14 czerwca 2013

From Zero To Hero – From Zero To Hero [2012]

From Zero To Hero - From Zero To Hero recenzja okładka review coverCzasem, gdy mamy przydługą serię wysoko ocenianych płyt, zastanawiam się, czy przypadkiem nie wydaje się wam, że żyjemy w krainie szczęśliwości i wszystko jest dla nas mega zajebiste. Zapewniam, że aż tak wspaniale nie jest, co więcej – nasze zdania niekiedy krańcowo się różnią, ale tak się jakoś składa, że do pisania zwykle wyrywa się ten, któremu dany album akurat się podoba. W ten sposób tych bardzo pozytywnych not zbiera się nam od zajebania. Właśnie w takich momentach przychodzi mi z pomocą kolejny młody metal core’owy band, któremu w normalnych warunkach nie sposób poświęcić choćby szczątkowej uwagi. Dziś padło na debiutujący selftajtlem From Zero To Hero, który swą przynależność gatunkową, a po części i poziom, zdradza już samą nazwą. To nawet nie chodzi o to, że idea takiego grania przyprawia mnie o mdłości — pewnie za stary na to jestem — bo gwoździem do trumny każdego kolejnego zespoliku jest jego jałowa wtórność, klepanie w kółko tych samych oklepanych schematów, które nie były interesujące za pierwszym razem, a co dopiero za tysięcznym. Dobija mnie ponadto sztuczność i amerykańskość (nic to, że ci są akurat z Grecji) rodem z MTV, ta naciągana skoczność, upychana na siłę brutalność i chęć spodobania się każdemu przy przekonaniu o własnej wyjątkowości. Najgorsze jest w tym chyba to, że spora część tych muzykantów ma w łapach przyzwoite umiejętności, a grając taki szajs tylko się marnują. Wydawać by się mogło, że to refleksja bardzo ogólnej natury, ale również From Zero To Hero bez problemu załapują się na te uwagi, bo właściwie wszystko, co im po łbach chodzi, pokazują w pierwszym kawałku – tworze tak nieoryginalnym i bezbarwnym, że większość słuchaczy będzie miała problem z dotrwaniem do jego końca. Cóż, ja do takich wyczynów nie mam zamiaru nikogo namawiać. Zawartość tego 35–minutowego materiału można bez żalu olać, bo leci praktycznie na jedno kopyto, nudząc i osłabiając. Wyjątek od tej popeliny jest tylko jeden, mianowicie „Crown Full Of Blood”, który zawiera fragmenty ciekawszego — bo ostrzejszego — grania i stanowi jakiś tam dowód, że jak chłopaki chcą, to potrafią zmajstrować coś konkretnego. Mimo wszystko to zdecydowanie za mało, żeby ich pochwalić. Jak dla mnie już dziś mogą skrócić nazwę do bardziej odzwierciedlającej rzeczywistość: To Zero.


ocena: 4/10
demo
Udostępnij:

11 czerwca 2013

Borknagar – Empiricism [2001]

Borknagar - Empiricism recenzja reviewPrzez wielu uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Nowy, ale jakże uznany, wokalista, chyba najbardziej optymalny skład, słowem – zaplecze na medal. Oczywiście dobry skład bez dobrego materiału to marnotrawstwo ludzi, sprzętu i cierpliwości słuchaczy, szczęściem (a może, tak zwyczajnie, klasa muzyków) nic takiego się w tym przypadku nie wydarzyło i album nagrano wyśmienity. Tytułem wstępu wspomnę jeszcze, że do najprostszych i najłatwiej wchodzących Empiricism nie należy, toteż należy wziąć na to poprawkę, kiedy dwa-trzy pierwsze okrążenia wydają się stratą czasu. Po kilku razach bowiem, percepcja nastawia się na odpowiednią częstotliwość, na której słychać pełnię mocy krążka. A wtedy zaczyna się bajka. Okazuje się wówczas, że pierwsze przejawy geniuszu pojawiają się wraz z wciśnięciem przycisku „play” bo rozpoczynający album „The Genuine Pulse” obezwładnia jak dobry kaftan bezpieczeństwa. Podobnych arcydzieł jest na płycie więcej, każde w nieco inny sposób, lecz każde równie kurewsko dobre. Borknagar zawsze miał odchył w stronę psychodelii lat 70tych, organów Hammonda i tripowania i kilkukrotnie podczas lektury krążka można się poczuć jak na Woodstocku, tyle że bez kwiatków, pacyfek, spodni-dzwonów i wszechobecnego pierdolenia o miłości do każdego. This is Norway, do kurwy nędzy, a to zobowiązuje! Teksty Norwegów, musicie jednak wiedzieć, nie dość, że niespecjalnie norwesko-satanistyczno-bluźniercze, w żaden sposób nie są jednak frajersko-poetyckie, są za to zaangażowane, z głębszą myślą u podnóży i na poziomie. Warto się wsłuchać. Wracając zaś do psychodelii, odsyłam choćby do „The Black Canvas" oraz absolutnie fantastycznego „Matter & Motion”. Temu ostatniemu dobrze jest się przysłuchać by mieć punkt odniesienia jak utwór instrumentalny powinien brzmieć i co do muzyki wnosić. Zbyt często bowiem uważa się instrumentale za zapchajdziury, zbyt często bowiem instrumentale tymi zapchajdziurami są, niestety. W tym miejscu krótka czołobitność w kierunku gitarzystów i basisty (szczególnie Tyra) za kapitalną robotę przy „Soul Sphere”. Wrażenie podczas słuchania tego utworu jest takie, jakby się obcowało z jakąś żywą tkanką, czymś rosnącym, pełnym emocji i chęci życia. Organiczność tego utworu, szczególnie w warstwie instrumentalnej poraża. Na drugą połowę albumu składa się pięć utworów, chociaż dla mnie utwory „Inherit the Earth”, „The Stellar Dome”, „Four Element Synchronicity” oraz „Liberated” stanowią zamkniętą całość – swoisty tetraptyk. Dopiero przesłuchanie całości pozwala w pełni rozkoszować się muzyką, tekstem i atmosferą. Całość albumu zamyka nieco słabszy niż średnia „The View of Everlast”, co z jednej strony smuci, ale z drugiej zachęca do powtórnego wciśnięcia „play” (o ile nie jest włączony auto-replay) i ponownego zagłębienia się w album. A to wszystko, cały album, bazuje na viking/blacku, tyle że naprawdę przemyślanym, dojrzałym, niebojącym się nowości i nietuzinkowości. To ciekawe, że w takiej stylistyce można spłodzić takie dzieło, zaiste ciekawe. Zatem – marsz po płytę!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2013

Atrophy – Violent By Nature [1990]

Atrophy - Violent By Nature recenzja okładka review coverNa początku mojej styczności z Violent By Nature wymyśliłem sobie, że jest to krążek słabszy od wybornego debiutu, choć w coraz to kolejnych przesłuchaniach nie znajdowałem niczego, co mogłoby służyć za potwierdzenie tej wziętej z dupy tezy. Tu naprawdę nie ma się za bardzo do czego przyczepić, tym bardziej, że ekipa odpowiedzialna za muzykę się nie zmieniła. Następca „Socialized Hate” na pewno jest nieco mniej przebojowy, może nie aż tak spontaniczny oraz ma bardziej szorstką, surową produkcję, ale to z pewnością nie czyni go albumem gorszym. Odrobinę innym – to i owszem, ale ciągle w 100% w rozpoznawalnym (po zaledwie kilku sekundach) stylu Atrophy. Innymi słowy taka płytka musi się spodobać fanom drapieżnego, precyzyjnie odegranego thrash’u. Mnie Violent By Nature podoba się choćby ze względu na to, że Amerykanie potrafili udanie połączyć większą niż poprzednio różnorodność kompozycji z ich dużą energetycznością i bezpośrednim kopem. Dlatego niezależnie od tempa i klimatu, wszystkie kawałki posiadają „ciąg na bramkę” i coś, co skłania do odpalania płytki raz za razem, z małą przerwą na debiut. Tym czymś mogą być ostre riffy, trzaskane z dużą swobodą solówki (największe wrażenie robi chyba pierwsza w „In Their Eyes”), mocne, utrzymane z dala od pedalstwa wokale, jak zwykle interesujące teksty (dominują w nich poważne tematy – eutanazja, kara śmierci, prawa zwierząt) czy w końcu płynąca z tych dźwięków uderzająca w pysk agresja. Wrażeń nie trzeba daleko szukać, bo już „Puppies And Friends” zawiera wszystkie składniki stylu Atrophy, a przecież to nie jedyny udany numer na płycie. Jeśliby uznać brednie o syndromie trzeciej płyty za prawdziwe i wziąć poprawkę na poziom dwóch pierwszych albumów Atrophy, to ich trzeci opus powinien wykosić konkurencję co nogi. Jednak nie było nam dane się o tym przekonać bo właściwie niedługo po wydaniu Violent By Nature kapela wyciągnęła kopyta, pozbawiając i tak już upadający thrash bardzo wartościowego przedstawiciela. To, co po sobie zostawili, to muzyka wysokiej klasy, po którą sięgać można w ciemno. Oby tylko wzorem innych nie zebrało im się na reaktywację, bo szkoda by było zszargać tak udany dorobek.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2013

Napalm Death – Enemy Of The Music Business [2000]

Napalm Death - Enemy Of The Music Business recenzja okładka review coverEnemy Of The Music Business, jako pełny powrót Napalmów do bezkompromisowego grind core’a, jest albumem wybornym, łączącym w sobie to, co u Brytoli najlepsze – spory ładunek brutalności i ogrom agresji z dzikimi szybkościami i licznymi chwytliwymi fragmentami. Brytyjczycy przyjebali naprawdę ostro i zrobili to z klasą, przy okazji odświeżając nieco swój styl. Powiem tak – jeśli komuś „Utopia Banished” zrobiła dobrze, przy „Fear, Emptiness, Despair” czuł niedosyt, „Diatribes” odebrał jako fajną, ale zbyt miętką, a do tego nie zraża się nowoczesnym brzmieniem (a nie chodzi o sterylność i plastik), to w tym przypadku będzie cholernie zadowolony. Tak, proszę państwa, częste nawiązania do czwartej płyty poprawione oszlifowanym stylem znanym z piątej przyprawiają o szybszy przepływ krwi w organizmie. No chyba, że znowu przesadzam z kawą i lekami… Ciekawe melodie, mocny wokal, charakterystyczne napierdalanie Dannyego Harrery (niby tylko gęsty łomot, a jaki charakterystyczny!) oraz pieprzony czad wypływający z każdej sekundy albumu muszą robić wrażenie. Obok takich kawałków jak „Taste The Poison”, „Constitutional Hell”, „Necessary Evil” czy „Fracture In The Equation” naprawdę nie można przejść spokojnie (a tym bardziej obojętnie). Zresztą, po co się ograniczać w jakichś wyliczankach – wszystkie są godne uwagi i wszystkie wywołują w słuchaczu chęć dokonania doszczętnego zniszczenia na wszystkim, co znajduje się w pobliżu. Jeśli kipi w was frustracja, gniew i ogólne wkurwienie – wystarczy zapodać Enemy Of The Music Business i dać się ponieść muzyce. Taaak, klimat i przesłanie krążka udzielają się błyskawicznie. Wbrew temu, co Anglicy (a konkretnie Embury) napisali w jednym z kawałków – w tym przypadku publika dostała to, czego oczekiwała od dawna.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 czerwca 2013

Jon Oliva's Pain – Maniacal Renderings [2006]

Jon Oliva's Pain - Maniacal Renderings recenzja okładka review coverTym razem obowiązkowa pozycja dla fanów szybkości, brutalnej siły, bluźnierczych tekstów, piekielnej techniki oraz flaków, mózgów i innych wnętrzności rozjebywanych o ścianę – czyli naszych szanownych czytelników, oczywiście. Ok, żartowałem – fani szybkości będą nieco zawiedzeni. A tak zupełnie na poważnie, to dziś będzie znacznie spokojniej, bardziej emocjonalnie, ale przede wszystkim „neighbours friendly”. Jest to o tyle ważne, że można zapodać krążek z pełną mocą i nie obawiać się najazdu inspekcji budowlanej o niezgłoszony remont ani moherowych bab (choć z nimi nic nie wiadomo), bo Oliva dość jasno opowiada się po niebiańskiej stronie mocy, a to w Polsce znaczy więcej niż prawo (o ile baby znają angielski). Jeśli jest dla kogoś problemem konfesja Olivy, to mogę jedynie stwierdzić tyle, że pozbawia się niemal godziny (może nieco mniej, jeśli przełączy się najbardziej hard-christianowe kawałki) dobrego, progresywnego heavy metalu w stylu Savatage z okresu największej świetności. Drugą płytą powstałego w 2003 roku projektu pokazał Jon, że jeszcze łeb do komponowania ma dobry, a płuca niezupełnie zdarte. Już bowiem na początku proponuje słuchaczowi dwa fantastyczne utwory: „Through the Eyes of the King” oraz tytułowy „Maniacal Renderings”, które — muszę przyznać — robią tak piorunujące wrażenie, że dalsze kawałki mogłyby być nagrane na banjo i kanistrach po benzynie, a i tak nie usłyszałbym tego. Siła pierwszego wrażenia jest niesamowita. Oczywiście nic takiego się nie dzieje i pozostałe 9 utworów trzyma wysoki poziom, choć w kilku miejscach płyta łapie zadyszkę. Na szczęście szybko bierze drugi oddech i we wspaniałym stylu wraca w takim np. „Time to Die” bądź nieco zwodniczym „Timeless Flight”. O co chodzi z tą zadyszką? Problem z Olivą jest bowiem taki, że czasami bierze się za ewangelizację nieco za gorliwie, chuj, jeśli kompozytorsko utwór jest genialny, gorzej, jeśli tempo siada, prąd przestaje dopływać do instrumentów i robi się nieco zbyt kościelnie. I to właśnie określiłem mianem zadyszki, która, szczęściem — jak już wspomniałem — szybko mija. Maniacal Renderings udowadnia, że można nagrać uduchowiony krążek, który nie tylko nie wzbudza nienawiści, ale daje do myślenia. Odrobinę, ale fakt pozostaje faktem. Taki Jon był, jest i będzie, więc nie ma co się szarpać, tylko brać ile można. Nie muszę chyba pisać, że jest się czym częstować. Instrumentalnie krążek dopracowany jest w najmniejszych szczegółach, sporo smaczków, nietypowego instrumentarium i melodii – nic nowego dla fanów Savatage. Także wokalnie bez większych zmian, ale i tutaj trudno mówić o zawiedzeniu – lepsze jest wrogiem dobrego, a styl śpiewania wypracowany przez lata zasłużył na miano kultowego, zaś śpiew w wielogłosie – wręcz legendarnego. Kompozytorsko jest znaczna poprawa w stosunku do „’Tage Mahal”, co tylko podkreśla klasę Jona. Cały trick z Jon Oliva’s Pain polega właśnie na tym, że zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny, przy czym ewoluuje raczej dość wolno i zwykle w dobrą stronę. Jeśli więc Savatage był dla was niczym druga matka, to Jon Oliva’s Pain będzie drugim ojcem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 maja 2013

Incubus – Beyond The Unknown [1990]

Incubus - Beyond The Unknown recenzja reviewPo sukcesie znakomitego debiutu po będący na fali wznoszącej Incubus swe macki wyciągnęli włodarze rosnącego w siłę Nuclear Blast. To właśnie dla Niemców powstał poniekąd przełomowy Beyond The Unknown. Czy jest to album lepszy od poprzednika? Tu zdania są podzielone, choć nie wynika to na pewno z jakości samej muzyki. Chodzi o to, że obie płyty zagrane są w nieco innym stylu, może i bez kolosalnych różnic, ale akurat te szczegóły mogą przeważyć, która z nich zostanie faworytem. Dla mnie, choć po chwili zastanowienia, minimalną przewagę ma jednak „Serpent Temptation”, ale zaznaczam – oba krążki są świetne i oba po prostu muszą się podobać. Druga płyta braci Howard (mimo iż skład mieli trzyosobowy, we dwóch zarejestrowali wszystkie instrumenty) jest materiałem ukierunkowanym na molestującą słuchacza brutalność i niebywały jak na tamte czasy ciężar. Paradoksalnie dokonali tego nieco zwalniając obroty i całkowicie rezygnując z blastów. Wystarczyło im porządne brzmienie (Morrisound, a jak!), za sprawą którego współpraca gitar i perkusji nabrała większej intensywności, co nota bene dzięki umiejętnościom muzyków nie odbyło się kosztem czytelności. Beyond The Unknown to death metal pełną gębą – szybki, ciężki, bezpośredni, napakowany mnóstwem solówek i ostrych jak żyleta riffów. To (niestety) oznacza, że album jest trochę mniej przebojowy i dużo mniej melodyjny od „Serpent Temptation”. Szkoda, bo dla mnie właśnie ten thrash’owy feeling przesądzał o sile debiutu. Ale, ale! To oczywiście nie dramat, bo refreny takiego „Massacre Of The Unborn” czy „On The Burial Ground” (czyli jednych z lepszych na krążku) podchwytuje się natychmiast. To w zupełności wystarcza, żeby płyta przez długie tygodnie nie chciała opuścić odtwarzacza. Co do wspomnianej na początku przełomowości albumu – ma związek z tym, że niedługo po jego wydaniu zespół postanowił zrobić sobie krótką przerwę w graniu. Tak na dobrą sprawę trwała ona „zaledwie” dziesięć lat, po których kapela wróciła z „Discerning Forces” – już jako Opprobrium i z zupełnie inną, mniej udaną muzyką. Te późniejsze nagrania można zignorować, polecam wam natomiast zainteresować się wszystkim, co stworzyli jako Incubus.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/opprobriumofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 maja 2013

Beyond Creation – The Aura [2011]

Beyond Creation - The Aura recenzja okładka review coverGdyby ktoś sprzedał mi to wydawnictwo mówiąc, że to najnowszy krążek Augury, nie zdziwiłbym się specjalnie. Trochę zasmucił, ale nie zdziwił. Nie zdziwił, bo The Aura brzmi cholernie podobnie do „Fragmentary Evidence” – gęste, raczej monolityczne struktury, rejestry średnie i w dół, komplikacja na poziomi kostki Rubika 6x6x6, Forest na basie, trudne tematy, słowem to, czym Augury stało na longpleju z 2009. Nie znaczy to oczywiście, i nie to miałem na myśli, że Beyond Creation zerżnęło Augury, znaczy to natomiast, że nie potrzeba Sherlocka Holmesa, żeby wskazać na źródło inspiracji. Sęk w tym, że — jak w znakomitej większości przypadków — naśladowcom brakuje tego, w czym ich idole byli dobrzy. Bo mimo iż trudno nie słyszeć podobieństw, kilka istotnych różnic tam, gdzie siedzi diabeł, jest. Monolityczne – tak, ale Beyond Creation zapomniało chyba, że warto czasami wpuścić nieco powietrza do pokoju, by się nie udusić. Dobrze też czasami zrobić wycieczkę w wyższe rejestry, nie tylko po to, by urozmaicić muzykę, ale także po to, by ją zróżnicować i dodać cech szczególnych poszczególnym utworom. A tak, wszystko jest w podobnych klimatach, podobnych rejestrach, trudno o wyróżniki, których trzeba szukać z podziwu godną determinacją. Dla upartych, a ja jestem bardzo uparty, satysfakcja z dotarcia do samego dna jest dzika, ale wielu odpuści po drugim okrążeniu. Dalej – komplikacja. Sporo ostatnio głosów krytyki wędruje pod adresem młodych, gniewnych, wielostrunowych. Uwagę tę można odnieść także do Beyond Creation, choć tylko po części. Do takich masturbantów jak Brain Drill tudzież Viraemia to jednak im sporo – koncept jakiś w muzyce jest, nie tylko bezmyślna technika. Więc tu raczej na plus. Kolejna sprawa to Forest. Ujmę to tak: gość jest nieziemsko dobry, kłopot z takimi polega na tym, że trudno ich poskromić. Beyond Creation czasami się udaje, a czasami nie i Forest zawłaszcza moment jak typowy „bohater drugiego planu”. Tematyka trudna i ambitna to akurat dobrze, bo od picia, flakach bądź szatana też trzeba czasami odpocząć. Nim przejdę do podsumowania, trochę słodzenia. Póki co, z tego co napisałem, wynika, że kapela uderza w średnią. I tak w zasadzie jest, ale jest to wyższa średnia. Przy całej swojej homogeniczności, warto się wsłuchać w pracę gitarzystów, którzy kilkakrotnie wyczarowują riffy tak kosmiczne, że powinni oczekiwać zaproszenia od NASA. Całkiem dobrze nakurwia też gardłowy, który sprawnie i zaangażowaniem rynkowej przekupy ryczy kolejne wersy. Dobrze mieć takiego u siebie, trzeba tylko pamiętać, by na przyszłość urozmaicić mu nieco robotę. Może trochę szeptów, może umie śpiewać – warto sprawdzić, bo chłop wydaje się mocno w temacie. Można też zaprosić kogoś do współpracy, bo przyznam, że czegoś na kształt „The Lair of Purity” brakuje mi jak Chio Extra Wurzig. Mogło być lepiej – tak brzmi mój werdykt. Chłopaki pokazali, że potrafią grać, teraz czas przenieść ciężar z formy na treść. I tego im życzę.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

23 maja 2013

Immolation – Kingdom Of Conspiracy [2013]

Immolation - Kingdom Of Conspiracy recenzja okładka review coverNaprawdę trudno się do tego przed sobą i światem przyznać, ale pierwsze zajawki Kingdom Of Conspiracy nie nastroiły mnie zbyt optymistycznie. Zarówno okładka jak i brzmienie garów pozostawiały sporo do życzenia, a do premiery albumu poprawie mogło ulec najwyżej jedno. No i cóż, dźwięk zestawu Steve’a jest lepszy, choć moim zdaniem można było uzyskać nieco mocniejszy i mniej sterylny, aby perkusja (a zwłaszcza werbel) nie traciła nic na wykopie przy potędze zajebiście ciężkich gitar – udało się na „Majesty And Decay”, więc nie wiem czemu nie tym razem. Naturalnie realizacja studyjna trzyma wysoki poziom, mimo iż do ideału trochę brakuje – może i niewiele, ale jednak.

Znacznie gorzej jest z muzyką… Nigdy bym nie uwierzył, że Immolation nagrają słaby album, nie dałbym też tego sobie wmówić, ale po kilkudziesięciu przesłuchaniach wychodzi mi na to — i co gorsza nie jestem w tej opinii odosobniony — że Immolation zwyczajnie stworzyli na potrzeby tej płyty zestaw dziesięciu standardowych utworów w stylu Immolation… Niektórzy zadają sobie pewnie teraz pytanie „co on pierdoli?”. Już wyjaśniam. Kingdom Of Conspiracy zawiera muzykę, do której Amerykanie nas już przyzwyczaili i — gdyby nie to, że ZAWSZE zapodawali coś nowego — której można by się było po nich spodziewać. Zwykle tylko styl, charakter kapeli był ten sam, zaś muzyka mniej lub bardziej się zmieniała; tymczasem na tym albumie zupełnie brak przełomu, elementu zaskoczenia, podnoszących ciśnienie motywów, czy podstaw do najmniejszego choćby (i szczerego!) zachwytu.

Jakość tych kawałków jest oczywiście zajebiście wysoka (zapodajcie sobie w ciemno „Kingdom Of Conspiracy”, „Keep The Silence”, „Echoes Of Despair”, „A Spectacle Of Lies” czy „Serving Divinity”), bo i zespół ze wszech miar zajebisty, a płytki słucha się co najmniej bardzo dobrze, lekko i z dużym zainteresowaniem, ale coś jakby emocji, prawdziwej pasji na niej zabrakło i po wybrzmieniu „All That Awaits Us” nie doświadczamy opadu szczęki i częstej w przypadku Immolation refleksji pod tytułem „o kurwa!”. 41 minut mija, krążek stygnie i niestety można bez wyrzutów zabrać się za inny, choćby rajcowny „Deamonolith” naszego Gortal.

Z jednej strony mamy tu do czynienia z bardzo dobrą płytą, a z drugiej z czymś na kształt porażki (które to wrażenie pogłębia wyjątkowo biedne wydanie). Ja od Immolation oczekuję wyłącznie rzeczy powalających, stąd też Kingdom Of Conspiracy nie czuję się nasycony.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2013

Aspid – Extravasation [1992]

Aspid - Extravasation recenzja reviewJeśli miałbym wskazać Rosyjską kapelę, która nagrywa muzykę tak dobrą, że niejednokrotnie bijącą uznane, legendarne, Zachodnie marki, to wskazałbym na Aspid. Nie na Hieronymusa, choć „Artificial Emotions” trafił mnie z siłą wodospadu z reklamy Corega Tabs. To właśnie ta, szerzej (a nawet węziej) nieznana kapelka, nagrała krążek, który, jak równy między równymi, umieszczam na półce obok płyt Atheist, jedynego, sensownego Cynica, Sadist, Death, Nocturnus, wybranych Pestilence, Coronera, Watchtower i kilku, raczej mniej niż więcej, innych kapel. Nagrany w 1992 roku Extravasation to kwintesencja technicznego death/thrashu: czysta, nieskażona zbędnymi wpływami moc, agresja, wirtuozeria i kompozytorski geniusz. Ostatnio sporo się rozpisuję o technicznych kapelach, wyliczam ich zalety, chwalę warsztat muzyków i umiejętności kompozytorskie, jeśli jednak stanąłbym przed koniecznością zabrania ze sobą na bezludną, acz dobrze nagłośnioną i kulinarnie wyposażoną, wyspę dzieł jednej z tych kapel, to nie wiem, czy nie zdecydowałbym się na Extravasation. Jest w słowiańskich zespołach* coś, czego nie odnalazłem w tych wszystkich Zachodnich zespołach*, coś co przyciąga niczym katastrofa live w tv, coś, co dodaje kolejnego wymiaru muzyce – autentyczność i szczerość nieznana ludziom walczącym o lepsze kontrakty, chcącym dobrze wypaść przed swoimi „najwierniejszymi” fanami i innym, siedzącym po uszy w relacji sprzedawca-klient. Urzekło mnie to już za pierwszym razem, trzyma do dziś i nie sądzę, by miało się kiedykolwiek zmienić. Nie znaczy to, że Aspid nagrali najlepszy krążek w dziejach metalu, ale znaczy to, że dodali — do już i tak zajebistej muzyki — dość rzadki pierwiastek prawdziwości i pewności, że nagrali to, co naprawdę chcieli nagrać. Uwierzcie – robi to różnicę. Jak już wspomniałem, sama muzyka urywa jaja, łeb i wyrywa włosy sąsiadom ich własnymi rękoma, słychać na niej wpływy wyżej wymienionych okraszone Rosyjską buńczucznością, szybkością do rękoczynów i — ogólnie rzecz ujmując — chęcią zajebania komukolwiek tylko zdarzy się nawinąć pod rękę. Ot, taka ta rosyjska gościnność. Aspid zweryfikuje wasze pojęcie agresywnego grania, także dzięki – co uważam za jedną z największych zalet Extravasation – tekstom śpiewanym po rosyjsku. Może to tylko moje zdanie, ale jeśli miałbym wybrać najbardziej złowieszczy i bezlitosny język, to wybrałbym właśnie rosyjski. Mógłbym jeszcze pisać i pisać o Aspid, rozpływać się nad riffami, mlaskać przy kolejnych zwrotach, wychwalać sekcję, ale chyba nie ma sensu. Równie bezsensowna jest próba wybrania najlepszych utworów, wskazania ulubionych solówek, wymienienia najjaśniejszych z jasnych momentów. Extravasation bowiem, mimo iż nie jest najlepszym krążkiem w dziejach metalu, do ideału daleko mu nie brakuje.

*jest to, oczywiście, pewne uogólnienie


ocena: 10/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2013

Antropomorphia – Evangelivm Nekromantia [2012]

Antropomorphia - Evangelivm Nekromantia recenzja okładka review coverStała się rzecz niesamowita, niepojęta, zaskakująca – w Metal Blade wreszcie podpisali (przez pomyłkę?) kontrakt z wartościowym zespołem! Nie jest to i być nie może kolejny młodzieżowo-trendowy szit dla zapatrzonych w technikę i ilość strun, bo muzycy zreformowanego Antropomorphia mają swoje lata, a ich kapela zaliczyła zdaje się więcej upadków niż wzlotów. Holendrzy dopiero teraz, z błogosławieństwem dużego wydawcy, mają okazję — coś mi podpowiada, że bardziej w teorii niż realną — dotrzeć do sporego grona odbiorców muzyki brutalnej i przestarzałej zarazem. Żeby niepotrzebnie nie owijać w bawełnę – Evangelivm Nekromantia powinni się poważnie zainteresować przede wszystkim miłośnicy klasycznego europejskiego death metalu, zwłaszcza motorycznych szwedzkich, holenderskich i brytyjskich brzmień utożsamianych w szczególności z Bolt Thrower, Asphyx, Grave, Gorefest, Hail Of Bullets, Bloodbath, Benediction, Carnage… chociaż, warto zaznaczyć, także fani Incantation nie powinni być rozczarowani. Dobrze widzicie – na płycie króluje utrzymany głównie w średnich tempach — choć i stosowane z umiarem blasty nie są im obce — brudny i ponury death metal z odpowiednio zagęszczonym klimatem. 45 minut (czyli optymalnie jak diabli) Evangelivm Nekromantia z miejsca stawia Antropomorphię w czołówce takiego grania, niezależnie od tego, jak długo panowie utrzymywali zespół w stanie zawieszenia. Wystarczy, że trzy-cztery razy uważnie posłuchacie materiału, a dojdziecie do jedynego słusznego wniosku, że na tym albumie wszystko się zgadza – jest: bardzo spójny, ale nie jednorodny, brutalny, ale dostatecznie czytelny, łatwy w odbiorze, ale zawiera więcej niż jedno dno, wpadający w ucho, ale nie nachalnie melodyjny… Ponadto krążek jest ubrany w należycie zanieczyszczone brzmienie i ozdobiony tekstowym necro-konceptem z kilkoma wesołymi sformułowaniami w starym stylu. Przedsmak całości znajdziecie w teledysku do najbardziej chwytliwego na płycie „Psuchagogia” – ten numer wystarczy, żeby zainteresować kapelą i rozbudzić apetyt na dużo więcej. Po zapoznaniu się z pełnią Evangelivm Nekromantia następuje niespodzianka, bo oprócz „Psuchagogia” bardzo dobrych utworów jest znacznie więcej, że wymienię tylko „Debauchery In Putrefaction” (swoją drogą, też się doczekał teledysku), „Impure Desecration” i „Anointment By Sin”. Daleki jestem od stwierdzenia, że tym albumem Holendrzy już zapewnili sobie dostatnie emerytury, ale na pewno zyskali sporo punktów i duży rispekt u niezbyt ostatnio rozpieszczanych fanów klasycznej mielonki.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij: