8 lipca 2013

Megadeth – Super Collider [2013]

Megadeth - Super Collider recenzja okładka review coverZacznę, coś mi się tak zdaje, od końca, tzn. od wystawienia oceny. Potem będę ocenę uzasadniał próbując tak manewrować faktami, żeby się zgadzało z oceną. A uczynię tak dlatego, że płyta jest w swej istocie cholernie dwuznaczna i łatwo się zagalopować w jedną stronę całkowicie zapominając o drugiej. A więc do dzieła. Jakże skromnym zdaniem autora, płyta pt. Super Collider zespołu Megadeth zasługuje na… na 6. No może 7. I chuj i tak strzelił cały pomysł z reverse writing, więc pójdzie tradycyjnie od początku. A początek krążka jest wyborny. „Kingmaker” wpisuje się wyśmienicie w klimat dwóch poprzednich wydawnictw, które — w powszechnym mniemaniu — dają radę i za które Mustainowi należy się medal, litr (może 0,75 litra) i nowy egzemplarz Biblii. Niestety później robi się dziwnie, momenty (bo raczej nie całe utwory) dobre sąsiadują z popowymi melodiami, a thrashowe riffy rozpływają się w morzu naiwnych tekstów i bezjajecznych wokaliz. W zasadzie każdy utwór może zaoferować coś wartościowego, ale nie zdarza się, by było to więcej niż, dłuższy bądź krótszy, fragment. Poza „Kingmaker” w sumie, bo ten jako jedyny trzyma poziom od początku do końca. Drugi w kolejności jest tytułowy „Super Collider”, który zaczyna się całkiem dobrze tylko po to, by po chwili zamienić się w średniaka prosto z listy radiowej Trójki. Kawałek ciągnie nieco w górę solówka, ale też bliżej jej do dobrej niż wybornej, zajebistej, czy czegokolwiek z tej półki. Kolejny „Burn!” i znowu trochę fajnych gitar na początek, niezły riff, kawałek rozkręca się przyzwoicie aż do refrenu, który potrafiłby zniesmaczyć największego nawet grafomana. „Built For War” to typowy średniak: całkiem dobre gitary (znowu), trochę chórków w środku, generalnie jednak nic specjalnego. Podobnie wygląda sprawa z kolejnym utworem pt. „Off The Edge”, tyle, że zamiast chórku są solówki. Szósty utwór raczej bieduje. Ale do czasu. Kiedy na wokal wchodzi David Draiman, wokalista Disturbed, kawałek odmienia swój klimat, pojawia się całkiem nowa forma energii i feelingu – mówiąc krótko: zaczyna się dobra jazda. Niestety nie trwa specjalnie długo, bowiem „Beginning Of Sorrow” to znowu średniak. Bardzo miękki i delikatny kawałek, nawet jak na Megadeth. A po najdelikatniejszym kawałku na Super Collide nadchodzi pora na kawałek najbardziej southernowy. Alabama wita, panowie. Jakoś nie jestem przekonany. Całkiem inaczej ma się sprawa z „Forget To Remember”; ten można uznać za najbardziej rockowy, refren wpada w ucho i przyjemnie się go słucha. Kawałek w gruncie rzeczy godny polecenia. Ostatni autorski, a przedostatni na płycie, „Don’t Turn Your Back…” zaczyna się kiepsko, ale gdy tylko intro mija, pojawia się riff, który przywraca wiarę w cojones Mustaina. Sprawę psuje nieco refren, zupełnie nijaki, ale zwrotka znowu przyjemnie kopie. Krążek zamyka cover Thin Lizzy zatytułowany „Cold Sweat”, który wprawdzie nie zachwyca, ale i nie dołuje. Całkiem bardzo dobra solówka, ale żadnej w tym zasługi Megadeth nie ma. 45 minut, mimo tej całej przeciętności i bezpłciowości, mija błyskawicznie i ani się człowiek obejrzy – drugie okrążenie leci w najlepsze. I to jest właśnie to, o czym pisałem na początku. Płyta niczym specjalnym nie zaskakuje, z metalem wiele wspólnego nie ma, ale słucha się jej łatwo, przyjemnie i — przy odpowiednim nastawieniu — wchodzi gładziutko jak soczek. A to już jest sztuka – trzeba umieć nagrać średniaka, którego słucha się z przyjemnością. Mam więc nadzieję, że ocena odda tą dwoistość krążka. A oceną tą jest…


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lipca 2013

Squash Bowels – Grindcoholism [2013]

Squash Bowels - Grindcoholism recenzja reviewAnonimowi grindcoholicy dotknięci straszliwym „Grindvirusem” radujcie się, albowiem zdecydowanie nie anonimowe grindcoholiczne trio w osobach Artura, Andrzeja i Mariusza wróciło ze świeżutką (choć nie do końca – nagrania skończono w pierwszej połowie 2012) porcją patologicznego i szybkiego jak skurczybyk hałasu! Selfmadegod piszą dla zachęty, że to jedna z najmocniejszych pozycji w dyskografii Squash Bowels, ale tak sformułowane zdanie niczego nie wyjaśnia, bo przecież w ten sposób można powiedzieć o większości wydawnictw ekipy z Białegostoku. A kapela ani się nie zmieniła, ani tym bardziej nie wymiękła. Stąd też nie ma co owijać w bawełnę – jeśli tylko kogoś rajcowały poprzednie dokonania tego niszczącego zespołu, to i z przyjęciem Grindcoholism nie będzie miał najmniejszego problemu, bo półgodzinna płyta stanowi logiczne rozwinięcie ich dotychczasowych zabaw na polu muzyki nie do końca poważnej, choć podanej jak najbardziej profesjonalnie (materiał wykończono w Hertz’u). Fani klasycznego ostrego napierdolu z pewnością będą zadowoleni z zawartości albumu, bo nawet na milimetr nie oddala się od stylu kapeli/kanonów gatunku (i charakterystyczne brzmienie gitar każdego w tym utwierdzi), a zajebisty feeling, precyzja wykonawcza i ciekawostki w rodzaju tworów solówkopodobnych czy ocierającego się o — pooowiedzmy — flamenco podkładu na akustyku („La Mienta”) jedynie zwiększają jego atrakcyjność. Dla mnie Grindcoholism jest albumem równie kopiącym i energetycznym co poprzednik, słucha się go tak samo fajnie, więc z oceną nie będę wydziwiał. Gromkie brawa dla tych panów!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/squashgrind

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lipca 2013

Pitbulls In The Nursery – Lunatic [2005]

Pitbulls In The Nursery - Lunatic recenzja reviewJak się chce, to się da i nawet Francuzi potrafią nagrać album, który zachwyci nawet najbardziej wybrednego fana deathu. Nie jest, i nie może być, zaskoczeniem fakt, że kapela raczej nie święci tryumfów grając ogólnoświatowe tournée, a co za tym idzie – zna ją 25 osób wliczając rodziny muzyków; wytłumaczenie jest proste do bólu – wszak to death metal i to dla wymagających. Ciężej byłoby pewnie tylko eskimoskim progowcom coverujacym przeboje ludowe na kościanych piszczałkach. Na szczęście są takie strony jak nasza, na której — poza mainstreamem — staramy się wygrzebać i zapromować twory eskimoskie i nie tylko, kapele, na których zalega warstwa kurzu grubości przeciętnej Amerykanki, kapele, które wzbudzają wręcz paniczny strach zawiłością swoich utworów (także u wydawców) i wszelkie inne, raczej mało znane cudeńka – słowem: kapele dobre. W najbardziej podstawowym tego słowa znaczeniu. A cóż takiego serwują Francuzi, że podpadają pod jedną z powyższych kategorii? Ni mniej, ni więcej tylko prog death utrzymany w klimacie zaawansowanego Neuraxis, czyli to, co demo lubi jak piraci rum i abordaże. Takiej muzyki nie da się pomylić z niczym innym, nie da się jej źle zinterpretować – Francuzi nakurwiają muzę, pod którą Kanadyjczycy podpisaliby się w ciemno i to jeszcze z wypiekami na twarzy. Tak dobre są Żabojady – serio serio. Od samego początku, od najpierwszych sekund ma się pewność, ze następne minuty będą jednymi z najlepiej spożytkowanych od czasów pierwszego seksiku (oczywiście w wersji dwuosobowej). A to kurwa coś znaczy, czyż nie? Równie szybko pojawiają się refleksje w klimacie „gdzie żeście byli całe moje życie”, po których następują kolejne, w typie „sprzedam nerkę (najlepiej kogoś innego) byle tylko mieć ten album”. Może się nieco rozpędziłem, ale clue pozostaje bez zmian – kapela rządzi. Nagranie longpleja zajęło muzykom 5 lat i każda sekunda krążka jest głośnym dowodem na to, że nagrano coś niesamowitego, niecodziennego, zamykającego usta niedowiarkom, Marsyliankę metal i chuj wie, co jeszcze. Nie ma rzeczy pozostawionych przypadkowi, muzycy dali z siebie stachanowskie 1500% normy, kompozycje zachwycają jak widok dziecka, któremu z patyka spada lód, realizacja zachwyca, skomplikowanie materiału zachwyca – trudno się do czegokolwiek przyczepić. Dawno nie słyszałem tak gęstego, a jednocześnie tak klarownego materiału, który z taką swobodą łączyłby deathowe galopady z jazzowymi interludiami, brutalność z dźwiękami sitaru, podwójne stopy z rockową motoryką i feelingiem – istne mulki-kulti, tyle że działające. Wśród grona faworytów umieściłbym: „Lunatic Factory”, „Impact”, „Strong”, „Monkey’s Masturbation”, „La Norme” oraz, oczywiście „In My Veins” choć prawdę powiedziawszy każdy utwór zasługuje na pochwały i laurkę z wierszykiem. Ochów i achów nie ma końca, kilku mniej wytrawnych słuchaczy mogło już do tego czasu szczytować, ale prawda jest właśnie taka, ze krążek jest fantastyczny. Na Lunatic można znaleźć wszystko, co najlepsze w technicznym prog death metalu. Jeśli wiec ktoś mianuje się fanem Death, Atheist, Neuraxis, Gorguts i całej kanadyjskiej sceny, jazzu i ambitnego grania, to ten album jest dla niego. I to chyba stanowi największy problem wydawnictwa – przy tak kompleksowej muzyce, i zdurnowaciałym społeczeństwie z drugiej strony, takie krążki nie maja prawa bytu. Niestety. Możemy się na to wkurzać ile wlezie, tupać nogami a nawet wstrzymywać oddech, a i tak to się nie zmieni. Możemy jednak, nieco naiwnie, promować takie albumy. I to właśnie czynię.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pitbullsinthenursery
Udostępnij:

29 czerwca 2013

Dormant Ordeal – It Rains, It Pours [2013]

Dormant Ordeal - It Rains, It Pours recenzja okładka review coverW kraju mamy co najmniej kilka załóg, które wymiatają death metal na światowym poziomie, i którymi powinniśmy się chwalić zawsze i wszędzie, ale gdy się temu bliżej przyjrzeć, to okazuje się, że wcale nie mamy do czynienia z idyllą. Pierwszy problem polega na tym, że większość tych kapel ma swoje lata, drugi – że wśród chmary pojawiających się zewsząd zapatrzonych w siebie debiutantów nie widać dla nich godnych następców. Wyjątkiem od tej smutnej reguły najwyraźniej chce być krakowski Dormant Ordeal, zespół młody, ambitny, dość przekonujący i co najważniejsze – perspektywiczny (o ile ich polskie realia nie zajebią). It Rains, It Pours nie obfituje może w wielką ekstremę, do jakiej dążą wszyscy wokół, ale gatunkowego ciężaru i przyjemnego kopa nie sposób jej odmówić. Mocną stroną płyty jest jej różnorodność, zmienność klimatów i odrobina dramaturgii, bo obok niezłej sieczki pojawiają się ciekawe melodie (bez słodzenia), nowoczesne cięcia gitar, trochę formalnych zakrętasów, udanie zaaranżowane doły oraz bardzo fajne zjazdy w kierunku transu i zamulania. Te patenty nie wzięły się oczywiście znikąd, a ja typując inspiracje zespołu, postawiłbym przede wszystkim na Immolation, Morbid Angel (zanim ich pojebało), Gojira, God Dethroned (część chwytliwych riffów spokojnie mogłaby trafić na ostatnie produkcje Holendrów) oraz debiut Ulcerate (bardziej ze względu na sposób łączenia składników niż samą muzykę), przy czym zaznaczam, że chłopakom daleko do bezczelnego zrzynania. Do mnie najbardziej przemawiają te fragmenty It Rains, It Pours, kiedy zespół zwalnia obroty, a riffy zaczynają wyć lub niepokojąco wibrować – raz że to najskuteczniej przykuwa uwagę, a dwa że dużo lepiej buduje klimat niż ambientowe miniatury, z których ja bym całkowicie zrezygnował. Swoje robią również nieliczne, ale za to umiejętnie wplecione solówki – niby nic spektakularnego technicznie, jednak trudno wyobrazić sobie w ich miejsce coś innego, czego najlepszym przykładem są popisy w „Days That Didn’t Make It” i „Unimagined, Unwritten, Unseen”. Pochwały należą się Dormant Ordeal także za podejście do realizacji materiału, bo bez udziału arabskich szejków zmajstrowali naprawdę dobrze i chłodno brzmiący album. Jak więc widać – chłopaki mają pomysł na siebie, opanowane na porządnym poziomie instrumenty, i gdy tylko zawitają do dobrego studia z materiałem utrzymanym w stylu „Here Be Lions”, „The Animal” i „Unimagined, Unwritten, Unseen”, to jest szansa, że utrzymają się na powierzchni na tyle długo, żeby dorobić się przyzwoitego kontraktu. Tego im życzę, a jeśli naprawdę mieliby rozwinąć idee wymienionych kawałków, to mogę nawet trzymać za nich kciuki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dormant.ordeal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 czerwca 2013

Toxik – Think This [1989]

Toxik - Think This recenzja reviewToxik się reaktywował i od jakiegoś czasu dochodzą mnie pogłoski o nowym albumie. Nie wiem, czy powinienem się z tego cieszyć — 24 lata poza biznesem to jednak sporo — bo doświadczenie pokazuje, że mało który zespół wychodzi z konfrontacji z czasem obronną ręką. W pełnym napięcia oczekiwaniu na rozwój wydarzeń można jednak śmiało sięgnąć po jedno z dzieł wcześniejszych, a mianowicie Think This. Zmian w muzyce za wiele nie ma, co akurat nie przeszkadza, i całość w dalszym ciągu na kilometr jedzie szybkim, melodyjnym, a zarazem technicznym thrashem. Me gusta! Coś niecoś się jednak pozmieniało, bo dodano klawisze (których akurat specjalnie nie słychać) i skorzystano z usług innego gardłowego, a mianowicie Charlesa Sabina, który okazał się znajomkiem muzyków, a poza tym wirtualnie nie istnieje. Mimo tego radzi se chłopina wybornie i wyśpiewuje swoje partie z niesamowita mocą, pasją i zadziornością. Klasą samą w sobie jest utwór pt. „Spontaneous”, w którym wspina się na wyżyny swoich talentów i umiejętności. Nie zawodzi oczywiście Josh Christian, który robi z gitarą rzeczy tak niesamowite, że najbardziej hard-core’owi jogini mogliby się poczuć zawstydzeni. Tak po prawdzie, to w każdym z utworów zapodaje, na spółkę z Johnem Donnellym (nowym nabytkiem dla zagęszczenia materiału), mniej lub bardziej rozwalające zagrywki, wśród których mi najbardziej podchodzą te z „WIr NJn8/In God” oraz „Machine Dream”. Ponownie – klasa sama w sobie. Mam jednak nieodparte wrażenie, ze krążek wchodzi nieco trudniej niż debiut, nie jest tak klarowny, więcej w nim udziwnień i połamanych struktur, mniej natomiast spójności. Globalnie patrząc „World Circus” podchodzi mi bardziej, aczkolwiek Think This potrafi nie schodzić z tapety przez długie dni, pod warunkiem oczywiście, że się na owej tapecie pojawi. I w tym upatruje właśnie główną bolączkę wydawnictwa – łatwiej mi sięgnąć po inne. Niemniej jednak Think This jest albumem bardzo dobrym, oferującym mnóstwo najwyższej próby gitarowych zagrywek i potrafiącym przytrzymać przy playerze przez długie godziny – a wszak o to w muzyce chodzi. Można więc śmiało rozbić skarbonkę i zakupić rzeczony album.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxikmetalofficial
class="inne-podobne"

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2013

The Dillinger Escape Plan – One Of Us Is The Killer [2013]

The Dillinger Escape Plan - One Of Us Is The Killer recenzja okładka review coverBez rewolty, ale z jajami – tak pokrótce można opisać piąty duży krążek The Dillinger Escape Plan, liderów wszystkiego, co załapuje się pod math-core. Chwalenie tego nietuzinkowego zespołu przychodzi mi bez wysiłku, ale nie ma się czemu dziwić, bo po raz kolejny dostarczyli światu solidną porcję kapitalnych utworów. Ba! Piosenek, bo Amerykanie wzorem (?) Mastodon postawili na ogromną przebojowość i niezwykłą przystępność nowej muzyki, czyniąc ją wyraźnie prostszą, taką lajtową i „listener-friendly”. I wcale nie pierdolę tu od rzeczy, zaślepiony uwielbieniem dla tej kapeli! O ile na poprzednich krążkach ewidentnych hiciorów było w porywach do trzech, to na One Of Us Is The Killer przynajmniej połowa kawałków wpada w ucho przy pierwszym przesłuchaniu (a taki „Nothing’s Funny” chwytliwością bije wszelkie rekordy), a po paru kolejnych – takich przebojów wyłania się już osiem. Osiągnięcie to doprawdy imponujące i powinno mieć przełożenie na wyniki sprzedaży, gdyby nie jedno istotne ale. Ta muzyka ciągle jest zbyt ekstremalna i popierdolona (grają prościej, to owszem, ale zważcie z jakiego poziomu zeszli) dla przeciętnego odbiorcy radiowej papki. Natomiast już każdemu średnio zorientowanemu w ostrzejszych dźwiękach człekowi gęba nie będzie się zamykała przy refrenach (warto tu przywołać zwłaszcza doprawiony samplami „Paranoia Shields”, no i oczywiście powalający „Nothing's Funny”), a radochy z albumu będzie miał po pachy. Do takiego materiału można wracać wciąż i wciąż, pomstując jednocześnie na twórców, że przygotowali go zaledwie 40 minut. Niewiele, ale ile się przez ten czas dzieje! Ile w tym lekkości i zabawy stylami! A jakie cuda z głosem wyczynia Greg Puciato, którego gardło stanowi o sile najbardziej nośnych utworów! Rewelacja! NSA i CIA mi świadkami. Przy całej przebojowości One Of Us Is The Killer na płycie zabrakło mi tylko jakiegoś dłuższego klimatycznego odjazdu na wyciszenie, jak to było z pamiętnymi „Mouth Of Ghosts” i „Parasitic Twins” – to przesądziło o braku najwyższej oceny, bo więcej zastrzeżeń nie mam i krążka mogę słuchać w kółko jak pojebany.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

20 czerwca 2013

My Dying Bride – The Manuscript [2013]

My Dying Bride - The Manuscript recenzja reviewW ostatnim czasie niemal równolegle ukazały się dwa wydawnictwa sygnowane nazwą My Dying Bride. Pierwszym z nich był niemożliwie głupi debestof „Introducing My Dying Bride” (czy naprawdę są tacy, którym trzeba przedstawiać ten zespół?! – niech to posłuży za całą recenzję), drugim zaś, już sensowniejszym, opisywana właśnie czteroutworowa epka. Anglicy zawsze cechowali się dużym wyczuciem i mieli dobre pomysły jeśli chodzi o takie małe płytki (zwłaszcza na początku działalności), a przy tym, wbrew panującym na scenie zwyczajom, nie dopychali ich bootlegowej jakości wersjami największych szlagierów. The Manuscript nie jest tu wyjątkiem i każdy, kto się zdecyduje na zakup — a takich, zważywszy na absurdalną cenę, pewnikiem będzie niewielu — otrzyma niemal pół godziny świeżej muzyki w typowym dla My Dying Bride stylu. Sam materiał nie przynosi niczego zauważalnie nowego, z eksperymentami też nie ma nic wspólnego, ale choćby przez większą ilość kontrastów w krótszym czasie i mocniej zaakcentowane riffy sprawia wrażenie nieco bardziej urozmaiconego od ostatniego longa, którym ciągle jestem pewnym stopniu rozczarowany. Zagęszczenie (jak na nich oczywiście) motywów sprawia ponadto, że na nudę nie ma co narzekać, mimo iż dłuższych chwil do refleksji w tych utworach naprawdę nie brakuje. Dla mnie jednak najbardziej wybija się ozdobiony growlami „Var Gud Över Er”, który w drugiej części bardzo przyjemnie dołuje za sprawą dobrze przemyślanej partii gitary. Później klimat wyraźnie ulega uspokojeniu, aż do statecznego wyciszenia, a my mamy dość czasu, żeby się zastanowić nad następnym odpaleniem The Manuscript. Moim zdaniem warto, choć pewnie na płytce poznają się tylko zagorzali fani.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2013

Psypheria – Embrace The Mutation [2002]

Psypheria - Embrace The Mutation recenzja okładka review coverŻycie w swojej przewrotności pozwala przeżyć wszelkim core’owym gniotom, unicestwia zaś kapele niesztampowe, wnoszące do muzyki jakąś wartość, a już na pewno sprawiające frajdę słuchaczowi. Na to niestety żadnej rady nie ma i takim serwisom jak nasz pozostaje jedynie piętnowanie pierwszych i promocja drugich. Ostatnio demo wysrał się na From Zero To Hero, ja dziś pochwalę Psypherię. Naszym czytelnikom nazwa ta nie powinna być obca, jako że swego czasu na naszych łamach gościliśmy debiut tejże grupy. Dziś natomiast przyjrzymy się drugiej, i niestety ostatniej, odsłonie przedsięwzięcia pod nazwą Psypheria, zatytułowanej Embrace the Mutation. Kilka lat różnicy, przetasowania w składzie odbiły się oczywiście na muzyce; odbiły się jednak nie tyle czkawką, co innym smakiem. Najbardziej słychać to po gitarach, za które nie odpowiadał już John Oster, co nieco mnie zasmuciło. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, z nowym grajkiem pojawiły się nowe rozwiązania aranżacyjne, inne rozłożenie akcentów, inny feeling. Muzyka zbrutalizowała się, a na pewno odpompatyczniła, przez co bliżej jej do Nile niż Nocturnus (obie kapele posłużyły tu jako skrajne przykłady podejścia do technicznego deathu z klimatem niźli rzeczywiste, szczególnie Nile, skojarzenia). Nie znaczy to oczywiście, że klimat pierwszego krążka, tak bardzo nocturnusowego, wyparował, nie da się jednak nie usłyszeć różnic, które w przypadku debiutu były znacznie mniejsze. Z drugiej strony, przywołanie przeze mnie Nile nie było zupełnie bezpodstawne, bowiem wielokrotnie klimat Embrace the Mutation przywodzi na myśl pierwsze wypociny Sandersa & co. Udało się Psypherii połączyć dwa, wydawać by się mogło, niezbieżne klimaty: kosmiczny i pustynny w jeden, wielokrotnie bardziej dojmujący nastrój pustki i bezsilności. Nie zapominano oczywiście o klasycznych wstawkach, które przyjemnie wplatają się w deathowe struktury, a które tak dobrze słychać w „Insensate” oraz wstępie do „Cathartic Degeneration”. Nie zapomniano również o fanach (z podpisanym poniżej autorem tej recenzji) neoklasycznych popisów i praktycznie każdy z ośmiu utworów, w pewnym momencie obnosi się elegancką wprawką dla czteroręcznych. Nie ukrywam jednak, że najlepiej na krążku wchodzi mi „Taste the Dead”, a to za sprawą optymalnego połączenia wszystkich wspomnianych elementów, z dodatkowymi atutami w postaci dobrej linii melodycznej, warsztatowego mistrzostwa (co tyczy się oczywiście wszystkich numerów) oraz niesamowitego, zniewalającego, pięknego w zdegenerowany sposób klawiszowego riffu. Żeby nie było za cudownie, kilka łyżek dziegciu. Przede wszystkim realizacja, która w niektórych momentach woła o pomstę do nieba. Nie wiem, co zamierzał osiągnąć dźwiękowiec, wiem co osiągnął i boli mnie to okropnie – chaos w planach, dziwnie rozłożone akcenty i jeszcze dziwniej nagłośnione instrumenty. Słowem lub trzema: kulka w łeb. Bywa, że psuje to odbiór dość znacznie, nie na tyle jednak, by zmusić do wyłączenia. Drugim, co może boleć, a co niektórzy uznają za zaletę (ja się waham), to brak płynności, który objawia się wrażeniem ciągnięcia na siłę pewnych motywów i szarpaniem się o pozostanie zwartym, spójnym i klarownym. Mimo tych wad, Embrace the Mutation pozostaje naprawdę wyśmienitym, równie mocno niedocenionym krążkiem, dowodem na to, że jak się chce, to się da i można nagrać techniczny death z klimatem, od którego włosy na jajcach się prostują. A na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna solóweczka: początek „Systemic Confrontation”, rzekomy fałsz, dwie linie gitar splatające się w wypaczonej harmonii, klasyczne akcenty – trudno dziś o coś równie oryginalnego. I taka konstatacja na koniec – z Embrace the Mutation jest jak z układem niniejszego tekstu: na koniec, mimo wspomnianych wad, w głowie, jak w dowcipie ze Stirlitzem, pozostaje bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: 8,5/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2013

From Zero To Hero – From Zero To Hero [2012]

From Zero To Hero - From Zero To Hero recenzja okładka review coverCzasem, gdy mamy przydługą serię wysoko ocenianych płyt, zastanawiam się, czy przypadkiem nie wydaje się wam, że żyjemy w krainie szczęśliwości i wszystko jest dla nas mega zajebiste. Zapewniam, że aż tak wspaniale nie jest, co więcej – nasze zdania niekiedy krańcowo się różnią, ale tak się jakoś składa, że do pisania zwykle wyrywa się ten, któremu dany album akurat się podoba. W ten sposób tych bardzo pozytywnych not zbiera się nam od zajebania. Właśnie w takich momentach przychodzi mi z pomocą kolejny młody metal core’owy band, któremu w normalnych warunkach nie sposób poświęcić choćby szczątkowej uwagi. Dziś padło na debiutujący selftajtlem From Zero To Hero, który swą przynależność gatunkową, a po części i poziom, zdradza już samą nazwą. To nawet nie chodzi o to, że idea takiego grania przyprawia mnie o mdłości — pewnie za stary na to jestem — bo gwoździem do trumny każdego kolejnego zespoliku jest jego jałowa wtórność, klepanie w kółko tych samych oklepanych schematów, które nie były interesujące za pierwszym razem, a co dopiero za tysięcznym. Dobija mnie ponadto sztuczność i amerykańskość (nic to, że ci są akurat z Grecji) rodem z MTV, ta naciągana skoczność, upychana na siłę brutalność i chęć spodobania się każdemu przy przekonaniu o własnej wyjątkowości. Najgorsze jest w tym chyba to, że spora część tych muzykantów ma w łapach przyzwoite umiejętności, a grając taki szajs tylko się marnują. Wydawać by się mogło, że to refleksja bardzo ogólnej natury, ale również From Zero To Hero bez problemu załapują się na te uwagi, bo właściwie wszystko, co im po łbach chodzi, pokazują w pierwszym kawałku – tworze tak nieoryginalnym i bezbarwnym, że większość słuchaczy będzie miała problem z dotrwaniem do jego końca. Cóż, ja do takich wyczynów nie mam zamiaru nikogo namawiać. Zawartość tego 35–minutowego materiału można bez żalu olać, bo leci praktycznie na jedno kopyto, nudząc i osłabiając. Wyjątek od tej popeliny jest tylko jeden, mianowicie „Crown Full Of Blood”, który zawiera fragmenty ciekawszego — bo ostrzejszego — grania i stanowi jakiś tam dowód, że jak chłopaki chcą, to potrafią zmajstrować coś konkretnego. Mimo wszystko to zdecydowanie za mało, żeby ich pochwalić. Jak dla mnie już dziś mogą skrócić nazwę do bardziej odzwierciedlającej rzeczywistość: To Zero.


ocena: 4/10
demo
Udostępnij:

11 czerwca 2013

Borknagar – Empiricism [2001]

Borknagar - Empiricism recenzja reviewPrzez wielu uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Nowy, ale jakże uznany, wokalista, chyba najbardziej optymalny skład, słowem – zaplecze na medal. Oczywiście dobry skład bez dobrego materiału to marnotrawstwo ludzi, sprzętu i cierpliwości słuchaczy, szczęściem (a może, tak zwyczajnie, klasa muzyków) nic takiego się w tym przypadku nie wydarzyło i album nagrano wyśmienity. Tytułem wstępu wspomnę jeszcze, że do najprostszych i najłatwiej wchodzących Empiricism nie należy, toteż należy wziąć na to poprawkę, kiedy dwa-trzy pierwsze okrążenia wydają się stratą czasu. Po kilku razach bowiem, percepcja nastawia się na odpowiednią częstotliwość, na której słychać pełnię mocy krążka. A wtedy zaczyna się bajka. Okazuje się wówczas, że pierwsze przejawy geniuszu pojawiają się wraz z wciśnięciem przycisku „play” bo rozpoczynający album „The Genuine Pulse” obezwładnia jak dobry kaftan bezpieczeństwa. Podobnych arcydzieł jest na płycie więcej, każde w nieco inny sposób, lecz każde równie kurewsko dobre. Borknagar zawsze miał odchył w stronę psychodelii lat 70tych, organów Hammonda i tripowania i kilkukrotnie podczas lektury krążka można się poczuć jak na Woodstocku, tyle że bez kwiatków, pacyfek, spodni-dzwonów i wszechobecnego pierdolenia o miłości do każdego. This is Norway, do kurwy nędzy, a to zobowiązuje! Teksty Norwegów, musicie jednak wiedzieć, nie dość, że niespecjalnie norwesko-satanistyczno-bluźniercze, w żaden sposób nie są jednak frajersko-poetyckie, są za to zaangażowane, z głębszą myślą u podnóży i na poziomie. Warto się wsłuchać. Wracając zaś do psychodelii, odsyłam choćby do „The Black Canvas" oraz absolutnie fantastycznego „Matter & Motion”. Temu ostatniemu dobrze jest się przysłuchać by mieć punkt odniesienia jak utwór instrumentalny powinien brzmieć i co do muzyki wnosić. Zbyt często bowiem uważa się instrumentale za zapchajdziury, zbyt często bowiem instrumentale tymi zapchajdziurami są, niestety. W tym miejscu krótka czołobitność w kierunku gitarzystów i basisty (szczególnie Tyra) za kapitalną robotę przy „Soul Sphere”. Wrażenie podczas słuchania tego utworu jest takie, jakby się obcowało z jakąś żywą tkanką, czymś rosnącym, pełnym emocji i chęci życia. Organiczność tego utworu, szczególnie w warstwie instrumentalnej poraża. Na drugą połowę albumu składa się pięć utworów, chociaż dla mnie utwory „Inherit the Earth”, „The Stellar Dome”, „Four Element Synchronicity” oraz „Liberated” stanowią zamkniętą całość – swoisty tetraptyk. Dopiero przesłuchanie całości pozwala w pełni rozkoszować się muzyką, tekstem i atmosferą. Całość albumu zamyka nieco słabszy niż średnia „The View of Everlast”, co z jednej strony smuci, ale z drugiej zachęca do powtórnego wciśnięcia „play” (o ile nie jest włączony auto-replay) i ponownego zagłębienia się w album. A to wszystko, cały album, bazuje na viking/blacku, tyle że naprawdę przemyślanym, dojrzałym, niebojącym się nowości i nietuzinkowości. To ciekawe, że w takiej stylistyce można spłodzić takie dzieło, zaiste ciekawe. Zatem – marsz po płytę!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: