Zacznę, coś mi się tak zdaje, od końca, tzn. od wystawienia oceny. Potem będę ocenę uzasadniał próbując tak manewrować faktami, żeby się zgadzało z oceną. A uczynię tak dlatego, że płyta jest w swej istocie cholernie dwuznaczna i łatwo się zagalopować w jedną stronę całkowicie zapominając o drugiej. A więc do dzieła. Jakże skromnym zdaniem autora, płyta pt. Super Collider zespołu Megadeth zasługuje na… na 6. No może 7. I chuj i tak strzelił cały pomysł z reverse writing, więc pójdzie tradycyjnie od początku. A początek krążka jest wyborny. „Kingmaker” wpisuje się wyśmienicie w klimat dwóch poprzednich wydawnictw, które — w powszechnym mniemaniu — dają radę i za które Mustainowi należy się medal, litr (może 0,75 litra) i nowy egzemplarz Biblii. Niestety później robi się dziwnie, momenty (bo raczej nie całe utwory) dobre sąsiadują z popowymi melodiami, a thrashowe riffy rozpływają się w morzu naiwnych tekstów i bezjajecznych wokaliz. W zasadzie każdy utwór może zaoferować coś wartościowego, ale nie zdarza się, by było to więcej niż, dłuższy bądź krótszy, fragment. Poza „Kingmaker” w sumie, bo ten jako jedyny trzyma poziom od początku do końca. Drugi w kolejności jest tytułowy „Super Collider”, który zaczyna się całkiem dobrze tylko po to, by po chwili zamienić się w średniaka prosto z listy radiowej Trójki. Kawałek ciągnie nieco w górę solówka, ale też bliżej jej do dobrej niż wybornej, zajebistej, czy czegokolwiek z tej półki. Kolejny „Burn!” i znowu trochę fajnych gitar na początek, niezły riff, kawałek rozkręca się przyzwoicie aż do refrenu, który potrafiłby zniesmaczyć największego nawet grafomana. „Built For War” to typowy średniak: całkiem dobre gitary (znowu), trochę chórków w środku, generalnie jednak nic specjalnego. Podobnie wygląda sprawa z kolejnym utworem pt. „Off The Edge”, tyle, że zamiast chórku są solówki. Szósty utwór raczej bieduje. Ale do czasu. Kiedy na wokal wchodzi David Draiman, wokalista Disturbed, kawałek odmienia swój klimat, pojawia się całkiem nowa forma energii i feelingu – mówiąc krótko: zaczyna się dobra jazda. Niestety nie trwa specjalnie długo, bowiem „Beginning Of Sorrow” to znowu średniak. Bardzo miękki i delikatny kawałek, nawet jak na Megadeth. A po najdelikatniejszym kawałku na Super Collide nadchodzi pora na kawałek najbardziej southernowy. Alabama wita, panowie. Jakoś nie jestem przekonany. Całkiem inaczej ma się sprawa z „Forget To Remember”; ten można uznać za najbardziej rockowy, refren wpada w ucho i przyjemnie się go słucha. Kawałek w gruncie rzeczy godny polecenia. Ostatni autorski, a przedostatni na płycie, „Don’t Turn Your Back…” zaczyna się kiepsko, ale gdy tylko intro mija, pojawia się riff, który przywraca wiarę w cojones Mustaina. Sprawę psuje nieco refren, zupełnie nijaki, ale zwrotka znowu przyjemnie kopie. Krążek zamyka cover Thin Lizzy zatytułowany „Cold Sweat”, który wprawdzie nie zachwyca, ale i nie dołuje. Całkiem bardzo dobra solówka, ale żadnej w tym zasługi Megadeth nie ma. 45 minut, mimo tej całej przeciętności i bezpłciowości, mija błyskawicznie i ani się człowiek obejrzy – drugie okrążenie leci w najlepsze. I to jest właśnie to, o czym pisałem na początku. Płyta niczym specjalnym nie zaskakuje, z metalem wiele wspólnego nie ma, ale słucha się jej łatwo, przyjemnie i — przy odpowiednim nastawieniu — wchodzi gładziutko jak soczek. A to już jest sztuka – trzeba umieć nagrać średniaka, którego słucha się z przyjemnością. Mam więc nadzieję, że ocena odda tą dwoistość krążka. A oceną tą jest…
ocena: 6,5/10
deaf
oficjalna strona: www.megadeth.com
inne płyty tego wykonawcy: