy to niektórzy zabierają a nie dają). Krążek broni się także wysokim, może nie jakoś nadzwyczaj, ale jednak, poziomem kompozycji i niesamowitą przebojowością. Uproszczenie muzyki zrobiło swoje i płynie sobie ona teraz raczej bez ostrych zakrętów, nagłych zmian i niespodzianek. Ale i tak łeb sam się rusza, a przy takich „Vermin of the Sky” bądź „Crushing Point” (fantastyczny punk/thrashowy feeling) za głową nakurwiają kończyny – rzeźnia aż miło. I mimo, że album to raczej z pierwszej aniżeli ekstra ligii, to czystej, nieufajdanej radości daje w bród, czas mija błyskawicznie i jakiś dziwny magnetyzm sprawia, że chce się do Fire & Damnation wracać. Reasumując, uważam, że Exumer 2.0 nie powinien się wstydzić kim jest i choć błędów się nie ustrzeżono i kilka rzeczy można było zrobić lepiej, to taką muzykę mogą chłopaki grać dalej. I popatrzcie jak to jest – niby źle, a dobrze.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/exumerofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 sierpnia 2013

Deeds Of Flesh – Portals To Canaan [2013]

Deeds Of Flesh - Portals To Canaan recenzja reviewNa Portals To Canaan z zapartym stolcem czekało wielu maniaków chorobliwie technicznego death metalu oraz niejedna kapela poruszająca się w tym stylu. Jednych i drugich można zrozumieć, bo dla fanów Deeds Of Flesh to bogowie najwymyślniejszej ekstremy, zaś dla zespołów – czołowy wzór do ślepego naśladowania. Od poprzedniego krążka, „Of What’s to Come”, minęło aż pięć lat, więc nikt nie powinien oczekiwać najzwyklejszej kontynuacji tamtego materiału, zwłaszcza, że połowa składu za niego odpowiedzialna została wymieniona. W moim odczuciu ta długa przerwa oraz roszady personalne wyszły muzyce Amerykanów na dobre, choć część ortodoksów zapewne będzie przeciwnego zdania. Punktem spornym może być to, że Deeds Of Flesh hmm… wyszli do ludzi, którzy lubią posłuchać czegoś więcej niż tylko notorycznych blastów i wykonali podobny zabieg co Severed Savior na „Servile Insurrection” (nota bene uzyskując bardzo podobny rezultat) – wyczyścili sobie brzmienie (te największe doły poszły w zapomnienie) i wpuścili do swoich kompozycji więcej powietrza. Materiał zawarty na poprzednich płytach Kalifornijczyków zwykle dość szybko mnie nudził swoją jednowymiarowością, a w większych ilościach po prostu męczył. Z Portals To Canaan — choć to nie ideał — sprawa wygląda zupełnie inaczej. Brutalność, szybkość, zawrotna technika – nie robią tu za cel sam w sobie, służą natomiast za podwaliny naprawdę dobrych kawałków. Poziom wyziewności w stosunku do wcześniejszych wydawnictw właściwie się nie zmienił, za to chwytliwości i owszem. Skomplikowane jak zwykle struktury zyskały na przestrzenności, wstrzyknięto w nie sporo melodii, więcej uwagi poświęcono też solówkom (to bodaj zasługa tego kolesia z Arkaik). Dzięki temu całości słucha się łatwiej, chętnie i z dużym zainteresowaniem, zwłaszcza że niektóre fragmenty brzmią doprawdy imponująco (np. w „Entranced In Decades Of Psychedelic Sleep” czy „Celestial Serpents”). Dla pełniejszego obrazu krążka wymienię jeszcze dwa minusy, które mocniej rzuciły mi się w uszy. Pierwszy, nie wpływający na ocenę, to cover „Orphans Of Sickness”. Wybór ambitny, trzeba przyznać, ale Amerykanie mimo instrumentalnej sprawności nie podołali i klasyk Gorguts w ich wykonaniu zupełnie nie dorównuje oryginałowi sprzed dwudziestu lat. Druga wtopa, już poważniejsza, to absurdalne nagromadzenie przydługich i całkowicie bezwartościowych elektronicznych popierdywań mających służyć za intra i outra, a w rzeczywistości tylko rozbijających spójność albumu i mocno wkurwiających. Kulminacją tego dziadostwa jest „Caelum Hirundines Terra/The Sky Swallows The Earth”, pod którym o zgrozo podpisał się Fabiano Penna z nieodżałowanego Rebaelliun. Ten szajs trzeba zignorować (czytać: przewijać), bo całą resztę Portals To Canaan chłonie się bez problemu.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: deedsoffleshmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2013

Demonoid – Riders Of The Apocalypse [2004]

Demonoid - Riders Of The Apocalypse recenzja reviewW 2004 roku Therion wydał w sumie trzy albumy: „Sirius B”, „Lemuria” oraz opisywany dziś, Riders of the Apocalypse. Wprawdzie ten ostatni ujrzał światło dzienne pod inna marką, ale w praktyce nie zmienia to niczego, bo i skład ten sam i, w gruncie rzeczy, muzyka. Riders of the Apocalypse muzycznie i brzmieniowo brzmi dokładnie jak wydawnictwa kanoniczne (to samo studio), nieco inaczej porozkładano za to akcenty i w miejsce aranżacji typowych dla Theriona tamtego okresu wmontowano growle i thrashowe tempa. Dla leni (tl;dr): Demonoid to death/thrashowy brat-bliźniak Theriona. Wystarczy jeden rzut oka na linie melodyczne i nawet Stevie Wonder nie miałby wątpliwości, że wymienione powyżej dzieła wyszły spod ręki tego samego kompozytora. Nie ma się co za dużo rozpisywać, bo wystarczy odpalić którykolwiek krążek z podwójnego „Sirius B” / „Lemuria”, nastawić na jeden z bardziej narowistych utworów pokroju „Typhon” by uchwycić ideę stojącą za projektem o nazwie Demonoid. Tu i ówdzie czytam jaki to Riders of the Apocalypse specjalny, wyjątkowy, a prawda jest taka, że to gówno prawda. Nic wyjątkowego ani specjalnego na nim nie znajdziecie, wrażenie „już to kiedyś słyszałem” okaże się czymś więcej niż wrażaniem i będzie Wam towarzyszyło od pierwszych do ostatnich sekund trwania albumu. Oczywiście krążek jest szybszy, bardziej agresywny i „mroczny” niż Therion, ale różnica jest raczej ilościowa niźli jakościowa. Bo na Riders of the Apocalypse i babeczka pośpiewa i kilka melodii zaleci auto plagiatem. Jak już pewnie wspomniałem, z muzycznego punku widzenia Demonoid Ameryki nie odkrył, ba, nawet nie był w pobliżu łodzi – by pozostać przy marynistycznej metaforze. Ale… ale z czysto degustacyjnego punktu widzenia krążek jest jak najbardziej zacny, przyswaja się go bez przysypiania i ogólnego zmęczenia. Czyli zupełnie jak Therion. Przeszło trzy kwadranse mijają szybko jak kariera Kubicy w Formule 1, niejednokrotnie album zaproponuje całkiem sensowne melodie, zaskoczy ciekawymi riffami bądź solówkami. Słucha się go naprawdę przyjemnie. I tak jak za walory kompozycyjne i aranżacyjne raczej wielkiego uznania nie zdobędzie, tak za całokształt i miodność uznanie fanów zdobyć może. Bo Demonoid to muzyka nie tylko dla pro-symfonicznych miłośników Theriona, ale i koneserów ostrzejszych (niewiele, ale zawsze) brzmień. Dobry z plusem się należy.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/demonoid

podobne płyty:

Udostępnij:

5 sierpnia 2013

Disgorge – Forensick [2000]

Disgorge - Forensick recenzja reviewNiech mnie seminarium duchowne pochłonie, jeśli to nie jest jedna z naj-najbrutalniejszych płyt jakie kiedykolwiek powstały! Chaos, zniszczenie i aberracja, a to wszystko podniesione do sześcianu. Zero litości i kompromisów. Taki album nikogo nie pozostawi obojętnym. I nie mam tu nawet na myśli jego wyjątkowo „mięsnej” oprawy, bo muzycznie — choć wielu muzyki się tu za diabła nie doszuka — meksykańskie trio przekroczyło wszelkie granice nieprzyzwoitości, nagrywając prawdziwie bestialski wymiot. Esencję ekstremy i pokurwienia z „Chronic Corpora Infest” członkowie Disgorge przepuścili przez dwa lata doświadczeń, lepsze umiejętności techniczne i podali w dość nierównym brzmieniu z gatunku „hałas”. Dźwięk na Forensick jest zarówno bolączką, jak i atutem krążka – z jednej strony sporo tych bardziej zaawansowanych partii po prostu zlewa się w pozbawiony selektywności jazgot, z drugiej zaś taka kakofonia dodatkowo podbija krańcową wyziewność materiału, stanowiąc barierę nie do przeskoczenia dla tej części słuchaczy, której nie odstraszyła ani okładka ani muzyka. Postęp, jakiego od debiutu dokonali Meksykanie sprowadza się w zasadzie do intensywności – dojebać jeszcze szybciej, bezwzględniej, brutalniej, a zarazem z większą dbałością o popieprzone — choć z racji brzmienia nieczytelne — struktury. To naprawdę robi wrażenie! Ten lunatyczny łomot nie jest jednak pozbawiony elementów komercyjnych, bowiem w „Crevice Flux Warts” gościnnie porykuje sam George Fisher – mimo iż to gwiazda ze zdecydowanie wyższej półki, wizerunku Disgorge w żaden sposób nie złagodził, hehe. W normalnym świecie tak patologicznie poskładanej płyty nie powinno się słuchać z przyjemnością i — co by nie mówić — dla rozrywki. Ale, ale! W normalnym świecie taki band jak Disgorge nie miałby przecież racji bytu. Żyjemy w końcu na tak posranym łez grajdole, że nawet Forensick chłonie się całym ciałem – album wywołuje drgawki, obrzydzenie, przytłacza brutalnością, a równocześnie powoduje niedowierzanie (obojętnie jak pojmowane) i budzi pewien respekt. W końcu takiego pokurwieństwa nikt normalny nie byłby w stanie stworzyć. Meksykanie podołali i jak się zdaje – nie sprawiło im to wielkiego problemu. Tym samym dorobili się albumu, który został klasykiem gore-grind-death w chwili wydania. Drugiego takiego krążka najpewniej nie znajdziecie – i jest to jednocześnie zachęta do zakupu, jak i ostrzeżenie, które należy poważnie rozważyć. W przypadku tej płyty każda skrajna ocena będzie uzasadniona.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: