24 marca 2010

Die Verbannten Kinder Evas – Die Verbannten Kinder Evas [1995]

Die Verbannten Kinder Evas - Die Verbannten Kinder Evas recenzja okładka review coverCzas odetchnąć od łomotu siekących blastów, wrzasku bluźnierczych manifestów i nieustannej akceleracji. Czas zatrzymać się na moment i dać ponieść wyobraźni. Czas na Die Verbannten Kinder Evas. Więc zaparzcie sobie herbatkę, zamknijcie siostrę/żonę/dziewczynę w piwnicy (Trzymamy się austriackich standardów, co? – przyp. demo), wyłączcie komórkę i wygodnie rozsiądźcie się w fotelu. Play… W ciągu najbliższej godziny wasza wrażliwość i poczucie piękna zostaną naładowane potężnymi ładunkami wykwintności i dość ponurawej melancholii. Godzina ta wystarczy na rozluźnienie się i mentalne odpoczęcie. Po niej nawet (całkiem uzasadnione) ujadania wkurzonej siostry/żony/dziewczyny nie będą miały większego znaczenia. W pamięci bowiem wciąż będą się tliły resztki dźwięków i melodii wcześniej usłyszanych. Melodii nienatarczywych, delikatnych i ujmujących. Melodii powstałych po to, by uwznioślać, ale i odprężać. Szlachetnych. Nie wiem, czy taki właśnie zamiar przyświecał twórcom, ale dla mnie Die Verbannten Kinder Evas to esencja spokoju i opanowania. Ich muzyka przypomina mi niekiedy spokojne morze – majestatyczne i bezkresne. Szczególnie silne wrażenie sprawia olbrzymia pustka obecna w każdym utworze. Wydaje się ona kluczowym elementem muzyki, wokół którego budowane są rozliczne, acz ażurowe, byty dźwiękowe. Pojedyncze plamy i delikatne konstrukcje. Chyba dzięki temu właśnie muzyka ta tak silnie oddziałuje na słuchacza – nie napada na niego, nie zmusza do wysiłku. Muzyka jest niezaprzeczalnie obecna, ale dominująca w niej pustka sprawia, że człowiek wycisza się i budzi swoją wyobraźnię. Cały niezagospodarowany obszar zostaje oddany pod władzę słuchacza, który uzupełnia go według własnego uznania. Gdzie nie ma poznania, budzi się wyobraźnia. I to właśnie poczytuję sobie za największą zaletę Die Verbannten Kinder Evas.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.dvke.info
Udostępnij:

Hypocrisy – The Final Chapter [1997]

Hypocrisy - The Final Chapter recenzja okładka review coverPiąty album szwedzkiego trio pokazał, że zespół ma bardzo dużo pomysłów na granie death metalu. Po tak świetnych albumach jak „The 4th Dimension” i „Abducted”, Hypocrisy nagrywa następny, tak samo wspaniały jak dwa wyżej wymienione, chociaż duża część fanów uważa, że jest to najlepszy album Petera i spółki. Nic dziwnego: ciężkość, brutalność, zabójcze riffy, świetne melodie i solówki, różnorodne wokale oraz struktury kompozycji muszą zachwycać, a raczej zabijać. Utwory podzielone są na szybkie i wolne, po szybkim jest na ogół wolny, po wolnym szybki. Ale to tylko uproszczona klasyfikacja, ponieważ The Final Chaper zawiera prawdziwe bogactwo kompozycji. Można tu znaleźć brutalne wyziewy jak „Last Vanguard”, „Inseminated Adoption”; szybkie pełne czadu i agresji kawałki np. "Dominion”, bardziej melodyjne kompozycje jak „Adjusting The Sun”, „Through The Window Of Time”, czy też wolniejsze i spokojniejsze utwory: „Request Denied”, „The Final Chapter”, „Lies”. Nad tym wszystkim czuwa ponadto wszechobecny mroczny klimat związany chyba każdy wie, z czym lub z kim. Razem mamy tu znów sporo utworów, bo aż 12, z czego jeden cover o tytule „Evil Invaders”, najlepiej odegrany cover jaki słyszałem. The Final Chapter spokojnie zaspokoi potrzeby najbardziej wybrednego słuchacza.


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Angelcorpse – The Inexorable [1999]

Angelcorpse - The Inexorable recenzja reviewThe Inexorable, jeden z moich ulubionych death metalowych krążków w ogóle, mógłby być pięknym zwieńczeniem kariery Amerykanów, gdyby nie to, że spieprzyli sprawę reaktywacją i wydaniem „Of Lucifer And Lightning”. Zaniżona w ten paskudny sposób opinia o muzykach w żaden sposób nie zmienia jednak postrzegania przeze mnie ich poprzednich dokonań, z których album numer trzy jest tym najbardziej wypierdolistym. W końcu przecież nie trafił do kategorii moich największych faworytów przez przypadek. Ludziska, mnie tu pasuje absolutnie wszystko!

The Inexorable to oczywiście techniczny death metal, ale taki z epoki zanim jeszcze wszystkich pojebało w pogoni za najbardziej złożonymi strukturami, kiedy technika szła w parze z odpowiednim feelingiem i podziemnym nastawieniem. Płyta trwa zaledwie 35 minut, ale to dawka wystarczająca, żeby sponiewierać największego twardziela, bo dawka ekstremy serwowana przez trzy anielskie ścierwa jest doprawdy zadziwiająca. Od początku wrażenie robią masakrycznie szybkie, młócące tempa nawalane maniakalnie przez mistrza w swoim fachu Tony’ego Laureano. W tej nawałnicy nie ogranicza się jednakże do bezlitosnych blastów, bo z rozmachem (dosłownie!) robi niekiepski użytek z całego zestawu.

Cudnej kanonadzie wtórują diabelnie chwytliwe, a zarazem ostre jak żyleta riffy Palubickiego. Mamy tu doskonały przykład rzadkiego połączenia totalnej, wspartej kapitalnymi umiejętnościami, dźwiękowej agresji z maksymalnie wpadającymi w ucho patentami. Rzeź jest po byku, ale podana w taki sposób, że bez problemu zapamiętuje się wszystkie kawałki. Gitarową orgię Gene doprawia mnogością zajebiaszczych solówek (od trzech do pięciu na kawałek – w sumie ponad trzydzieści), z których spora część (te oparte na duecie: gęsty tapping + kaczka) nosi wyraźne cechy stylu pana Trey’a Azagthoth’a. Ogólnie wpływów Morbid Angel jest w muzyce Angelcorpse niemało, ale to im można wybaczyć, bo zamiatali wtedy lepiej niż sami Morbidzi. Uroki tej sieczki wzbogaca swoimi wściekłymi wymiotami Pete Helmkamp, a czyni to w takim tempie i tak wyraźnie jak Araya za starych, dobrych czasów.

W przypadku The Inexorable wypas nie kończy się na muzyce, bo i brzmienie jest wspaniałe: naturalne, pełne, mięsiste i — co przy takich prędkościach można traktować jako cud — niezwykle selektywne. Aż strach pomyśleć, że nagrania zajęły im tylko tydzień, a z mixem i masteringiem uporali się w kolejne trzy dni. To tylko świadczy o tym, jakimi zajebistymi byli muzykami i jak dobrze otrzaskali materiał przed wejściem do Morrisound.

Absolutny numer jeden z tej płyty to dla mnie „Begotten (Through Blood & Flame)” – rozpieprza mnie na kawałeczki zawsze i wszędzie – po prostu majstersztyk. Inne hiciory to chociażby „Wolflust” i „As Predetor To Prey”, ale prawdę mówiąc – można strzelać w ciemno i zawsze się na jakiś trafi. The Inexorable to wypierdol pełen świeżości, dzikości i zaangażowania – totalna rekomendacja dla wielbicieli death metalu!


ocena: 10/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Hieronymus Bosch – The Human Abstract [1995]

Hieronymus Bosch - The Human Abstract recenzja reviewJak się okazuje, dobrą muzykę tworzą też na wschodzie. I to niekoniecznie dalekim, lecz taki po sąsiedzku – powiedzmy lot rakiety balistycznej średniego zasięgu. Znaczy się Rosjanie. Jakiś czas temu pisałem o innych ruskich grajkach, ale powiedzmy sobie szczerze – była to jeno przystawka. Wydaje się bowiem, że dziś w Rosji niepodzielnie panuje pewien Niderlandczyk – Hieronymus Bosch. Debiutancki album tej formacji ujrzał światło dzienne w 1995, czyli dokładnie w 479. rocznicę śmierci malarza. Ujrzał i pozamiatał, co było do pozamiatania. A dziadostwa było sporo, o czym sami przekonacie się próbując przypomnieć sobie jakąś godną uwagi ruską kapelę. No po prostu nic, zero, null (jak macie coś fajnego, to zarzućcie w komentach). Moskiewski kwartet nie bawiąc się z żadne wieloletnie rozpędy i badania rynku, jebnął z grubej rury już od pierwszego longpleja, gładko torując sobie drogę na szczyty i jednocześnie ustawiając sobie wysoką poprzeczkę na przyszłość. Świat ujrzała muzyka wyśmienicie skomponowana, zagrana z solidną dawką techniki i agresji, a jednocześnie stosunkowo spokojna i melodyjna. Muzyka, którą chce się słuchać raz po razie. Na szczególną uwagę zasługuje niemal doskonały feeling gitar. Gitar, które budują cały klimat wydawnictwa. Techniczne, a jednak melodyjne i chwytliwe riffy, uzupełnione o przeróżne solówki, czasami bardziej zakręcone, jazzowe, a czasami neoklasyczne. A wszystko, jak już wspomniałem, z doskonałym wyczuciem. Z ciekawostek, warto się także przysłuchać pojawiającym się tu i ówdzie partiom klawiszy, które przydają numerom głębi i nastroju, że odwołam się tylko do dwóch utworów: „The Apogee” oraz „The Human Abstract”. Innym kuriozum jest kawałek zatytułowany „Black Lake Blues”, ale chyba nie trzeba wiele mówić, bo wszystko zdradza tytuł. Tak, tak – póltoraminutowy, instrumentalny bluesowy standardzik. Po jego przesłuchaniu nie ma się już żadnych wątpliwości, co do klasy zespołu. Tym bardziej, że — koniec końców — mamy do czynienia z zespołem tech deathowym. Zespołem dojrzałym, znającym się na swoim rzemiośle, i, co najważniejsze, bajecznie utalentowanym. Muzyka Rosjan broni się sama – wystarczy jej na to nieco ponad cztery i pół minuty – tyle bowiem trwa pierwszy kawałek. I na koniec myśl: Bosch mógłby być dumny, że pod jego sztandarami tworzona jest taka muzyka.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Gorefest – Mindloss [1991]

Gorefest - Mindloss recenzja okładka review coverOd premiery Mindloss minęło już przeszło 19 długich lat. Wówczas albumik zrobił nawet niemałe zamieszanie i dał Holendrom możliwość wypłynięcia na głębsze wody, którą nota bene umiejętnie wykorzystali. Różni się on znacznie od późniejszych dokonań Gorefest. Jest zimny, surowy, prosty, mało tu melodii, ale jednak przyjemnie się go słucha. Ot taki brutalny old schoolowy death metal, inspirowany dokonaniami sceny amerykańskiej i brytyjskiej z późnych lat 80-tych. Inspirowany, ale jednocześnie ze swoimi pięcioma groszami. Wszystko zaczyna się krzykami maltretowanych ludzisk, a po nich już tylko 9 stricte death metalowych brutalnych numerów. Jako pierwszy rusza rozpędzony walec „Mental Misery”, w którym Panowie pokusili się o użycie klawiszy. Kolejny po nim to szybki „Putrid Stench Of Human Remains”. Następnym kawałkiem godnym uwagi jest zimny jak skurwysyn „Tangled In Gore” z fajną grobową solówką. No a po nim chyba najlepszy numer tej płyty: „Confessions Of A Serial Killer”. Zdecydowanie najlepsze riffowanie oraz sola, poza tym jest dosyć melodyjny w porównaniu z resztą, a i wokalnie wydaje się być jakoś mocniej odryczany. Jeżeli już o wokalach, to trzeba zaznaczyć, że Jan Chris na Mindloss nie miał jeszcze tego wspaniałego daru łączenia naprawdę brutalnego, głębokiego, przeponowego growlu z wyrazistością wykrzykiwanych, a tu raczej wyrzygiwanych tekstów. Niemniej jednak raczej nie pomyliłoby się tego głosu z żadnym innym. Całe te oldschoolowe grzańsko kończy się kawałkiem pod jakże niewinnym tytułem „Gorefest” – ładnie opakowanym, bo i początek i koniec są dość melodyjne, a środek to lodowata old schoolowa bryła mięcha. Jednym zdaniem Mindloss to kawał naprawdę dobrego death metalowego kloca.


ocena: 8/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Dead Infection – Surgical Disembowelment [1993]

Dead Infection - Surgical Disembowlment recenzja okładka review coverDebiut Flanelowych Koszul z Białegostoku wydaje się być dzisiaj nieco zapomniany, co może dziwić w kontekście tego, jak w ojczyźnie rzekomo uwielbiany jest ten wspaniały band. Niezależnie jednak od tego, ile ton kurzu zebrało się na Surgical Disembowelment, krążek i tak wymiata, niszcząc bez litości wiele spośród dzisiejszych „odkryć” brutalnej sceny. Przez te 35 minut Dead Infection nie stroją niewinnych min, nie chowają się za dziewczynami z piaskownicy, nie udają też, że mają zamiar pierdolić się ze słuchaczem jak matka z łobuzem. Dziki wygar i mielenie od początku do końca – tylko tyle i aż tyle mają do zaoferowania. Mnie to bierze, szczególnie że album świetnie zrealizowano. Solidnie nasycony brudem i zgnilizną dźwięk, piaszczyste gitary i dość wyraźne, naturalnie tłukące gary. Nie ma lepszej oprawy dla zwierzęcego gore death-grindu w typie starego Carcass! Tak w ogóle, to pod względem ekstremalności wesoła ekipa Śmiertelnej Infekcji nawet przebija Liverpoolczyków, bo żadnych melodyjnych zagrywek ani czytelnego przekazu werbalnego tutaj nie znajdziemy. Mimo intensywności, dzikich bulgotów i czystych gatunkowo solówek, piosenki łatwo wpadają w ucho i wymuszają następne przesłuchania. Potencjał „rozwałkowy” materiału jest ogromny, więc nie zdziwcie się, gdy po wybrzmieniu „Deformed Creature” spostrzeżecie wokół siebie małe pogorzelisko. O tak, Surgical Disembowelment to jeden z najlepszych klasycznych w formie wyziewów — i to nie tylko spośród tych, jakie powstały w Polsce — a tym samym obowiązek dla fanów najbrutalniejszej sieki. Kupujcie zanim larwy się do was dobiorą!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: deadinfection.info

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Savage Circus – Dreamland Manor [2005]

Savage Circus - Dreamland Manor recenzja okładka review coverW 2005 roku, po ponad dwudziestu latach obecności w Blind Guardian, Thomen Stauch zdecydował się zakończyć współpracę z zespołem (co było dużą i niemiłą niespodzianką, bowiem Thomen zawsze był jedną z podpór zespołu i od kiedy Blinda słucham, czyli jakieś naście lat, zawsze lubiłem jego styl). Powodem odejścia miało być niezadowolenie z nowej linii zespołu. A że założyć dzisiaj band jest łatwiej niż kupić bułkę, więc i Thomen postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i będąc jeszcze w Blind Guardian, w 2004 roku, wraz z wokalistą Jensem Carlssonem wpadli na pomysł założenia formacji, której dali nazwę Savage Circus. Nietrudno się domyślić, że muzyka zaserwowana na debiutanckim longpleju Cyrkowców to ówczesny Blind Guardian minus 10 lat. Wszystko — począwszy od kroju czcionki w nazwie, a skończywszy na muzyce — wyglądem i brzmieniem przypomina Blind Guardian z czasów około „Somewhere Far Beyond” i „Imaginations From The Other Side”. No, może prawie wszystko, bowiem podrobić wokale Hansiego, czy choćby zbliżyć się do ich geniuszu, jest zgoła niemożliwe. Ale słychać, że Jens próbuje i to z niezłym rezultatem. Jednak pozostałe elementy: kompozycja i układ albumu, mega charakterystyczne linie gitar, niewiarygodnie chwytliwe i porywające melodie, chórki i wielościeżkowe wokale, czy wreszcie styl bębnienia, mogłyby być spokojnie wykorzystane przez kwartet z Krefeld i nikt by się nawet nie zorientował, że to nie ich. Naprawdę – pod względem instrumentalnym chłopaki pokazali klasę i warsztatowe obycie. Niestety, a może stety, znaczy to mniej więcej tyle, że niemal idealnie powtórzyli styl Blind Guardian, w kilku tylko miejscach wzbogacając go o autorskie elementy. Jakby na to nie patrzyć, to muzycznie Savage Circus jest kopią Blind Guardian, czy to się komuś podoba, czy nie. Z drugiej jednak strony, nikt nie mówił, że ma być oryginalnie – od początku miało być „po blindowemu”. Zapewne ucieszy to tych fanów Strażników, którzy podobnie jak Thomen, za najlepsze uznają albumy wydane w pierwszej połowie lat 90-tych. Ja osobiście lubię całą ich twórczość, więc moje podejście jest troszkę inne. Otóż traktuję Dreamland Manor niemal jako kolejny album Blindów, a że bardzo zajebiście lubię ich styl, każda okazja posłuchanie takiej muzy, jest dla mnie nie lada gratką i radością. Tak też jest w przypadku recenzowanej płyty – niby rżnięte i zgapiane, ale chuj z tym, ważne, że muzyka fantastyczna. Niemniej jednak, ocena jak przy innych, podobnych sytuacjach z naśladowaniem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.savage-circus.com

podobne płyty:

Udostępnij:

Tenebris – Catafalque – Comet [2007]

Tenebris - Catafalque - Comet recenzja reviewChyba 3 lata temu ktoś wpadł na świetny pomysł przypomnienia wszystkim fenomenalnego polskiego zespołu Tenebris, poprzez wydanie krążka pt. Catafalque – Comet. Składa się on z trzech różnych nagrań: kultowego MCD „Catafalque”, trzyczęściowego utworu „Comet” oraz dwuutworowego dema „Leaving of Distortion Soul”. Album reklamowano czterema słowami: progresja, technika, eksperyment, przestrzeń. To chyba najlepszy esencjonalny opis tego wydawnictwa, choć trochę enigmatyczny, niemniej jednak mocno przyciągający i zachęcający, aby po nie sięgnąć. Można byłoby dodać jeszcze jeden rzeczownik: unikalność. Krew mnie zalewa, że żadna wielka wytwórnia nie zwróciła uwagi na Tenebris. W końcu ich death metal oscyluje w rejonach tak pogmatwanego grania jak Nocturnus, Sadist czy nawet Cynic. Catafalque – Comet to prawdziwy róg muzycznej obfitości! 10 różnych utworów emanujących ekspresją, dynamiką, agresywnością lub jak „Comet” błogim spokojem. Poza świetną techniką, połamanymi riffami jest jeszcze dosłownie kosmiczny klimat, kreowany przez pokręcone klawisze. To nie koniec kochani!, ponieważ mamy tu jeszcze jazz, nutkę doom metalu a nawet rocka! Jak tu się nie podniecać takim cackiem! Szkoda oczu na czytanie, wbijać na allegro i licytować!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

The Dillinger Escape Plan – Miss Machine [2004]

The Dillinger Escape Plan - Miss Machine recenzja okładka review coverAmerykańscy popaprańcy przy pierwszym — dodam, że szybkim — kontakcie z Miss Machine niczym specjalnym mnie nie zaskoczyli. Dopiero spokojne przebrnięcie przez całość uświadomiło mi fakt, że oto obcuję z wyjątkową płytą. Muzykę na tym albumie określiłbym nieco dziwnym mianem „free-grind”. Wprawdzie bazą wyjściową jest (choć w sumie cholera wie, co im w tych krótkowłosych łbach siedzi) właśnie grindowy łomot, to fragmentów, gdzie mamy do czynienia z sieką stricte grindowej proweniencji nie ma aż tylu, ilu można by się spodziewać. Upraszczając: nie napierdalają non stop, choć z boku tak to może wyglądać. Dostajemy za to elementy niemal żywcem wyjęte z produkcji hard core, przebojowego rocka, jazzu, czy też… hmm… lajtowej alternatywy (?!), które sprawnie wpleciono w konkretnie popieprzoną, połamaną całość. The Dillinger Escape Plan to zespół świetnych instrumentalistów, którzy w żaden sposób nie mają zamiaru się ograniczać i znakomicie odnajdują się w każdym granym przez siebie gatunku. Wyobraźcie sobie mix Cephalic Carnage i Muse – efekt takiej fuzji musi poniewierać i tak też jest w istocie. Do tego jak się ma takiego wokalistę, jakim jest Greg Puciato, to można spokojnie brać się prawie za wszystko. Nie ukrywam, że jego partie robią spore wrażenie; poniekąd kontynuuje on robotę swego poprzednika, ale dodaje też sporo nowego, szczególnie jeśli chodzi o czyste wokale, które wychodzą mu kapitalnie. W takim „Setting Fire To Sleeping Giants” wrzeszczy jak pojebany, by po chwili przejść niemal do szeptu, później znów wrzeszczy, a w następującym dalej refrenie (zajebiście chwytliwym!) śpiewa tak, że niejedna tipsomaniaczka zmoczyłaby wyszywane cekinami stringi. „Unretrofied” to z kolei pewniak na hit radiowy (znowu świetny refren), a nawet telewizyjny, bo chłopaki postarali się o klawy teledysk. Te dwa spokojniejsze i sprawiające wrażenie prostszych kawałki nie powinny jednak nikogo zmylić, bo grania brutalnego jest tu naprawdę dużo, a przy tym jest ono nieszablonowe i powykręcane jak wizje Salvadora Dali. Czy muszę dodawać, że album jest wzorowo wyprodukowany i brzmi wspaniale, niezależnie od tego, co The Dillinger Escape Plan grają w danej chwili? Miss Machine to znakomita propozycja dla ludzi lubiących ostre i inteligentne mieszanie w muzyce, ortodoksom za nic w świecie nie wejdzie. W moim mniemaniu jest to jedna z najjaśniejszych perełek 2004 roku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

Gnostic – Engineering The Rule [2009]

Gnostic - Engineering The Rule recenzja reviewChyba każdy szanujący się metalowiec zastanawiał się kiedyś, jak mógłby brzmieć kolejny krążek Ateistów. I niestety wygląda na to, że na domysłach się całe to dumanie nie skończy, bo chłopaki — jak donosił demo — postanowili spróbować. Nie zmienia to jednak faktu, że schedę po nich chciało przejąć mnóstwo kapel (a teraz sami chcą przejąć pałeczkę po sobie ;]). A jedną z nich jest niewątpliwie Gnostic, ale nie ten szatanujący z Texasu, tylko ten z Georgii. Ten z — jak to informuje naklejka na płycie — udziałem trzech członków Atheist. Nie łudźcie się jednak, że będą to ci prawdziwi Ateiści z początku lat 90-tych. To, poza Flynnem, dokooptowani w ostatnich latach, bliżej nieznani jegomoście, których, na co wygląda, temat zwyczajnie przerósł. Skład uzupełnia jeszcze jeden ex-członek Atheist i facet, którego powinni publicznie wychłostać – zwany dalej wokalistą. I taka właśnie wesoła gromadka wpadła na pomysł stworzenia albumu, który miał być miodem na uszy spragnionych jazzujących, technicznych brzmień. Miał, bo album okazał się, mówiąc delikatnie, niewypałem. Po raz kolejny dowiedziono, że aby nagrać dzieło, prawdziwe cacuszko, trzeba czegoś więcej niż jako taki/dobry skład. Muszę jednak jeden temat wyjaśnić – ekipa (poza Flynnem, ma się rozumieć), choć niezbyt przeze mnie doceniona ostatnimi zdaniami, musi jakiś poziom umiejętności sobą reprezentować. W przeciwnym razie, ich obecność w Atheist byłaby co najmniej zagadkowa. Jak już jednak wspomniałem – wygląda na to, że umiejętności starczyło, na ile starczyło, czego wynikiem jest Engineering the Rule. Album prawie jak Atheist, nagrany przez prawie oryginalnych członków, brzmiący prawie jak, techniczny prawie jak, zajebisty prawie jak. Atheist dla ubogich. Mówiąc o muzyce, należałoby wspomnieć, że odniesienia (morze odniesień, począwszy od brzmienia i ścieżek gitar, poprzez solówki, a na zwolnieniach i jazzowaniu skończywszy) do oryginału są słyszalne na każdym kroku – jedne lepsze, inne gorsze. Całość wydaje się zbliżona do „Piece of Time” – zarówno pod względem motoryki, wyraźnie galopującej i agresywnej, jak i techniki. I w tym właśnie elemencie chyba najlepiej słychać wspomniane wcześniej braki – poziom jest niezły, ale żeby powalał, to nie bardzo. I do tego to wkurwiające jak przymus podatkowy wydzieranie się „wokalisty”. Jeżeli było w tym albumie coś prawdziwie wyjątkowego i cennego, to dzięki temu panu, wszystko to chuj strzelił – że tak pozwolę sobie szpetnie zakląć. Ech, a mogło być całkiem nieźle, bowiem kilka patentów jest naprawdę niezłych. Na albumie jest sporo mocy i solidnego kopnięcia, a pomysły na kawałki mogą się podobać. Może kolejny album, o ile powstanie, wydobędzie i należycie wyeksponuje wszystkie te zalążki zajebistości. A tak, pozostaje nam zacisnąć zęby i próbować. Taka filozoficzna myśl na koniec: jeżeli komukolwiek wydawało się, że Gnostic będzie nowym Atheist na miarę XXI wieku, to miał rację – wydawało mu się. Gnostic bowiem to Ateistyczny schyłek wieku XIX.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GnosticOfficial

podobne płyty:

Udostępnij: