11 listopada 2011

Ayreon – 01011001 [2008]

Ayreon - 01011001 recenzja okładka review coverJeśli nie przepadacie za powerem, macie torsje na samą myśl o operze metalowej, a ciąg skojarzeń dla „metalu” i „baby” kończy wam się na prasowaniu, tudzież innych pracach domowych, to odpuśćcie sobie tą reckę – dla własnego i mojego spokoju. Recenzowany 01011001 jest bowiem albumem na wskroś powerowym, symfonicznym i zaśpiewanym przez baby i czy to się komuś podoba czy nie, to jest to kawał zajebistego grania. Wszystko, począwszy od występujących gościnnie muzyków, poprzez całą warstwę kompozycyjną, a skończywszy na realizacji i produkcji, stoi tu na najwyższym poziomie. Można nie lubić powerowego grania, co zresztą jest niekiedy całkowicie zrozumiałe, ale nie można nie uznawać nazwisk, które pojawiły się na wydawnictwie: Kürsch, Lande, van Giersbergen, Warby, Romeo, Sherinian – to tylko część z liczącej grubo ponad dwadzieścia osób rzeszy grajków i śpiewaków. I to dzięki nim właśnie, nim i fantastycznym kompozycjom ma się rozumieć, album ten jest tak dobry i słucha się go tak wyśmienicie. Przy czym radzę zabierać się za niego w całości, bo wtedy właśnie — jako opera — ukazuje cały swój potencjał. Pisałem już niegdyś o tym, więc nie widzę sensu się powtarzać; zapamiętajcie jednak, że słuchanie poszczególnych kawałków przypominać będzie podglądanie sąsiadki przez dziurkę od klucza. Niby się da, ale lepiej otworzyć drzwi. Przesłuchanie całego wydawnictwa, czyli przeszło stu minut, jest pewnym kłopotem, ale zapewniam – jest tego warte. Niestety, najlepszy nawet skład nie zapewni przyjemnych doznań estetycznych, kiedy kompozycje będą kuleć, tu jednak — jak pewnie zdążyliście obczaić — nie jest to żadnym zmartwieniem. Zdecydowana większość z piętnastu kompozycji zasługuje na miano przebojów, wystarczy, że przytoczę kilka tytułów i wszystko będzie jasne. „Age of Shadows”, „Liquid Eternity”, „Beneath the Waves”, „River of Time” – co jest, swoją drogą, kolejnym dowodem na wielkość i kunszt wokalny Hansiego Kürscha, „E=MC2”, „The Sixth Extinction”, ale także „Comatose”, „Newborn Race”, „The Truth Is in Here” oraz pozostałe sześć. Naprawdę ciężko mi wskazać mój ulubiony kawałek, chociaż podejrzewam, że będzie to któryś z Hansim na wokalach – chociaż, jeśliby wziąć na to poprawkę, to… to wróciłbym do punktu wyjścia, czyli braku faworyta. Trudność polega nie tylko na tym, że aranżacje są dobrze przemyślane, a przez to porównywalnie zajebiste, ale także na tym, że grają dopiero jako całość. Kontekst jest w przypadku takich wydawnictw sprawą kluczową. Lekko naiwne są same liryki, ale — znowu patrząc z globalnej perspektywy — pasują do tego wydawnictwa i całej jego atmosfery. Kwestiom natury technicznej nie ma co poświęcać większej uwagi, bo nie można im niczego zarzucić – wszystko brzmi jak należy, co przy takiej ilości ścieżek i polifonii mogło być pewną trudnością, dźwięki są odpowiednio nasycone, instrumenty wydobyte, a nad wszystkim unosi się kosmiczny klimat. Słowem – cacuszko.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 listopada 2011

Eskeype – Legacy Of Truth [2010]

Eskeype - Legacy Of Truth recenzja okładka review coverKolejny to już raz okazuje się, że mam większe niż demo cojones, albo — jak pewnie powie sam wywołany — mam więcej czasu. Jak by nie było, kolejną perełkę orientalnego grania recenzuję ja. Z tym wszakże, że — podobnie jak w tym starym dowcipie radzieckim — nie perełkę a „piątaka”, nie orientalnego a do bólu szwajcarskiego (powoli zaczyna być to synonim bezpłciowości) i nie grania, tylko w miarę strawnego hałasowania. Czy nie można wziąć przykładu z Coronera, Samaela (choć może Uciekający muzycy mogą być na nich za młodzi) bądź Punisha? Nie da się nagrać czegoś naprawdę dobrego, czegoś co pozostanie w głowie dłużej niż do wybrzmienia ostatniego dźwięku? Odnoszę bowiem wrażenie, że takiego Eskeype’a to teraz jest wszędzie pod dostatkiem, wystarczy na dwie Afryki i cztery Haiti. Nie orientuję się przesadnie w tym nowoczesnym bagienku, ale coś mi się zdaje, że nagrywa się teraz takiego „nowoczesnego” metalu w chuj i jeszcze odrobinę, a efekt jest taki, jak już wspomniałem – płyta się kończy, a człowiek nie jest w stanie przypomnieć sobie choćby jednego utworu. O Legacy Of Truth nie mogę powiedzieć dwóch rzeczy – że jest źle zagrane i wyprodukowane. Ale chyba nie chodzi o to, by jedynymi atutami płyty były nie najgorsze umiejętności grajków oraz dobra, solidna realizacja. Zacznę od końca i ujmę to tak – nie wyobrażam sobie, by w dobie dziecinnie łatwego dostępu do profesjonalnego studia nagraniowego, realizacja mogła być na innym, niż dobrym, poziomie. Co się zaś tyczy grania, to mam na myśli przede wszystkim wychwytywalną łatwość posługiwania się sprzętem. Nie przekłada się to niestety na większą niż przeciętną jakość samych kompozycji. Jak to się mówi – na nic babie cycki duże, kiedy habit ma na skórze. Dobrze grać to trzeba mieć co, przede wszystkim. A tak się jakoś składa, że grania jest tu umiarkowanie, ot, kilka solówek, parę ciekawszych riffów, trochę młócki i tyle. Mówiąc krótko jest melodyjnie, ze sporą dawką skandynawskiej szkoły gitarowej, czasami folkowo – taki nowoczesny galimatias, raczej lekko i łatwo. A szkoda, bo pewna część pomysłów jest naprawdę dobra, zaś umiejętności — co już wspomniałem — zachęcają do lepszego ich zagospodarowania. Oj, sorki, przypomniałem sobie o jeszcze jednym plusie – wokalista nauczył się grać na skrzypcach i wykorzystuje to kilkukrotnie, co nawet się sprawdza. Tym niemniej, wrażenia po lekturze tego dość długiego krążka mam mieszane. Niby poprawnie, niby można posłuchać, ale pytanie ciśnie się takie: dlaczego akurat właśnie Eskeype’a? Jest mnóstwo kapel, które potrafią nowoczesne granie zrobić lepiej. Tyle.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.eskeype.ch
Udostępnij:

5 listopada 2011

Lou Reed & Metallica – Lulu [2011]

Lou Reed & Metallica - Lulu recenzja okładka review coverTo nie jest Metallica, to nie jest Metallica – powtarzałem sobie dla nabrania odwagi przez pierwsze minuty Lulu… A potem mi przeszło i rozważania, czym jest, a czym nie jest ten album odłożyłem na bliżej nieokreślone nigdy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo — w czym zapewne będę odosobniony — rezultat współpracy Reeda i Metallicy uważam za naprawdę dobry. Dziwny, odważny, denerwujący, ale ciągle dobry. Niewykluczone, że ma to jakiś związek z tym, iż przemawia przeze mnie kompletna ignorancja, bo nie wiem za bardzo, kto to taki ten Lou Reed i czego wielkiego w życiu dokonał – koleś wygląda jak średnio zaawansowany Keith Richards, coś tam potrafi brzdąknąć na gitarze, a wokalista jest z niego dość tragiczny, żeby nie powiedzieć – żaden. Pal licho tę klasyczną rockową aparycję i raczej nieznaczące partie instrumentalne w jego wykonaniu – tu o głos się rozchodzi. Lou śpiewać zasadniczo nie potrafi (a przynajmniej przez prawie 90 minut Lulu nie wyrwało mu się z gardła nic podobnego), po prostu coś tam mędzi pod nosem i bełkocze z werwą menela, któremu tydzień wcześniej zaszyto esperal. Jakby to ładnie ubrać w słowa – początkowo szlag trafia i krew zalewa od tej nieskoordynowanej delirki, że pozostanę przy alkoholowych skojarzeniach. Ale, ale! Im dalej w las, tym bardziej robi się to akceptowalne. Oczywiście Lou wokalnie się nie poprawia, chodzi zaś o przyciężkawy, zawiesisty klimat. Połączenie nawiedzonej gadki w typie telewizyjnego kaznodziei z dość posranymi, ostrymi tekstami daje zupełnie niezłe efekty i nawet można to jakoś docenić. Dla mniej odpornych pozostają tylko nieliczne partie Hetfielda, który spisał się na swoim zwyczajowym poziomie. Od strony muzycznej Lulu prezentuje się co najmniej dobrze. I choć nie przytłacza natłokiem dźwięków (bo raczej nie o to chodziło), to przewijające się przez te dziesięć kawałków motywy zdecydowanie można zaliczyć do udanych, a niektóre riffy to prawdziwa miazga. Metaliczni zbudowali na ideach Reeda zupełnie niezły, choć nie do końca typowy (w zasadzie utwory są pozbawione jakichś bardziej sztywnych struktur) materiał, co pozwala przypuszczać, że forma po „Death Magnetic” jeszcze im nie opadła. Słuchając „Dragon”, „Mistress Dread”, „Iced Honey” czy „Cheat On Me” szybko nabiera się ochoty na więcej. I z normalnymi wokalami. Niestety, za sprawą Lulu nowa płyta Metallicy została w przesunięta w czasie na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale warto będzie poczekać. Powstały w ten sposób międzyczas można sobie umilać słuchając choćby tego albumu, bo — mimo monstrualnych rozmiarów — obcuje się z nim zaskakująco przyjemnie, choć jak już wspominałem – potrafi denerwować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.loureedmetallica.com

Udostępnij:

2 listopada 2011

Obscura – Omnivium [2011]

Obscura - Omnivium recenzja okładka review coverZdaję sobie sprawę z tego, że wielu miłośników instrumentalnie dopieszczonego death metalu z wypiekami na twarzy wyczekiwało tej płyty — sam chyba też trochę czekałem, jednak nie na tyle, żeby nie spać po nocach — zastanawiając się, co też niezwykłego niemiecko-holenderska machina wymyśli tym razem. I tu mamy zonka. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało przy takim zaawansowaniu technicznym, kompozytorsko muzycy Obscura właściwie stanęli w miejscu. Zauważalny postęp dotyczy jedynie brzmienia (szczególnie gitar – zyskały na ciężarze), bo same utwory nawet w szczegółach praktycznie nie odbiegają od tych z „Cosmogenesis”, a zarazem pokazują, że niczego lepszego od „Anticosmic Overload” już raczej nie wymyślą. Jak dla mnie za dużo tu niezaprzeczalnie ambitnych i wymagających, ale jednak schematów. Od takiego zespołu powinno się wymagać znacznie więcej niż od średniej gatunkowej, tymczasem panowie ujawniają ciągoty do niepotrzebnych dłużyzn, smętnych niby-klimatów i pustej, prowadzącej donikąd (a właściwie do solowej płyty Christiana Müenznera) trzepaniny. I tu pojawia się pytanie. Czy odtąd Obscura będzie regularnie klepała utrzymane na wysokim poziomie, ale niewiele się od siebie różniące super techniczne płyty, czy może muzycy dadzą sobie więcej czasu na gruntowne przewartościowanie stylu. Pisząc o progresie nie wspomniałem w tym kontekście o nowinkach. I dobrze. Na Omnivium tą najbardziej rzucającą się na uszy, a zarazem trochę rozpaczliwą nowością są czyste wokale. Steffen Kummerer nie wiedzieć czemu wymyślił sobie, że jest wszechstronnym wokalistą i potrafi nie tylko drzeć mordę, ale i ładnie zaśpiewać. Nie potrafi, a jego smęty i próby wejścia w wyższe rejestry (chyba za sprawą komputera) powodują jedynie niesmak, bo kojarzą się z przeciętnymi wyczynami koreańskich entuzjastów karaoke. Rozumiem, że to jego zespół i on tam rządzi, ale koledzy powinni mu zasadzić za takie wyczyny kopa. Tak na dobrą sprawę album obyłby się bez tych wpakowanych na siłę nowalijek – gdy leci szybka, skomplikowana, brutalna napierducha, riffy świszczą, bas faluje, wokalista skrzeczy, a perkusja gęsto nabija, to takie oblicze zespołu bardzo mi pasuje. Nic nowego, ale konkretnie – w takich partiach Obscura wypada zdecydowanie najlepiej, więc cieszy, że są one wyraźnie ostrzejsze od tych z „Cosmogenesis” oraz jest ich więcej. Gorzej, gdy chłopakom zbiera się na walcowanie (jak w końcówce „Ocean Gateways”) – wtedy robi się drętwo, a do drzwi zaczyna dobijać się nuda. Lżejsze klimaty to także coś, z czym Obscura sobie nie radzi, więc powinni tego raz na zawsze zaniechać. Ocena Omnivium nastręcza trochę problemów ze względu na niepotrzebnie rozjechany stylistycznie materiał. Za samą sieczkę należą się chłopakom brawa, wszak słucha się jej świetnie i robi dobre wrażenie. Sprawę komplikują elementy, które do tej napierduchy nie pasują, zamazują ją, i których ominąć się nie da. Mogło być bardzo dobrze, ale nie jest – czyli po naszemu 7,5.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 października 2011

Death – Individual Thought Patterns [1993]

Death - Individual Thought Patterns recenzja okładka review coverWyziew doskonałości – tylko tak mogę opisać Individual Thought Patterns, piąty album w dziejach Śmierci. Ten uwielbiany przez rzesze zagorzałych miłośników natchnionej death metalowej muzyki krążek to dzieło kompletne, przemyślane od A do Z i dopracowane do najmniejszego szczegółu. Z ekipy nagrywającej doskonały „Human”, oprócz Chucka, pozostał tylko wirtuoz basu Steve DiGiorgio, który poczyna sobie jeszcze śmielej niż na poprzedniej płycie, zachwycając coraz bardziej porąbanymi pomysłami. Posłuchajcie chociażby „Destiny”, „Jealousy”, „The Philosopher” lub numeru tytułowego – czyż to nie prawdziwe cudeńka? Reszta składu to również kolesie doskonale znani w metalowym półświatku. Mr. Hoglan po raz kolejny w swej karierze udowadnia, że jest szalonym wypierdalaką, który za nic ma swój wiek i tuszę. Gra w jego wykonaniu to brutalna poezja, przykład niezwykłego kunsztu i precyzji; szybkie i zarazem majestatyczne pasaże poprzeplatane są masakrycznymi, rozpierdalającymi salwami centralek. Oczywiście na tym możliwości tego jegomościa się nie kończą, bo potrafi także wspaniale wypełnić i te wolniejsze fragmenty. No i te aranżacje – są pojebane niczym rząd IV RP w swym szczytowym momencie! Drugim gitarniakiem na potrzeby sesji został — jak się okazuje wyjątkowo wszechstronny — Andy LaRocque, który swym klasycznym (warsztatowo) opanowaniem świetnie uzupełnia progresywne zapędy Chucka. Odwalił kawał dobrej roboty, a dzięki fantastycznej solówce z „Trapped In A Corner” na stałe zapisał się złotymi zgłoskami w historii Death. Inny skład przełożył się na inne podejście do muzyki, która nie jest przesadnie podobna do tej z „Human” – styl Śmierci został rozwinięty szczególnie poprzez zagęszczenie wszystkich partii w średnich tempach i dokopanie się do olbrzymich pokładów melodii. W ten sposób powstała płyta atrakcyjna w każdej sekundzie trwania – bardzo różnorodna, pomysłowa, pokombinowana, agresywna i bez wątpienia z charakterem. Równie dobrze mogli ją nazwać „The Best Of Death”, bo niczym w soczewce, skupia wszystko, co w tym zespole najlepsze: tempa łamane niczym jeńcy w chińskich obozach pracy, gitarowe rzeźbienie na najwyższym poziomie, doskonale wpasowane wokale… Wszystko! W tekstach Chucka mamy sporo odniesień do irytującej ludzkiej natury oraz zmagań z nieprzychylnie nastawionym otoczeniem - czyli tematy doskonale pasujące do pokręconej muzyki. Brzmienie albumu jest wyśmienite, więc żaden dźwięk wam z tej gmatwaniny nie ucieknie – wiadomo, Morrisound w ze Scottem Burnsem do czegoś zobowiązuje. Individual Thought Patterns to płyta nieprzeciętna w każdym calu, po prostu genialna – taka synteza piękna i brutalności musi dostać maksa!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 października 2011

Metallica – Kill 'Em All [1983]

Metallica - Kill 'Em All recenzja reviewPisanie o klasyku tej wielkości przypomina próbę przedstawienia problemów fizyki kwantowej przez prowincjonalnego nauczyciela fizyki. Nie dość, że kaliber za wielki, nie dość, że wiedza ździebko w defensywie, to nawet po prostu brakuje języka w gębie. Czuję się nieco podobnie, choćby dlatego, że gdy album trafił na półki, ja miałem kilka miesięcy i srałem jeszcze pod siebie, a nawet się z tego ciepełka cieszyłem. Co tu dużo mówić – to pierwszy thrashowy album w dziejach ludzkości, a to znaczy „klękajcie narody”. Przez ostatnich kilka miesięcy dość intensywnie pochylałem się nad początkami thrashu i doszedłem do smutnawego wniosku, że próbę czasu przetrwało zaledwie kilka kapel, a z tych, co przetrwały zaledwie kilka trzyma się, mniej więcej, ram gatunku (w przypadku Metalliki należy oczywiście, przez kulturę swoją osobistą, nie wspominać o kilku najnowszych albumach, z wyłączeniem oczywiście „Death Magnetic”, który jest albumem bardzo dobrym, sążnistym nawet). Nie doszedłem dotychczas, co takiego sprawia — mówiąc ogólnie, oczywiście — że jedna kapele wciąż tworzą, a o innych słuch już dawno zaginął, jeśli jednak wpadnę na rozwiązanie – podzielę się z wami. Na razie mam jedno wytłumaczenie, które sprawdza się właśnie w przypadku Metalliki – grają zajebiście, ot co. Jakby bowiem na to nie spojrzeć Kill ’Em All jest dobry, bardzo dobry, nie tylko z punktu widzenia gatunku, nawet nie z perspektywy czasów, w których powstał, ani żadnego innego zestawienia – jest dobry i koniec, kurwa, kropka. Dwadzieścia osiem lat po premierze album wciąż może się podobać, mimo upływu lat nie zestarzały się ani melodie, ani kompozycje, nie brakuje mu polotu, swobody wyrazu artystycznego, a zadziorności i punkowej zadymy ma na pęczki (tak tak, trzyma je w piwnicy, w skrzynkach po ziemniakach). Pewnym truizmem jest stwierdzenie, że wiele współczesnych albumów nie ma nawet ułamka wszystkich tych cech, a i tak ludzie się nimi podniecają. Trochę boli, że album tak ważny dla rozwoju muzyki, ale będący również wybitnym dziełem artystycznym, jest tak mało znany, nawet wśród tak zwanych znawców. Cóż mogę na to powiedzieć, chyba tylko „kij im w kaprawe oko”. Jednoocy mogą później przyjść do mnie i pogadać o muzyce. Na początek o Kill ’Em All.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 października 2011

Nasum – Helvete [2003]

Nasum - Helvete recenzja okładka review coverKażdy, nawet średnio zorientowany fan wie, że „Human 2.0” to generalnie kupa skomasowanego napierdalania na najwyższym poziomie, no nie? W przypadku Helvete również nie zabrakło porywających (rozrywających) blastów, ale w porównaniu do poprzedniczki, płyta jest w moim odczuciu zdecydowanie bardziej urozmaicona, choć nie aż tak dzika, jak wcześniejsze dokonania Szwedów. Panowie zapodali znacznie więcej fragmentów z potężnym walcowaniem oraz sporo uwydatnionych melodii (choć samych numerów jest tylko 22 – dali dupy, hehe). „Scoop”, „Stormshield”, „Relics”, „The Final Sleep”, „Breach Of Integrity”, „Worst Case Scenario” – czy to nie znakomite przykłady na to, jak wymiatać nowoczesny grind, inteligentny i brutalny zarazem?! Pojawiają się naprawdę ciekawie skonstruowane riffy, które jednak są wykorzystywane w bardzo oszczędnych ilościach, przez co u słuchacza pozostaje pewien niedosyt, a to oznacza konieczność następnych przesłuchań. Warto wspomnieć, że na swym trzecim krążku Nasum uzyskali nieco inne brzmienie – świetnie i pełne mięcha, ale też chyba mniej kaleczące. Jasne, można odnieść wrażenie, że pewne patenty czy riffy już kiedyś wykorzystali, ale równie dobrze można powiedzieć, iż to po prostu wypracowany w pocie czoła styl – kwestia humoru interpretującego. W każdym razie Helvete „robi” i to dość konkretnie, o czym powinni się jak najszybciej przekonać miłośnicy ciekawej grindowej napierduchy i wszelkiego death metalu w najbrutalniejszej odmianie.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 października 2011

Mastodon – The Hunter [2011]

Mastodon - The Hunter recenzja okładka review coverUh, Amerykanie już na dobre poszli w komerchę. Na The Hunter zagrali jeszcze łagodniej i prościej niż to miało miejsce na „Crack The Skye”, a całość doprawili wpływami bujanego southern rocka, żeby żaden redneck nie mógł się tej płycie oprzeć. Do tego natrzaskali aż trzynaście stosunkowo krótkich piosenek, bo to daje większe szanse na zmajstrowanie góry teledysków, niż gdyby kawałków znowu było siedem. Komercha pełną gębą, jak w mordę jeża! No, ale niech je kręcą, nawet hurtowo – na zdrowie, ja i tak jestem kupiony bez takich wspomagaczy, bo jakby Mastodon nie pitolił, to klasy i olbrzymich umiejętności odmówić im nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Tym bardziej, że nowy materiał jest więcej niż zajebisty – jajcarski, mega przebojowy, odrobinkę zadziorny (ukłon, ale nie taki japoński, w kierunku „Leviathan”), idealnie brzmiący, doskonale zagrany (perkusja!) i w końcu kapitalnie zaśpiewany (perkusista!). Ogromna różnorodność płyty to także atut nie do przecenienia – jest się przy czym wprowadzić w stan nieważkości, potem pijacko pogibać, poszaleć też można (i nawet w wersji „bezpromilowej”), a i przypuszczam, że podkład pod wypad na bagna z obrzynem i widłami też się tutaj znajdzie. Najważniejsze, że cały czas ma się z The Hunter taką prostą, chłopską, pierońską radochę. Jedyny minus ma związek ilością i długością kawałków, bo przy 3-4 minutowych songach trochę trudno sobie odpłynąć, choćby się nawet bardzo chciało. Sprawę nieco ratuje „The Sparrow”, ale i on jest za krótki do takich transcendentnych wojaży. Muzycy poszli w inną stronę – zamiast odlotów, instrumentalnych pejzaży i błądzenia w nieznanym, postawili na bezpośrednie, chwytliwe refreny, które każdy słuchacz będzie chciał zaśpiewać – nie zważając na to, czy śpiewać potrafi, czy też nie. W ten sposób na koncertach większość wokalnej roboty odwali publika, co dla składu Mastodon powinno być zbawienne, bo o takie głosy (a dotyczy to szczególnie perkusisty) należy wyjątkowo dbać. Na koniec wymienię tylko garść utworów-rekomendacji, które najmocniej cisnęły mną o glebę. Są to: „Curl Of The Burl” (oooooołołoooł oooooołołoooł, madafaka, kurwa mać!), „All The Heavy Lifting”, „Thickening”, „Creature Lives”, „Bedazzled Fingernails”… Po ich wysłuchaniu naprawdę nie trzeba się długo zastanawiać nad wizytą w sklepie. I nic nie szkodzi, że już tylko jedną nogą stoją w dziale z metalem.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

17 października 2011

Immortal – Blizzard Beasts [1997]

Immortal - Blizzard Beasts recenzja reviewZnany wszystkim syndrom trzeciej płyty to niezwykle poważna sprawa – wszak „trójka” to miernik rzeczywistego potencjału kapeli, dowód na okrzepnięcie prezentowanego stylu i — często — pokaz najwyższej formy. W przypadku Immortal taka gadanina jest gówno warta, bo chociaż „Battles In The North” to krążek dość udany i wstrzelony w odpowiedni czas (mać!), to właśnie czwarty w kolejności Blizzard Beasts jest największym osiągnięciem Norwegów. Produkcyjnie może i kuleje na obie nogi (szczególnie z perspektywy czasu), ale za to od strony muzycznej jest niespełna półgodzinnym (w tym intro!) pokazem brutalnej, chaotycznej siły. Zespół popełniał już wcześniej szybkie płyty, ale dopiero na opisywanym krążku szybkości towarzyszą znacznie większa dynamika i bardziej przemyślane aranżacje, a to przekłada się na większą moc oddziaływania na układ nerwowy. Chłopaki (w tym nowy perkman – Horgh) poprawili umiejętności (co nie oznacza, że nagle jest równiutko…), jednak nie zatracili przy tym pierwotnej dzikości i nadal grają w sposób bezkompromisowy. Gitary wycinają krótkie (jak jest mało czasu, to trzeba się streszczać ze wszystkim!), ciężkie, a przy tym chwytliwe riffy, a ponadto co kilka minut dostajemy w uszy zmolestowanym solosem (jest ich bodaj trzy, więc to prawdziwe zatrzęsienie), który z łatwością przewierci się przez każdy miodek asekuracyjnie ubity w małżowinach. Jest to niesamowicie intensywna, potęgowana zabrudzonym brzmieniem rzeź tylko dla masochistów i koneserów gatunków szczególnie ekstremalnych. Ową intensywność sprytnie podkreśla jedyny (bo intro lepiej przemilczeć) wyjątek od sprinterskiej reguły – trwający ponad sześć i pół minuty genialny „Mountains Of Might”, który — tak się jakoś dziwnie składa — jest moim ulubionym kawałkiem Immortal w ogóle. Kapitalny utwór, którego dużym atutem jest wyjątkowe zróżnicowanie – znalazło się w nim miejsce na wyraźne zmiany tempa, klawisze, akustyczne pasaże i sporo klimatu, choć i sieczka jest jego istotną częścią. Wpada w ucho po pierwszym przesłuchaniu i zawsze z przyjemnością się do niego wraca. Immortal na Blizzard Beasts morduje i poniewiera, jednak ani nie nudzi, ani nie męczy, wobec czego warto po tę płytkę sięgnąć. Najlepiej po wersję z logosem wytłoczonym na pudełku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 października 2011

Hellwitch – Syzygial Miscreancy [1990]

Hellwitch - Syzygial Miscreancy recenzja reviewCiekawe jakich muzycznych szaleństw mogliby się dopuścić muzycy Hellwitch, gdyby w pierwszym etapie działalności trafili na sensowną (a przynajmniej o mniej złodziejskim profilu) wytwórnię, a przy okazji wytrzymali ze sobą trochę dłużej. Syzygial Miscreancy dowiedli, że stać ich było naprawdę na wiele, bo mimo upływu lat krążek wciąż trzyma się znakomicie i zamiata jak mało który. Już w zamierzchłych czasach Amerykanie z dużym powodzeniem robili, co się tylko dało, żeby firmowane przez nich granie (choć nie tylko – wystarczy rzut oka na tytuły i teksty) można było uznać za oryginalne. Panowie z thrash’u wzięli technikę i szybkość, a z death metalu intensywność i brutalność, co dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Syzygial Miscreancy to granie dalekie od przyjętych kanonów, bardzo ambitne jak na swoje czasy, a przy tym nie tracące nic z podziemnego charakteru. Płytę wyróżnia niespotykana (jak na swoje czasy – znowu) intensywność, wyjątkowo zaawansowane technicznie partie wszystkich instrumentów oraz duża doza szaleństwa i nieprzewidywalności: maniakalnie pracująca gitara, kąśliwy wokal (w manierze schizolsko-rozpaczliwej), mocno połamana praca bębnów i żwawo popierdalający bas. Właściwie co drugi riff zasługuje tutaj na miano pojebanego – daleko nie trzeba szukać, wystarczy dziki początek „Nosferatu”. W ogóle, cały krążek jest pokręcony jak jelita dziecka z Etiopii, że posłużę się takim niewyszukanym porównaniem. Można odnieść wrażenie, że nadmiar energii i nowatorskich rozwiązań wręcz rozsadza album od środka – Hellwitch grają w jednym kawałku tyle, ile innym zespołom po fachu wystarczyło by na zapchanie godzinnego materiału. Jakby tego było mało – ten dźwiękowy zamęt robi tylko trzech niepozornych kolesi. Chcąc to wszystko jakoś uprościć i sprecyzować na potrzeby recki, powiedziałbym, że z grubsza Hellwitch brzmi jak wkurwiony wczesny Atheist z wpływami Sadus i Death. Skojarzenia z Atheist pogłębia też produkcja Scotta Burnsa, który może niczego nowego na potrzeby tej płyty nie wymyślił, ale za to doskonale wstrzelił się w wymogi tak porąbanej muzyki. Co ciekawe – cała sesja zajęła zespołowi ponoć… 25 godzin! Makabra. Utworów jest tylko sześć (plus krótkie intro), w dodatku płyta trwa zaledwie 26 minut, ale materiał jest tak naładowany pomysłami, że skromna objętość większości słuchaczy powinna w zupełności wystarczyć. U wkręconych w takie granie pojawi się jednak niedosyt, ale już taki urok nowatorskich płyt. Innowacyjność szła oczywiście w parze z niezrozumieniem, skutkiem czego Hellwitch szybko popadli w zapomnienie. Zapewniam, że ta niedoceniona perła jest warta odkurzenia!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hellwitch.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: