2 sierpnia 2011

Voice Of Ruin – Voice Of Ruin [2011]

Voice Of Ruin - Voice Of Ruin recenzja reviewPrzeczytałem niedawno na jakimś forum ciekawą myśl. Otóż jeden z dyskutantów stwierdził, że groove metal — a taką muzę ma niby pogrywać bohater dnia – Voice of Ruin — to najgorszy gatunek metalu jaki wymyślono. Na pytanie czemu od razu najgorszy, ze spokojem skonstatował, że przez groove powstały takie gatunki jak: metalcore, deathcore oraz nu metal. Nie wiem, ile koleżka ma lat, ale na browara zasłużył. I o co tyle hałasu, zapytacie. I właśnie o ten hałas się rozbija, bo jak dla mnie Voice of Ruin to nic innego jak „trzy akordy, darcie mordy”. Walczę z tym ustrojstwem od jakiegoś czasu i z przykrością muszę stwierdzić, że mnie takie cusik nie przekonuje. Ja wiem, że to nie zawsze o fikuśne kompozycje chodzi, że jest coś więcej niż techniczne połamańce, ale na litość – tak zaserwowana muzyka nie ma w sobie niczego wartościowego. Ani w niej polotu, ani wizjonerstwa, ani frajdy ze słuchania. Bolesna prawda jest taka, że muzyka pokroju Voice of Ruin nie uszczęśliwi nikogo poza nimi samymi, ich wspierającymi rodzicami i naiwnemu producentowi, który utopiwszy w nich parę euro, musi się głupkowato uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry. Dosłownie. Przez dokładnie 35 minut dzieję się niewiele, żeby nie powiedzieć mało. Średnie tempa, kawałki proste jak konstrukcja cepa, nowoczesne brzmienie – wspaniały przepis na nowoczesną kupę byle czego. Oczywiście żadnej solówki, a jedyne urozmaicenia, to — raczej kretyński — dialog z końca ósmego utworu oraz porządniejsze wokale, które pojawiają się dwukrotnie, w kawałku szóstym i dziewiątym. Czyli niezbyt nachalnie. Jak więc widać, na nadmiar atrakcji nie można narzekać. Jak już wspomniałem, wokalnie jest nowocześnie, ergo słabo. Podobnie dobrze jest z instrumentarium – gitary mocno przestrojone w dół, a gary równie wielopoziomowe jak intelekt mewy. Mówiąc bardziej obrazowo – bida aż piszczy. Choć nie, nie jest tak tragicznie – przypomniałem sobie o kilku a’la grindowych patentach: świńskie wokale i brutalna młócka. A propos brutalności, inne źródła podają, że Voice of Ruin to brutalny metal. Chyba dla przedszkolaka, ewentualnie…, nie tylko dla przedszkolaka. Jedyne, co podbija wartość albumu, to łatwość wejścia/wyjścia oraz, wspomniane już, średnie tempa. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby zamiast tych kilku lepszych, bo klasycznie thrashowych kawałków wstawiono, zamieszkującą po sąsiedzku, nijaką papkę. Ok, produkcja jest ok – punkt w górę. W takim tempie niebawem dobijemy do 5, a tak 4.


ocena: 4/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/voiceofruin
Udostępnij:

29 lipca 2011

Cephalectomy – An Epitaph To Tranquility [2009]

Cephalectomy - An Epitaph To Tranquility recenzja okładka review coverIm bardziej ekstremalna muza, tym gorzej wypada w niej automat perkusyjny. Cephalectomy grają z tym gównem zakręcony death-grind, więc możecie sobie wyobrazić, jak to wszystko brzmi. A jak to może (nie)zabrzmieć na żywo, aż się boję pomyśleć. Najgorsze jest to, że Kanadyjczycy mają całkiem niegłupie pomysły, które dobrze oprawione mogłyby dać w rezultacie solidny i o zgrozo dość melodyjny album, gdyby nie ten pierdzący plastikowo-elektroniczny szajs. Chłopaki kombinują jak partie przed wyborami, w zasadzie każdy kawałek jest inny, choć wszystkie — z wyjątkiem miniatur — są utrzymane w tej samej pogiętej stylistyce: fragmenty kakofoniczne przeplatają z ambitnymi, więc przy pierwszym odsłuchaniu ciężko stwierdzić, czy naprawdę potrafią grać, czy tylko udają. Cephalectomy do celu (a tym, jak mniemam, jest wymordowanie słuchaczy) dochodzą niemal wyłącznie okrężnymi drogami, tak więc zwolennicy konwencjonalnego, bezpośredniego napieprzania wielkiej uciechy z An Epitaph To Tranquility mieć raczej nie będą. Zauważyłem, że w kontekście tego zespołu często pada nazwa Kataklysm. Jest w tym sporo racji — przy czym chodzi o stary Kataklysm — bo rozbudowane dzikie wokale, „northern hyperblasty” (czyli takie plastikowe prrrrrrr) i wybuchy pierwotnego chaosu kojarzą się jednoznacznie z ich rodakami. Tylko czemu, kurwa!, czemu nie sprowadzili prawdziwego perkmana, skoro pozwolili sobie na to, żeby na An Epitaph To Tranquility aż trzy osoby wydzierały ryja. Rozumiem taki problem w Burkina Faso, ale w Kanadzie? Niepojęte. A mogła być z tego fajna płytka, eh…


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cephalectomy.com
Udostępnij:

26 lipca 2011

Spinal Cord – Stigmata Of Life [2004]

Spinal Cord - Stigmata Of Life recenzja reviewSpinale nagrywając drugą — i niestety wciąż ostatnią — płytę, odwalili kawał dobrej roboty, która ponownie mogła być zdeprecjonowana przez wytwórnię i obraną przez nią wyjątkowo debilną linię promocji – robienie z zespołu projektu Novego z Vader, żeby skusić rzeszę ułomów z „tik-takiem zamiast mózgu”. To było tytułem wstępu, czas na muzykę. Na Stigmata Of Life wszystko jest znacznie brutalniejsze niż na debiucie (zdecydowanie postawili na death metal), szybsze, bardziej zawiłe, zbite, masakra dokonywana za garami przez Bastiego robi spore wrażenie, wokal jest lepiej dopracowany, zajebichne solówki to też spory plus materiału. Całość została ubrana w paciajowatą okładkę i niezwykle zwarte, mechaniczne, nie przepuszczające powietrza brzmienie… Jeno, psze państwa, jest taki kłopocik – uleciała gdzieś ta thrash’owa chwytliwość, która tak mi się podobała na „Remedy”. Chłopaki zagrali i nagrali muzę stosunkowo oryginalną (szczególnie jak na polskie warunki), cholernie mocną, precyzyjną, perfekcyjną, a po mojemu wychodzi, że nawet zbyt perfekcyjną. Z tego, że Stigmata Of Life jest bardziej wymagająca od poprzedniczki problemu nie robię, ale przydałoby się trochę tej wspomnianej przebojowości czy spontanu, wtedy efekt końcowy ostro — tzn. jeszcze ostrzej — by poniewierał. Nie zmienia to faktu, że płytki słucha się dobrze, a o to przecież chodzi.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SPINALCORDOFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lipca 2011

Lost Sphere Project – Third Level To Internal Failure [2011]

Lost Sphere Project - Third Level To Internal Failure recenzja reviewO Lost Sphere Project posiadam całe zatrzęsienie informacji. Jest ich pięciu, pochodzą ze Szwajcarii, wymiatają wściekle agresywny hard core’owy grind, a Third Level To Internal Failure to ich druga pełna płyta. No i niewykluczone, że w wolnym czasie spekulują kursem franka, albo obsługują lewe konta członków SLD średnio-starszego pokolenia. Tyle faktów i domysłów. Podkurwieni Szwajcarzy stworzyli, jak na taką muzykę, materiał dość nowoczesny, bo z klasycznym podejściem do gatunku łączy ich jedynie idea napierdalania na całego bez oglądania się na boki. Za to poziom intensywności i użyte środki są już zdecydowanie współczesne. Nie, nie jest to żadna hybryda ani bezmyślna „radykalna” techniawa. Lost Sphere Project, by nawywijać ile tylko można, korzystają przede wszystkim z własnych kończyn i wpompowanej w żyły adrenaliny. Piszę przede wszystkim, bo po epickim „Vaginal Excavation” dostajemy zupełnie niepotrzebny remix zmajstrowany przez jakiegoś, pewnie wybitnie sławnego i uzdolnionego, didżeja. Wszystkie pozostałe kawałki są zagrane normalnie, co nie oznacza, że każdy będzie w stanie przy nich wytrzymać. Third Level To Internal Failure jest gęsta od skompresowanych, zakręconych gitar, wykrzyczanych wokali, hard core’owo pracującej sekcji (zmiany tempa i te sprawy, starym Mastodonem też zaleci) i wybuchów furiackiego blastowania, a przez to wydaje się nieco dłuższa niż w rzeczywistości (a trwa prawie 25 minut). Rozumiem, że kolesiom nie zależy na słodzeniu i produkowaniu hitów, tylko wywaleniu flaków na drugą stronę, ale nic by nie zaszkodziło, gdyby te flaki były przewalane za sprawą nieco bardziej zindywidualizowanych kawałków. Jeśli tylko szukacie w gatunku czegoś bardziej ambitnego niż np. Rotten Sound, ale wciąż utrzymanego na wysokim poziomie ekstremalności, to nic nie stoi na przeszkodzie, byście sprawdzili waśnie Lost Sphere Project. A nóż-widelec się spodoba, choć nie gwarantuję, że powali na kolana.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lspchaos/
Udostępnij:

20 lipca 2011

Alchemist – Tripsis [2007]

Alchemist - Tripsis recenzja okładka review coverPodobno jedna z ikon australijskiej sceny metalowej; swoją drogą, jak to brzmi: scena australijska. Jest jednak pewne podobieństwo między muzyką Alchemików a instytucją zwaną „scena australijska”, podobieństwo mianowicie takie, że kiedy człowiek słyszy którekolwiek z powyższych, na twarzy wykwita mu dziwny grymas, zaczyna drapać się po głowie i nic, absolutnie nic konkretnego nie przychodzi mu do mózgownicy. Zostawiając w spokoju scenę, w końcu tworzoną przez potomków niechcianego na Wyspach tzw. elementu, taka reakcja w stosunku do samej muzyki raczej nie jest dobrym zwiastunem. Przecież nawet Francuzi potrafią dokopać porządnym materiałem, a tu takie nie wiadomo co. Oddając cesarzowi, co cesarskie, muszę jednak wspomnieć, że sam początek jest zwodniczo dobry i nie zapowiada kiepawego materiału, który rozpoczyna się równo z końcem wspomnianego już „Wrapped in Guilt”. Bylejakość krążka jest bowiem sprawą globalną, której nie uratuje ani przyzwoity pierwszy utwór, ani rozsiane gdzieniegdzie na krążku lepsze zagrywki. Prawda jest bowiem bolesna, jak wmontowana w dupska włócznia Aborygena – materiał trawi się gorzej niż golonkę przepitą piwem. Trzeba się mocno zaprzeć, by przesłuchać materiał za jednym posiedzeniem. A to, jak już wspomniałem, nie pozwala marzyć o wysokich ocenach – że się odwołam do samej konfrontacji materiału z recenzentem. Największym orzechem do zgryzienia była dla mnie osobiście zbytnia jednolitość materiału; większość kawałków jest duszna, mdła i bez fajerwerków. Biorąc pod uwagę, że krążek trwa swoje czterdzieści minut, takie zhomogenizowane brzmienie potrafi skutecznie odrzucić. W końcu Alchemist to muzyka wielkanocna, czyli post. Nie trafia to do mnie, argumenty o tym, że to wyższy stopień rozwoju mnie nie przekonują, a monoblok jaki trafia do uszu, wcale nie powoduje polucji nocnych. Dalej, zupełnie nie przemawiają do mnie wokale, jak na deathowy growl (choć bardziej pasowałoby deathowawy) są zupełnie pozbawione porządnego pieprznięcia. Mówiąc ogólnie, brakuje im jaj. Ciężko mi także idzie przyswajanie ludowych zapożyczeń, przy czym nie wiem, czy jest to wina samej australijskiej ludowości, czy też może formuły ich używania przez muzyków. Nie mam za to większych zastrzeżeń do sekcji, która pracuje bardzo dynamicznie, ma dużo energii i jest w dodatku dobrze zrealizowana. Poprawnie, z wyłączeniem wspomnianych już etno-naleciałości, brzmią gitary, przy czym mam raczej na myśli ich faktyczne brzmienie, niźli to, co grają. Samo bowiem granie, jest jedną z gorszych stron albumu. Szkoda, bo opener jest dobry, a jak słyszę – muzycy potrafią się sprężyć i zagrać bez pomyłek nie najprostsze w końcu kawałki. Ocena jest więc jasna. I równie niewysoka.


ocena: 4,5/10
deaf
oficjalna strona: www.alchemist.com.au
Udostępnij:

17 lipca 2011

Demise – Like A Thorn [1999]

Demise - Like A Thorn recenzja reviewDemise, podobnie jak kilka innych ciekawych, świeżych i wartościowych kapel (jak choćby Tenebris, Misteria, Trauma…), mieli taki problem, że niezbyt szczęśliwie trafili w kraj pochodzenia. Przykład? Proszę bardzo – recenzowana płyta została nagrana w 1997 roku, a oficjalnie wydana dopiero dwa lata później, po czym przepadła w cholerę, nie wzbudzając w zasadzie żadnego zainteresowania. Żeby było ciekawiej, chłopaki bodaj jako pierwsi w kraju grali death metal inspirowany tą bardziej melodyjną wersją szwedzkiej młócki — At The Gates, Eucharist czy najbardziej ekstremalnymi wyczynami Dark Tranquillity — i to grali na najwyższym poziomie, bijąc przy tym na głowę wiele skandynawskich projektów. Materiał z Like A Thorn to znakomity przykład na to, w jaki sposób sprawnie łączyć szybkość i brutalność z melodią i świetną techniką, żeby powstał zestaw kilku jebitnie przebojowych, bardzo koncertowych utworów. Nie można mieć najmniejszych zarzutów pod adresem warstwy instrumentalnej, bo zarówno praca gitar (brawa należą się za wyjątkowo zróżnicowane i niesztampowe riffy oraz za znakomite solówkowe rzeźbienie), jak i porządnie urozmaicone partie perkusji (dużo zmian tempa, gęste przejścia, przyjemne blasty) świadczą nie tylko o wysokich umiejętnościach całej kapeli, ale także nielichej pomysłowości. W ogóle członkowie Demise napracowali się, żeby kontakt z albumem nie skończył się przedwczesnym odpłynięciem w objęcia Morfeusza. Energetyczność muzyki, jej przyswajalność, wyczuwalna radocha z grania – to wszystko sprawia, że kawałki typu „Icarus” (koncertowy wymiatacz!), „Blowing My Flame”, „Affliction” czy „Utopia Rest” szybko zapadają w pamięć i chce się do nich wracać. Brzmienie płyty jest zaskakująco dobre, choć nagrań dokonano w Selani – cieszy brak buczenia charakterystycznego dla tego studia (choć to pewnie bardziej zasługa techniki muzyków niż realizatora), wyróżnia się natomiast żywy, bezpośredni dźwięk bębnów. Jako bonus dorzucono czteroutworowe demo „Outcome Of…” z 1996 roku, za sprawą którego można się przekonać, że od samego początku Demise był zespołem z wielkimi perspektywami. No i się sprawdzili, gorzej z wydawcami…


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2011

Dysfunctional – John Stone Lives [2011]

Dysfunctional - John Stone Lives recenzja reviewNieźle, nieźle… Międzynarodowy sukces Gojira musiał podziałać na wyobraźnię młodych, pragnących się sprawdzić w ambitnym graniu francuskich kapel, bo ostatnimi czasy sporo się ich namnożyło. Do tego grona mogę bez przeszkód zaliczyć Dysfunctional, którzy może nie są najoryginalniejsi na świecie (ich sławnych rodaków wymieniłem nie bez powodu), ale ciężkie, a zarazem ciężkostrawne muzykowanie wychodzi im naprawdę dobrze. Mądrzejsi ode mnie zwykle mówią na takie granie post-thrash, czy jakoś tak. Mnie te wszystkie post-gatunki wyłącznie śmieszą, więc do opisu John Stone Lives posłużę się normalnymi, więcej mówiącymi etykietami – płytka to połączenie death, thrash i hard core z odrobiną elektronicznych dodatków. Z czymś takim mogą trafić w gusta fanów wspomnianej Gojiry, Meshuggah, Strapping Young Lad, ale i The Dillinger Escape Plan, bo ich wpływy są również wyczuwalne. Na pierwszy plan wysuwa się na intensywna praca sekcji – rwane rytmy, dużo zwolnień i motorycznego łomotu, nieźle obliczone pauzy – to wszystko sprawia, że Dysfunctional powinni dobrze wypadać na koncertach. Oczywiście o ile potrafią ogarnąć ten materiał. Nie, żebym miał coś do ich techniki, ale przy takiej muzyce łatwo zatracić czytelność. Jeśli wyjdziemy z — w sumie pozbawionego jakichkolwiek podstaw, ale co tam — założenia, że kierunek rozwoju grupy odkrywa się przed nami wraz z kolejnymi kawałkami, to sądząc po niemałej ilości zajebistych zagrywek pod koniec płyty, następna produkcja Francuzów może już namieszać, bo numery w stylu „Pristine Bowel” czy „Curves” są już w dojrzały sposób chwytliwe, a nie tylko pokomplikowane. Co więcej, podczas słuchania John Stone Lives ze zdziwieniem przyjąłem, że rozmaite elementy irytujące mnie u innych kapel, u Dysfunctional jestem w stanie bez bólu zaakceptować. Wskazałbym szczególnie na elektronikę, która — choć nie ma jej dużo — potrafi dodatkowo zakręcić utwory oraz fajnie podbić ich klimat. Za to z wokalami nie jest już tak wesoło. O ile duże ich zróżnicowanie zaliczam na plus, to z poziomem poszczególnych partii jest różnie – te agresywne są OK, jednak już część czystych wyraźnie przerosła odpowiedzialnego za nie wokalmena (który zajmuje się też samplami). No, ale od czego są ćwiczenia… albo zmiany w składzie, hehe. Na tą chwilę Dysfunctional jawi mi się jako dość perspektywiczna kapela, więc warto się z nimi zapoznać. Ot, choćby po to, żeby szpanować znajomością ich starych materiałów, jak już będą sławni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dysfunctionalband

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lipca 2011

Origin – Entity [2011]

Origin - Entity recenzja okładka review coverPrawda jest taka, bo na sieci różne opinie można znaleźć, że Entity jest krążkiem słabszym od „Antithesis”. Wynika to pewnie z kilku rzeczy, między innymi — najbardziej pod słońcem oczywistego — osłuchania się takiej muzyki. Poza tym brakuje, co tak strasznie zapunktowało na „Antithesis”, pełnokrwistego hiciora, kawałka, którego można by słuchać na okrągło; dowodem na to, że nie ma przeboju, jest brak klipu. Proste, czyż nie? Nie jest też prawdą — o czym także dowiedziałem się z przeróżnych komentów — że Entity tak bardzo różni się od poprzednika. No bez jaj! Różni się, to jasne, w końcu nie zagrali drugi raz tego samego, zmiany mają jednak charakter raczej ewolucyjny niż rewolucyjny. Że tak sobie ulżę werbalnie: to wciąż ten sam skurwysyńsko szybki i brutalny Origin. A czegóż się spodziewali wszelacy niedzielni komentatorzy? Vadera?!? To, co się zmieniło, to w głównej mierze — że tak powiem niepoprawnie politycznie — czystość gatunkowa. Zdarza się chłopakom, i to dość często, przy okazji wykręcania kolejnych połamańców zahaczyć o stylistykę od blackowej po hard-core’ową. I akurat ta otwartość wyszła ekipie na dobrze, bo nowe klimaty odświeżyły nieco już przeżutą muzykę. Nowe klimaty zaowocowały także kilkoma ciekawymi zagrywkami, które — jakoś tak się złożyło — tłumnie obsiadły „Consequence of Solution”. Ubiegając trochę plan powiem, że to bodaj najlepszy numer na tym, nie najdłuższym, albumie. Próbuję jeszcze wydumać, co się zmieniło, ale wychodzi mi na to, że innych, większych zmian brak. Wypada mi za to wspomnieć, że kilka patentów słyszałem już po różnych kapelach i tylko przez wrodzoną wysoką kulturę osobistą nie powiem jakich;]. Możecie jednak spać spokojnie, bo żadnych głupstw chłopaki nie zrobili, wręcz przeciwnie – dodali muzyce kilka nieoczywistych szlifów, które raczej podniosły jej wartość. Czyli, w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to, o czym już napisałem, że Entity to odmalowany, stary i dobry Origin. Wchodzi to to bez popitki, to, co wyblakło – odświeżono, a nowości tylko poprawiły recepcję. Niewiele w sumie zabrakło, by Entity dogonił poprzednika, a tak zaledwie ósemka.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2011

Hour Of Penance – Paradogma [2010]

Hour Of Penance - Paradogma recenzja reviewKompletnie się nie orientuję, jakie Hour Of Penance ma branie w Polsce – może i są tutaj bogami (czego reakcja publiki podczas koncertów raczej nie potwierdziła), ale na wszelki wypadek skrobnę o nich dobre słowo, bo szkoda by było, żeby taaaka płyta przeszła u nas bez echa. Włosi wycinają podparty bardzo solidną techniką przykładnie antychrześcijański bardzo brutalny death metal w typie i z wpływami Nile i Hate Eternal oraz — w mniejszym stopniu — Morbid Angel i Cannibal Corpse. Muzyka tych czterech panów od początku robi cholernie dobre wrażenie, bo korzystają z co lepszych patentów wymienionych zespołów i miksują je w ciekawy, niepozostawiający wątpliwości, że przy tym myślą, sposób – daje to morderczą jazdę z dominującym tempem klechy uciekającego przed urzędem skarbowym, prokuraturą i policją, ale także ze szczyptą klimatu i paroma chwytliwymi patentami. "Paradogma" może się okazać smakowitym kąskiem szczególnie dla tych, których — tak jak mnie — ekipa Sandersa od trzech płyt niespecjalnie rusza (tudzież nudzi), bo Hour Of Penance napierają z taką werwą i zaangażowaniem, o jakim Amerykanie (i Grek) mogą obecnie jedynie pomarzyć. Swoją drogą także entuzjaści ostatnich wylewów Nilu powinni się z tym krążkiem zapoznać, żeby uzmysłowić sobie, jak bardzo mydli im się oczy i uszy. Dobrze widzicie, Hour Of Penance od obecnej czołówki gatunku odróżnia tylko zaplecze promocyjne, bo Uniqe Leader zdecydowanie nie stać na to, żeby każdego mieszkańca tej shithole planety uświadamiać o wręcz namacalnej zajebistości tego zespołu. Jako się rzekło, bluźnierczy (słitaśna okładka plus fajne teksty) kwartet napiera naprawdę okrutnie, ale jest w tej muzyce dość przestrzeni, melodii i feelingu, żeby do płytki chciało się często wracać, choćby 'play' trzeba było już wciskać dymiącym kikutem. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Włosi wiedzą, jaka jest różnica pomiędzy zamęczeniem a zanudzeniem słuchacza, więc ograniczyli czas trwania krążka do niecałych 40 minut, co jest miłą odmianą po godzinnych torturach w wykonaniu Nile. Z powyższego tekstu jasno wynika, że oryginalności w muzyce Hour Of Penance nie ma za grosz, ale przynajmniej jej poziom jest tak wysoki, jak mniemanie menedżmentu Vadera o swoich pupilach. Czyżby uczeń przerósł mistrza? Czemu nie, mnie to nawet pasuje.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 lipca 2011

Elend – Les Ténèbres du Dehors [1996]

Elend - Les Ténèbres du Dehors recenzja okładka review coverLes Ténèbres du Dehors to druga część lucyferiańskiej trylogii autorstwa Francuzów z Elend. Dwa lata upłynęły od wydania części pierwszej, a zarazem debiutanckiego albumu zespołu, a ekipa jak nie znała angielskiego, tak go nie zna nadal. To, że śpiewają po angielsku, nie znaczy oczywiście, że śpiewać po angielsku umieją. Że śpiewać w ogóle umieją – prym wiodą tu faceci, których wokalizy potrafią niekiedy wywołać uśmiech politowania na obliczu. Tym śmieszniejsze jest więc, że lgną do tego angielskiego, jak diabły do smoły. Ma to oczywiście swój urok, więcej nawet – dzięki temu pokracznemu angielskiemu całość zyskuje na arystokratyczności i dystynkcji. Ale tak to chyba jest, kiedy za angielski zabierają się żabojady i doprawiają go swoim akcentem i piekielnym „rh”. Żarty jednak na bok, bo Les Ténèbres du Dehors to coś więcej niż radosna angielszczyzna, to przede wszystkim kawał porządnego, neoklasycznego ambientu, który jest dodatkowo ubogacony (że tak sobie zapożyczę amboniaste powiedzonko) poważną, niewyświechtaną liryką. Mogłem już o tym pisać, ale nie zaszkodzi powtórzyć – mimo całej swojej lucyferycznej ambientowatości, nie jest Elend kapelą dla różnej maści mew i fanów zabawy w zjadanie kotów pod nieobecność rodziców. Co to, to nie – Elend jest kapelą dojrzałą, świadomą własnej dojrzałości i gotową podjąć niełatwy temat. A jeśli już się na coś zdecyduje, to efekt jest fantastyczny. Les Ténèbres du Dehors łatwy nie jest, jest ciężki i niejednokrotnie dołujący, ale emocje towarzyszące lekturze albumu wynagradzają po stokroć czas nań poświęcony i chwile zwątpienia. Tym bardziej, że po dwóch latach przygotowanie kompozycyjne i warsztatowe stoi na znacznie wyższym poziomie i większości mankamentów udało się powiedzieć „au revoir”. Całość jest spójniejsza, lepiej przemyślana i zaaranżowana. Produkcja lekko odstaje, ale śmiem twierdzić, że jest to działanie zamierzone – w końcu historia jest rodem z piekła, a tam są tylko Kasprzaki. Podsumowując należy stwierdzić, że Elend nagrał płytę poważną, zmuszającą do skupienia i wymagającą. Jest to jednak taki rodzaj wymuszenia, które nie tyle nie męczy, lecz wręcz zachęca do skosztowania zawartej na Les Ténèbres du Dehors muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.elend-music.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: