5 lutego 2012

Devin Townsend – Ocean Machine: Biomech [1997]

Devin Townsend - Ocean Machine: Biomech recenzja okładka review coverChyba nie będzie zbyt wielkim kłamstwem stwierdzenie, że jest to pierwszy krążek Devina w jego czysto progresywnym wcieleniu. I jedyny taki, który — wbrew temu, co sugeruje nagłówek — powstał w czasach, kiedy nie miał on jeszcze filmu na odmienianie własnego nazwiska przez wszystkie przypadki, łączenia go z przypadkowymi wyrazami typu „band” albo „project” i robienia z tego nazwy kapeli. Ostatecznie Devin i tak podpiął wydawnictwo pod własną markę, co — jak mniemam — miało przysporzyć mu więcej chwały; jest to jednak temat na zupełnie inną wieczorynkę. Tym niemniej, krążek może być, i zapewne jest, dla naszego bohatera powodem do chluby, bo, mimo iż nie najlepszy w dorobku, jest on wydawnictwem przełomowym, muzycznie zaś – przebojowym. W przeciwieństwie do muzyki spod znaku SYL, Ocean Machine: Biomech jest bardzo spokojny, delikatny wręcz, wymuskany i odpicowany niczym chłopaczek do pierwszej komunii – w sam raz na prywatki dla średnio-starszego pokolenia, mówiąc innymi słowy. Jest też niesamowicie melodyjny, nie tak znowu połamany (jakby na to progresywność przedsięwzięcia wskazywała) i tak okropnie wpadający do łba, że połknięte przez zadowolonego cyklistę owady mogą czuć się zawstydzone. Przy tym całym lukrze jest jednak zaskakująco męski i dojrzały, choć niektóre rozwiązania mogą świadczyć o czymś zupełnie innym. Lecz mój problem z Ocean Machine: Biomech leży gdzie indziej. Mimo tych wszystkich ciepłych słów, które zdążyłem już rzucić pod adresem albumu, nie umiem czerpać z niego pełnej satysfakcji. Owszem, lubię go, dobrze mi się go słucha, ale po jednym okrążeniu, mam ochotę zabrać się za coś zupełnie innego. I mam wrażenie, że dzieje się tak z powodu owej grzeczności. Kilka kawałków mogłoby bowiem spokojnie trafić na składankę „lata z radiem” – a to nie jest komplement, szczególnie w przypadku takiej muzyki. Za dużo lekkości i słodyczy, choć zakładam, że jest to świadomy zabieg mający odróżniać recenzowane wydawnictwo od SYL. To wszystko sprawia, że Ocean Machine: Biomech nie jest moim faworytem, za dużo w nim dwoistości i niezdecydowania. I mimo iż słucha się go dobrze, to nie słucham go za często.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 lutego 2012

Atrophy – Socialized Hate [1988]

Atrophy - Socialized Hate recenzja okładka review coverPrzed wami kolejna niedoceniona kapela, która jednak swoim krótkim żywotem i zaledwie dwiema płytami zdążyła wpisać się złotymi zgłoskami do historii thrash metalowego łojenia. Amerykanie wprawdzie nie stworzyli niczego wybitnie oryginalnego, co mogłoby przewartościować gatunek, ale poziomem swojej muzyki doskonale zademonstrowali potencjał takiego grania w jego najbardziej kreatywnym okresie. Socialized Hate pod każdym względem prezentuje się znakomicie – porywająco i niezwykle świeżo. W tym, że zajebistość, z którą obcujemy, nie jest tylko ćpuńską iluzją, słuchacza utwierdza mała łyżka dziegciu w postaci zupełnie niepotrzebnego i nic nie wnoszącego minutowego intra. No ale jakie pierdolniecie po nim występuje – to jest coś wspaniałego! I tak jak uderzający prosto w twarz „Chemical Ddependency”, całą resztę utworów chłonie się w niemym zachwycie. Hmm… w sumie nie takim znowu niemym, bo refreny są z gatunku tych, które błyskawicznie się podłapuje. Na Socialized Hate składają się szybkie, mocno nabijane tempa, szybkie, arcyciekawie tnące i urozmaicone melodycznie riffy oraz szybkie, przenikliwe solówki – a to wszystko zagrane szybko, precyzyjnie i z dbałością o odpowiednią dynamikę. Do tego bardzo dobry wokalista, nienaganna technika (ale bez popadania w puste szpanerstwo), świetnie dostosowane do muzyki brzmienie, dojrzałe teksty i odrobina humoru. O zajebistości materiału świadczy także to, że przez 38 minut zespół generuje taki czad, że dupę urywa – Socialized Hate to super energetyczne, a jednocześnie ekscytujące grzańsko, przy którym nawet „South Of Heaven” brzmi jakby niemrawo. Przesadzam? A skąd – tylko posłuchajcie sobie: „Chemical Ddependency”, „Killing Machine”, „Matter Of Attitude”, „Preacher, Preacher”, „Beer Bong”, „Socialized Hate”, „Best Defence”, „Product Of The Past”, „Rest In Pieces”, „Urban Decay”… Że wymieniłem całą tracklistę? No cóż, tak się składa, że wszystkie kawałki zasługują na pochwałę, a pominięcie któregoś byłoby zbrodnią. Tak więc, jeśli cenicie sobie wysokiej jakości thrash’owe młócenie, to bez obaw możecie sięgnąć po ten krążek – moja pełna rekomendacja!


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 stycznia 2012

The Crown – Crowned In Terror [2002]

The Crown - Crowned In Terror recenzja reviewOgień! Tak można w skrócie określić Crowned In Terror. Chcąc powiedzieć coś więcej, trzeba zacząć od zwrócenia uwagi na dużą ilość szybkiej, energetycznej i dość technicznej napierduchy. Szwedzi nie zmienili zbytnio swego stylu, ale po prostu więcej tu death metalu niż thrash’u, choć sam feeling pozostał nienaruszony (za co im chwała), dzięki czemu płytki słucha się wybornie. Agresywność materiału podbija wokalami doskonale znany Tomas Lindberg, którego histeryczne wrzaski bardzo ładnie ozdobiły muzykę Korony. Brutalizacja dźwięków nie zniszczyła na szczęście innej cholernie atrakcyjnej ich cechy – melodyjności. I tak oto przez 43 minuty The Crown napieprza nie bezmyślną ścianą hałasu, a niemal samymi wyraźnymi hiciorami z odrobiną walcowania. Koniecznie trzeba wyróżnić „The Speed Of Darkness”, bo to jeden z największych wypasów w twórczości Szwedów – super chwytliwy, fajnie blastujący i wciągający do wokalnego współudziału czepliwym tekstem. Ponadto świetnie prezentują się „Crowned In Terror”, „Under The Whip”, „Out For Blood”, „Satanist” i „Immortal Rites”, ups, sorki – „Death Metal Holocaust”. Album leci bezproblemowo, do tego często można sobie pośpiewać z zespołem, więc nadaje się do długotrwałego katowania, tym bardziej, że znakomicie ładuje baterie.

Teraz warto skrobnąć kilka słów na temat Crowned Unholy, czyli udoskonalonej wersji tego samego materiału wydanej dwa lata później. Poprawiono brzmienie (różnica jest wyraźna), zapodano drobne zmiany w aranżacjach oraz — co jest główną przyczyną wydania tej płytki — wrzucono wokale Johana Lindstranda. Niecodzienny to zabieg, jednak The Crown zaryzykowali i źle na tym nie wyszli. Kurwa! Efekt jest jeszcze lepszy niż w przypadku oryginalnej wersji! Jakkolwiek zajebiście Tomas by się nie spisał (a spisał się zajebiście), to Crowned Unholy potwierdza, że najlepiej do zespołu pasuje Elvis. Ba, w jego wykonaniu nawet „The Speed Of Darkness” wymiata bardziej, w co trochę trudno uwierzyć. Jeśli kogoś nie przekonuje do zakupu udział Johana, to może skusi go dodatkowe dvd z godzinnym koncertem promującym „Possessed 13” zarejestrowanym na jakimś niemieckim zadupiu. Zespół zagrał w żenujących warunkach (ledwie się mieszczą na „scenie”) i przy dupnej publice, ale wypadli i zabrzmieli jak należy. Do sklepów!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thecrownofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 stycznia 2012

Parricide – Just Five [2011]

Parricide - Just Five recenzja okładka review coverNieprzyjemnie długo przyszło nam czekać na piąty duży krążek chełmskiego Parricide. Tak długo, że zasadne stało się przypuszczenie, iż kapela gdzieś po drodze dokonała żywota, albo w jakiś inny drastyczny sposób zaniemogła. Zawartość Just Five w okamgnieniu rozwiewa jednak wszelkie wątpliwości – kapela istnieje (w przemeblowanym składzie – wymianie uległa sekcja) i ma się zajebiście dobrze. Znaczy to tyle, że dalej mordują na najwyższym światowym poziomie. Czy jeszcze wyższym niż na wybornym „Patogen”? Akurat na to pytanie nie potrafię teraz odpowiedzieć, bo płyty, choć utrzymane w charakterystycznym dla Parricide stylu, na tyle mocno się od siebie różnią, że wymagają nieco innego podejścia. To tak ogólnie, bo miłośnicy zespołu nową chapną raz-dwa i bez zakąszania. Absolutnie nic się nie zmieniło jeśli chodzi o wspaniałą brutalność, energetyczność, taką trochę „drugoplanową” chwytliwość kawałków, ich świeżość, czy porypane zagrywki wplatane tu i ówdzie w zmasowany atak na uszy, ale już podejście do struktur i brzmienie są wyraźnie inne. Just Five jest materiałem prostszym od poprzedniego, bardziej poukładanym, przejrzystym, bezpośrednim i może nawet odrobinę wolniejszym, ale ciągle mocnym i patologicznie atrakcyjnym. Ta czytelność sprawia, że album szybko wpada w ucho i tak po ludzku cieszy fajnymi piosenkami. Oczywiście nie robię z tego problemu, ba, jestem przekonany, że wielu fanów ucieszy się z faktu, że to muzyka łatwiejsza do ogarnięcia, także dzięki wielu zabawnym introsom (które poza granicami kraju raczej nie zostaną docenione). Najważniejsza jest krwawa miazga, a tej Just Five niesie ze sobą pod dostatkiem. W parze ze zmianami w muzyce idą odzwierciedlające je zmiany w brzmieniu – stąd też więcej klasycznego brudu i szorstkości w gitarach oraz mocno przesterowany rzężący bas. Pewnym przekleństwem Just Five jest cover głupawego (sprawdziłem oryginał) kawałka Bloodhound Gang, od którego kretyńskiego refrenu, choćby nie wiem jak się starać, nie można się uwolnić już po pierwszym przesłuchaniu, zgrrroza. Na szczęście na tym cholerstwie hiciory się nie kończą, bo do naszej dyspozycji oddano m.in. „To Be Like Him”, „My Problem Is Paramount… For Me”, „My Day”, „Debt”, „Nobody”, które na koncertach powinny poniewierać równo z parkietem. Jeśli szukacie w grindzie czegoś zagranego z głową i jajami, a z Parricide nie mieliście nigdy styczności (co by było dziwne), nic nie stoi na przeszkodzie, by przygodę z tym zespołem zacząć właśnie od Just Five. Łatwo się wkręcić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Parricidepl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 stycznia 2012

Quintessence Mystica – The 5th Harmonic Of Death [2011]

Quintessence Mystica - The 5th Harmonic Of Death recenzja okładka review coverZasiadając do pisania niniejszej recki miałem w głowie kilka pomysłów na jej rozpoczęcie. Każdy z nich miał w telegraficznym skrócie opisać bądź walory wydawnictwa, bądź przedstawić jego drogę na bloga, bądź zaprezentować z czym tak właściwie należy Quintessence Mystica jeść. Po namyśle zdecydowałem się na wstęp opisujący moje zmagania z wyborem właściwego wstępu. Już śpieszę z wyjaśnieniami, dlaczego pozwoliłem sobie na tak tani i tandetny chwyt, jakim jest bezczelne lanie wody mające dodać kilka linijek. Powód jest równie prosty jak przepis na gotowaną wodę – bohatera dzisiejszego tekstu da się opisać w trzech zdaniach. Ukraiński Quintessence Mystica to typowy przedstawiciel symfonicznego black metalu rodem z Norwegii, tak typowy, że masło w lodówce jełczeje od samego patrzenia. Dla zatwardziałych miłośników gatunku to pewnie dobra wiadomość, dla pozostałych – niekoniecznie. "The 5th Harmonic of Death" zawiera wszystkie klasyczne elementy stylu, o których nawet na Wikipedii można przeczytać (pod warunkiem, że akurat nie protestuje przeciw SOPA/ACTA i innemu badziewiu – i kolejnych kilka literek, ale w słusznej sprawie). Jest więc trochę orkiestrowych ozdobników, nieco elektroniki i mnóstwo melodii, nawet dwa mnóstwa. Oczywiście jakość tych ostatnich decyduje o jakości kapeli — przecież o to w końcu w symfonicznym graniu chodzi — a niestety melodie nie są mocną stroną Ukraińców – w znakomitej większości są najwyżej przyzwoite, żadnego drąga u siebie nie odnotowałem. A skoro melodie kuleją, idea symfonicznego blacku pada niczym szkop po serii z krasnoarmiejskiej pepeszy. Jedynym wyjątkiem, utworem dla którego tak w naprawdę nabyłem to wydawnictwo, jest ostatni na płycie "Frankenwald Mystery". Idealny, black-symfoniczny kawałek – perełka, cacuszko i miodzio w jednym. Arcyepicka, bombastyczna melodia, kapitalny skandynawsko-mistyczny klimat i perfekcyjne wykonanie – czegóż można chcieć więcej? Można w sumie od nastawić na ten numer i delektować się do zerzygu. W ostatnich kilku zdaniach opisałem, co mną kierowało przy kupowaniu płytki oraz, co z niej można wycisnąć, na koniec napiszę, jak trafiłem na dzieło naszych wschodnich braci. Oczywiście przypadkiem – byli jako propozycja na YouTube, propozycja grania podobnego do — ubóstwianych przeze mnie — Greków z Transcending Bizarre?. Niestety jedynym kawałkiem dostępnym do odsłuchania był wychwalany przez mnie "Frankenwald Mystery", co nie dawało mi wówczas pełnego obrazu wydawnictwa. Dziś, mimo pewnego rozczarowania ogólnym poziomem albumu, i tak jestem zadowolony z zakupu, właśnie ze względu na ów fantastyczny kawałek. Ocenę wypada więc przyznać dwóm dziełom: albumowi jako całości i boskiemu, olśniewającemu "Frankenwald Mystery". Ocena dla albumu to pięć – przeciętny w każdym calu; ocena kawałka – dycha, piszę to z pełną odpowiedzialnością. Po skomplikowanych i trwających 93 godziny obliczeniach wyszło mi, że najtrafniejszą oceną za całokształt będzie i jest sześć.


ocena: 6/10
deaf
Udostępnij:

20 stycznia 2012

Screwrot – Splattering Cunts [2011]

Screwrot - Splattering Cunts recenzja okładka review coverWyobrażenia kapel na temat własnej tfurczości bywają doprawdy zadziwiające. Taki Screwrot to, naturalnie w oczach jego twórców, „slamming guttural brutal death metal”. Tak dużo słów, tak dużo niepotrzebnych słów, żeby przykryć jakże bolesną prawdę. Kolesie robią bezmyślny, monotonny, nieskładny, nędznie brzmiący hałas, który nie posiada żadnych znamion muzyki. Wszystkie kulawe patenty, które słychać na Splattering Cunts można z powodzeniem streścić w jakichś dziesięciu sekundach – i gdyby tak zrobili, byłbym im jako tako przychylny w przekonaniu, że zwyczajnie robią sobie z ludzi jaja. Ale nie, ufni w swój talent (?) i umiejętności (?) natrzaskali tego syfu prawie 35 minut, a to już powinno podpadać pod jakiś paragraf. Nie dała bozia pomyślunku, oj nie dała. Dała za to automat perkusyjny, dzięki któremu opisywany materiał brzmi jeszcze bardziej niedorzecznie i wkurwiająco. Nawet najmniej wybredni fanatycy death-grind nie znajdą tu niczego ciekawego, co wcale nie oznacza, że płyta nie zostanie dobrze przyjęta na Słowacji czy w Hiszpanii…


ocena: 1,5/10
demo
oficjalna strona: www.screwrot.com
Udostępnij:

17 stycznia 2012

Lost Soul – Übermensch (Death Of God) [2002]

Lost Soul - Übermensch (Death Of God) recenzja okładka review coverLost Soul już na wspaniałym debiucie pokazali światu, że są ekipą konkretną i wyjątkowo ostro napierdalającą. Nic więc dziwnego, że przy drugiej płycie zdecydowali się na odświeżenie stylu poprzez bluesowe ballady z wpływami bengalskiego folkloru i najmhroczniejszegho gotyku w wamphirzej dupy… Jasne, takiego wała! Oczywistym jest, że Übermensch (Death Of God) to także rzeź – zwykle krótkie i bardzo intensywne utwory, pełne blastów, zmian tempa, blastów, ekstremalnych solówek, blastów, czepliwych riffów, a jak miejsca zostaje to jeszcze kilku balstów. To, co wyraźnie odróżnia ten krążek od poprzedniego to udział klawiszy – występują w znacznie większej ilości w „normalnych” utworach (jest ich osiem), i choć nie wygrywają jakichś imponderabiliów to dają radę, jednakże bez nich płyta pewnie wiele by nie straciła. Oprócz tego mamy aż cztery intorsy/przerywniki tylko z udziałem elektroniki. Podejrzewam, że ich obecność uzasadniona jest tylko chęcią „rozciągnięcia” materiału, bo bez nich były cholernie krótki (co przy takiej intensywności i tak nie przeszkadza). Wracając do „normalnych” kawałków, trzeba wspomnieć, że pomimo ciągłej gonitwy nie zlewają się one w jeden nijaki kloc. Übermensch (Death Of God) to wiele odcieni brutalnej sieczki z jednym walcowatym i bardzo klimatycznym wyjątkiem w postaci „Soul Hunger”. Pewne zastrzeżenia można mieć do brzmienia, bo chociaż album produkował Arek Malczewski, to końcowy rezultat nie powala; brakuje większego ciężaru, masywności i przestrzeni. Mimo to płytki słucha się przyjemnie, nie jest co prawda tak dobra jak „Scream Of The Mourning Star” ale i tak to kawał porządnego grzańska.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 stycznia 2012

Necrophagist – Onset Of Putrefaction [1999]

Necrophagist - Onset Of Putrefaction recenzja okładka review cover10 – żeby była jasność od samego początku. Bezdyskusyjnie szczytowe osiągnięcie tureckiej myśli muzycznej. Dzieło niemal doskonałe nie tylko w ramach gatunku, ale także w ogólnym rozumieniu. Krążek, który nawet dziś pozostaje wzorem dla kolejnych, pojawiających się niczym muchy przy gównie, brutalnych techników. Wzorem, ale także granicą, do której bardzo niewielu udało się zbliżyć nie wspominając o jakimkolwiek przekraczaniu. I to mimo tego, że za Onset of Putrefaction stoi (prawie) sam jeden Muhammed. Tylko że Muhammed to chłop na schwał, a nie jakiś tam nadmuchany, zakochany we własnym odbiciu obszczymur z gitarą i wie jak muzykę komponować i wie jak muzykę grać. W dodatku Allah nie pożałował mu talentu w palcach przez co jest szybki niczym Speedy Gonzales i Struś Pędziwiatr razem wzięci. Tak więc skumulowały się w osobie Muhammeda różnorakie talenty, które w dziejach świata były udziałem np. Evil Chucka, Devina Townsenda i może dwóch innych osób. Druga strona medalu jest jednak taka, że przyroda, w której — jak powszechnie wiadomo — panuje równowaga, musi zbalansować takie nadzwyczajne nagromadzenie geniuszu, przez co w kolejnych po Onset of Putrefaction latach ilość naprawdę dobrych albumów i kapel poleciała na łeb Zmarło się także Chuckowi, co tylko potwierdza tezę. Widać dziś doskonale, że kapel jest co prawda w bród, ale nie są one nic warte, a mówiąc pozytywami – są chuja warte. Mam tylko nadzieję, że taka sytuacja nie będzie trwała w nieskończoność i pojawi się choćby epka, która będzie w stanie porozstawiać mnie po kątach, nawet w okrągłym pokoju. W oczekiwaniu na niemożliwe, umilę sobie czas grą na pile, ewentualnie lekturą np. Onset of Putrefaction. Krążek ten nadaje się bowiem na każdą okazję – w myśl zasady „gdy ci smutno, gdy ci źle, odpal Onset, podnieć się”. Jest to jeden z tych nielicznych albumów, na których proporcje między brutalnością a finezją są doskonałe, przez co słucha się go łatwo niczym Czubówny. Przeszło pół godziny konkretnej sieczki wchodzi gładziutko i pozostawia po sobie przyjemne, ogólnoustrojowe rozjebanie. Niszczą riffy, niszczy wzbierająca falami brutalność aranżacji, niszczą w końcu — i to dokumentnie — solówki, których Muhammed jest prawdziwym mistrzem. Nawet mi się nie chce tego udowadniać – toż to przecież oczywista oczywistość. Lecz mimo ogólnego rozpierdolenia, człowiek czuje się dobrze, bycie rozwałkowanym cieszy go i człowiek chce więcej Muhammeda. Magia Necrophagist tkwi w tym właśnie, że dzieło zniszczenia dokonuje się nie kafarem, tylko wiertełkiem dentystycznym – w sposób wysoce cywilizowany i precyzyjny. I to jest owa finezja, o której już wspomniałem. Tak więc „Allah akbar”, „z Bogiem” i biegiem zarzucać płytkę do odtwarzacza.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.necrophagist.de

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 stycznia 2012

Trials – Witness To The Downfall [2011]

Trials - Witness To The Downfall recenzja okładka review coverAmerykański Trials to pod pewnymi względami kapela z pogranicza. Kwartet tłucze coś pomiędzy nowoczesnym thrash’em i delikatnym skandynawskim death metalem (z naciskiem na ten pierwszy, chyba że to jakiś metal-core), któremu niczego nie brakuje od strony technicznej, bo muzycy najwyraźniej mieli okazję otrzaskać się wcześniej, a realizacja tego materiału trzyma zaskakująco wysoki poziom jak na zespół właściwie znikąd. To poważne podejście do produkcji może mieć związek z tym, że na Witness To The Downfall mocno wyczuwalny jest kurs na jaką taką karierę, a przynajmniej chwilowe zaistnienie w świadomości fanów skocznego, bardzo melodyjnego i mimo wszystko dość ostrego (blasty) grania. Mnie w swych wysiłkach najczęściej podchodzą pod Soilwork gdzieś tak sprzed dekady. Lepiej zorientowani wskażą pewnie na siakiś Trivium czy coś podobnego, o czym ja nie mam — i wolałbym nadal nie mieć — bladego pojęcia. W każdym razie wychwycone przeze mnie domniemane inspiracje Szwedami przejawiają się w różnych elementach Witness To The Downfall – od sposobu riffowania, przez struktury kawałków, po wokale, zwłaszcza te czyste. I tu dochodzimy do kwestii przywołanego na początku pogranicza – Trials balansują między solidnym męskim metalem, a patentami cokolwiek rozwodnionymi, które w większych ilościach mogą prowadzić do załamki. Szczęśliwie tym razem jeszcze nie przegięli pałki, choć momentami było blisko. Największe niebezpieczeństwo dotyczy oczywiście wokali i to nad nimi muszą najwięcej popracować, żeby uniknąć w przyszłości popowej papki dla emo-dziewczątek. No chyba, że aż tak bardzo im zależy na popularności, to przepraszam. Na razie są zupełnie przyzwoicie słuchalni, i to nawet przy takiej (50 minut) długości płyty. Chwytliwe to, niezbyt wymagające, a profesjonalnie zrealizowane, więc i w ucho nieźle wpada, choć na wyjątkowo długo w pamięć raczej nie zagości.


ocena: 7/10
demo
Udostępnij:

8 stycznia 2012

Kataklysm – Heaven’s Venom [2010]

Kataklysm - Heaven’s Venom recenzja reviewŻeby napisać cokolwiek sensownego o tej płycie, muszę mieć ją nastawioną na „repeat”. Niestety, to nie zasługa magnetyzującej siły Heaven’s Venom. Prawda jest bowiem bolesna – wraz z ostatnimi dźwiękami „Blind Saviour” cała zawartość dziesiątego krążka Kanadyjczyków błyskawicznie ulatnia się ze świadomości. A po minucie trudno sobie nawet przypomnieć, co to za zespół przed chwilą tak bezpłciowo hałasował. To już trzeci album Kataklysm, który mocno rozczarowuje, a że ewidentnie nie idzie ku lepszemu, to chyba najwyższym czas, żeby darować sobie kontakt z następnymi. No bo, co my tu mamy? Grają ładnie, zalatujących Szwecją melodyjek jest dużo, tempa umiarkowane, brzmienie stonowane – całość sklecona na tyle sprawnie, żeby materiał bez oporu łyknął początkujący niemiecki metalowiec. I taki na pewno się ucieszy, bo album na pewno go nie sponiewiera, no i jest dość długi (zwłaszcza jeśli szarpnie się na digipacka) – a to przecież na początku cieszy, jeśli na płycie upchnięto dużo minut. Fan starszych (bo lepiej nie wspominać o najstarszych) dokonań usłyszy w tym jedynie pozbawioną kopa parodię stylu, jakim Kanadyjczycy zachwycali jeszcze kilka lat temu. Może te kawałki lepiej sprawdzają się na żywo, ale coś wątpię, bo rozdźwięk między nimi, a starymi killerami musi być straszliwy. Nie wiem, co się stało z muzykami — czy to brak sił, pomysłów, parcie na łatwą kasę, a może znudzenie brutalnym graniem — ale rezultat ich wysiłków jest marny. Mimo wspomnianej ogromnej melodyjności Heaven’s Venom jest płytą bez wyrazu, nudnawą, dosyć mdłą i absolutnie nieporywającą. I chociaż nie ma tu takiego hardkoru jak „Taking The World By Storm” z „Prevail” (przy którym normalni ludzie łapali się z niedowierzania za głowy, a Niemcy pod boki i ruszali w tany), to wrażenie, że ktoś próbuje nas wydymać jest nieodparte. Na powrót do poziomu choćby „Shadows And Dust” nie liczę, więc teraz mówię: dosyć! Nie ma nic przyjemnego w obserwowaniu upadku fajnego niegdyś zespołu.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: www.kataklysm.ca

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: