Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anglia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anglia. Pokaż wszystkie posty

24 października 2024

My Dying Bride – A Mortal Binding [2024]

My Dying Bride - A Mortal Binding recenzja reviewPomimo wielu przeciwności losu, osobistych i biznesowych, My Dying Bride brną przed siebie i z jako taką regularnością wydają kolejne płyty, choć równie dobrze mogli się rozpaść przynajmniej dekadę temu. W ten sposób tylko oszczędziliby sobie nerwów, wewnętrznych konfliktów i zawirowań w składzie. A fanom licznych rozczarowań, bo umówmy się – to, z czym mamy do czynienia od „For Lies I Sire”, to klasyczny przykład zjazdu po równi pochyłej i albumów, które oprócz numeru katalogowego niczego do dorobku zespołu nie wnoszą.

Na A Mortal Binding słychać sprawnych i bardzo doświadczonych muzyków, którym ewidentnie się nie chce, którzy nie potrafią wyjść poza najczęściej wykorzystywane przez siebie schematy, których nie stać na odrobinę inwencji twórczej i których granie (w kółko tego samego) zwyczajnie męczy. Każdy z siedmiu nowych (?) utworów mógłby trafić na którąkolwiek z płyt My Dying Bride wydanych w ciągu ostatnich 15 lat i to w obojętnie jakiej konfiguracji, bo i tak rozmyłby się na tle ich zawartości albo trafiły do kategorii „te gorsze i wymuszone”.

W sferze kompozycji A Mortal Binding góruje nad poprzedzającym ją „The Ghost Of Orion” tylko w jednym punkcie – jest utrzymana na o wiele równiejszym poziomie, a przez to bardziej spójna. Z drugiej strony oznacza to jednak, że całość jest spłaszczona pod względem poziomu i dość jednowymiarowa. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem, pozytywnie!, jest tu singlowy „Thornwyck Hymn”. Co prawda przy pierwszym kontakcie raczej odpycha niż zachwyca, ale w konfrontacji z pozostałymi wypada, o dziwo, najciekawiej. W miarę przyzwoite wrażenie robi jeszcze „Her Dominion”… I to by było w zasadzie na tyle. W pozostałych kawałkach, a owszem, trafiają się dobre momenty. I tylko momenty – dosłownie, kilka sekund i po wszystkim, że wymienię choćby świetny break w drugiej części „The 2nd Of Three Bells” albo ładną melodię i towarzyszący jej bas w „The Apocalyptist”. Mało, jak na 55-minutowy album? No ba!

Co do pewnego stopnia zaskakujące, na A Mortal Binding trafiło relatywnie dużo agresywnych partii wokalnych, jak i sporo agresywnych riffów. Mimo to materiał nie dryfuje w stronę nawet pozorowanej ekstremy. Przypuszczalnie dlatego, że w muzyce trudno doszukać się prawdziwego zaangażowania czy odrobiny emocji, które mogłyby udzielić się słuchaczowi. Ponadto brakuje mi tutaj myśli przewodniej, jakiegoś większego motywu, za którym chciałoby się podążać przez kolejne minuty. Dostaliśmy jedynie kilka niepowiązanych ze sobą kawałków, które Anglicy w swoich najlepszych latach napisaliby w ciągu tygodnia. A potem wywalili do kosza jako niegodne My Dying Bride.

Najjaśniejszym punktem A Mortal Binding jest bez wątpienia bardzo masywna, organiczna i przestrzenna produkcja – na pewno jedna z lepszych w historii My Dying Bride. Gitary brzmią potężnie, sekcja (z mocnym i czytelnym basem) jest pełna i tłuściutka, zaś wokale Aarona odpowiednio wstrzelone w miksie. Skrzypiec nie chwalę, bo ponownie z ich obecności nic sensownego dla muzyki nie wynika, a brzmią dokładnie tak, jak zwykle. Łatwo dojść do wniosku, że to bezczelne kopiuj-wklej z poprzednich płyt, w czym zresztą utwierdza mnie szelmowski uśmieszek Shauna MacGowana.

Z mojej perspektywy A Mortal Binding to album zupełnie niepotrzebny w dyskografii zespołu. Nawet okrojony do objętości epki miałby niewiele do zaoferowania. W tej chwili wygląda to tak, jakby My Dying Bride trzymały w kupie wyłącznie zobowiązania kontraktowe.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 sierpnia 2024

Decomposed – Hope Finally Died [1993]

Decomposed - Hope Finally Died recenzja reviewW czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.

Tak też jest w przypadku angielskiego Decomposed i jedynego albumu Hope Finally Died…. Myślę, że same nazwy w bardzo przejrzysty sposób mówią nam, z czym będziemy mieć do czynienia. Doom/death z początku lat ‘90, a dokładniej z 1993. Album został wznowiony przez Candlelight Records w 2015 roku.

Z czym ten smutek, śmierć i rozpacz się zjada? Ano z trwającym lekko ponad 40 minut 7 daniami. Zatem jak przystało na doom metal, utwory są dość długie. Dodatkowo dwa z nich to instrumentalne kawałki i to też niekrótkie. Chciałbym również zaznaczyć, że choć fanem czystego doom metalu nie jestem, zawsze lubiłem tematykę poruszaną przez ten gatunek. Niestety sama muzyka nigdy do mnie nie trafiła. Dlatego też takie zacne połączenie z death metalem to strzał w ryj. Przejdźmy zatem do mięsa!

Album wita nas utworem „Inscriptions”. Ponad 7-minutową cegłą, sprawnie przedstawiając nam śmierć nadziei. Pomimo długości nie ma mowy o nudzie. Muzycy bardzo zgrabnie mieszają gatunki, raz to zwalniając do przysłowiowego walca, by potem przyśpieszyć. Wokal Harrego Armstronga to zaiste głębokie i mocne doznanie. Żonglerkę gatunkami jeszcze wydatniej usłyszymy w drugim utworze „Taste The Dying” i to podchodzi już pod mistrzostwo. Track ani na sekundę nie traci ze spójności oraz dynamiki, co przy takim połączeniu wydaje się niezwykle trudne. „Falling Apart” zwalania nieco tempo oddając wrażenie prawdziwego rozpadania się, by przy końcu proces ten przyśpieszyć podwójną stópką. Kontynuuje to „At Rest” z długą solówką, niejako przygotowujący nas na następny kawałek. Piątka to pierwszy instrumentalny utwór. Prawie 6 i pół minut muzyki. Jak tego się słucha? Interesująco. Słychać, że panowie pomysłów w głowie mieli sporo i wiedzieli jak poprowadzić utwór. Usłyszymy tu zarówno metalowe brzmienia, jak i gitarę klasyczną czy też mroczne szepty. Pomysłowo, a fach i w gitarach i perce był, zatem te ponad 6 minut mija błyskawicznie. Następny utwór to „Procession (Of The Undertakers)”, a jaka procesja jest, każdy raczej wie. Na wyścig się nie nadaje (A może jednak? Czas i gracja podczas biegu…), zatem i utwór jest najwolniejszy. Co nie oznacza, że nie ma swojego przyśpieszenia. Zamykający album „(Forever) Lying In State” to ponad 3-minutowe pożegnanie się z nadzieją. Bez perki, bez gitar elektrycznych i growlu. Dostajemy tutaj gitarę klasyczną. Zakończenie zaiste nad grobem nadziei, która nareszcie umarła.

Podsumowując: te ponad 40 minut to bez wątpienia świetny materiał. Dodatkowo produkcja jak na rok 1993 jest bardzo dobra. Nie można się przyczepić do instrumentarium czy miksów. Warto też przyjrzeć się bliżej zespołowi. Po wydaniu tego dzieła Anglicy przemianują zespół na Collapse, zrywając również ze stylem Decomposed. Collapse to progresywny metal, lecz widać w tym gatunku nie dane im było ruszyć, gdyż po demku zakończyli działalność. Możemy tylko wyobrażać sobie, co by było gdyby… może to i lepiej, że nadszedł koniec? Może lepiej wydać jedno super dzieło i zejść ze sceny? To już pozostawiam Wam do oceny. Wszakże wiem jedno – Hope Finally Died… to album z którym cholernie warto się zapoznać. Nawet, jeśli ktoś nie jest mega fanem doom metalu, tak jak ja, będzie tworem Decomposed urzeczony.


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decomposeduk
Udostępnij:

4 grudnia 2023

Benediction – The Grand Leveller [1991]

Benediction - The Grand Leveller recenzja reviewZaledwie rok wystarczył muzykom Benediction, żeby dokonać olbrzymiego postępu i z kapeli topornej i z lekka nieporadniej przekształcić się w sprawnie miażdżącą maszynkę do deathmetalowego mięsa, którą można stawiać w jednym szeregu z Massacre i Grave. W dużym stopniu wynika to z tego, że Anglicy nauczyli się wreszcie grać na miarę swoich ambicji i świadomie operują dźwiękami, nie zostawiając niczego przypadkowi. Poza tym nie bez znaczenia jest to, że trafili na całkiem sensowne studio i producenta, który dobrze czuje ciężkie granie.

Na „Subconscious Terror” było słychać spory potencjał, jednak ograniczenia techniczno-sprzętowe nie pozwoliły zespołowi w pełni go uwolnić. Gdyby to się nie udało na The Grand Leveller, o Benediction pewnie mało kto by już dzisiaj pamiętał. Na szczęście drugi krążek Anglików przerasta debiut w każdym, nawet najmniejszym elemencie – jest żwawszy, bardziej dynamiczny, wyrazisty, chwytliwy, dużo zgrabniej zaaranżowany i ma o wiele więcej odcieni. Utwory są dopracowane, stosunkowo różnorodne, a dzięki czepliwym melodiom szybko zapadają w pamięć, choć pod względem klimatu wcale nie ustępują tym z „Subconscious Terror”. I co ważne – ich poziom jest na tyle wyrównany, że przy wyborze swoich ulubionych trzeba się chwilę zastanowić; ja, stawiam na „Jumping At Shadows” (bezsprzecznie największy hit z tej płyty), „Child Of Sin” i „Born In A Fever”.

Rozwój techniczny muzyków Benediction nie podlega dyskusji, bo słychać go od pierwszego kawałka, w którym dzieje się więcej, niż na całym debiucie (wiem, że przesadzam, ale intencje mam dobre). Gitarzyści sprawniej przebierają paluchami po gryfach, perkusista nauczył się urozmaicać tempa (już nie męczy się przy średnich, acz ciągle robi tu za najsłabsze ogniwo) i stosuje ciekawsze wzory, a i basman czasem się przebija na powierzchnię, stąd też całość nabrała trochę polotu. Oczywiście to, co prezentują członkowie Benediction, jest techniką czysto użytkową i o instrumentalnej ekwilibrystyce na The Grand Leveller nie ma mowy. Zresztą o przywiązaniu do prostych rozwiązań dobitnie świadczy cover Celtic Frost, który gładko wtopił się w autorski materiał zespołu.

Co więcej, na tym etapie już nikt już mógł zarzucić kapeli, że jej jedynym atutem są wokale. Ingram zastępując Greenway’a nie miał łatwego zadania, bo raz, że jego poprzednik błyszczał na tle kolegów, a teraz koledzy się podciągnęli, a dwa, że dorobił się dużego nazwiska, w związku z czym odbiorcy na pewno byli mu bardziej przychylni. Mimo to Dave udanie wpasował się w zespół, uzupełniając muzykę porządnymi rykami o trochę szerszej skali niż pomruki Barney’a.

To na The Grand Leveller wykrystalizował się prawdziwy, rozpoznawalny styl zespołu, a płyta, choć nie idealna, stanowi jedno z największych osiągnięć Benediction. Przynajmniej dla mnie to numer dwa w dyskografii Anglików.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Benedictionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 października 2023

Hydra Vein – After The Dream [1989]

Hydra Vein - After The Dream recenzja reviewMłody człowiek bywa czasem bardzo powierzchowny – jako gówniak, będąc wielkim fanem malarstwa niejakiego Dana Seagrave’a, obczajałem każdą płytę, której okładkę Pan Dan ozdabiał swoim niezwykłym talentem. I tak natrafiłem na Hydra Vein, której After the Dream jest notabene jedną z jego najwcześniejszych prac. Nie należy oczywiście oceniać książki po okładce, ale nie oszukujmy się, dobra oprawa potrafi nieraz wpłynąć na nasz wybór zabójcy czasu.

Roczek po wydaniu (wg mnie) świetnego „Rather Death than False of Faith”, ta brytyjska formacja wróciła z dwoma nowymi gitarzystami, aby nagrać swój drugi longplej. Podobnie jak za pierwszym razem, wszystko powstawało w pośpiechu i przy niskim budżecie. Ale tym razem dostajemy muzykę o niebo techniczniejszą i co za tym idzie, bardziej wymagającą.

Samo słowo „techniczny” może nie do końca jest też na miejscu, ale „rozbudowany” to już jak najbardziej. I oczywiście, jak to bywa w takich przypadkach, trzeba poświęcić trochę czasu na ogarnięcie tematu, aby móc w pełni poznać i docenić walory kompozytorskie. Tyle że debiut, mimo wysokiej przebojowości, wcale nie był banalny ani płytki, a wręcz cechował się wysokim zróżnicowaniem ciosów.

Tutaj niestety troszeczkę wszystko się zlewa na jedno kopyto przy pierwszych odsłuchach, zarówno jeśli chodzi o tempa, jak i pomysły. Sama ilość tracków nieco rozczarowuje, gdyż jest ich zaledwie sześć, a całość trwa marne pół godziny. Ale może to nawet lepiej, bo gdzieś w tym wszystkim brakuje mi trochę energii. Dosyć już tego narzekania, czas na pozytywy, bo takowe również są (a jak).

Hydra Vein jak mało kto, dbają o refreny w swoich utworach. Nie inaczej jest i tutaj – „7-U-S-C” i „After the Dream” są tego dobrymi przykładami. Trudno też odmówić „Passed Present / No Future” czy zwłaszcza „Turning Point” niezwykle precyzyjnej i wyśmienicie upichconej konstrukcji. Panowie jak chcą, to potrafią zapodać coś charakterystycznego, co zostanie w głowie albo zauroczyć jakimś fajnym motywem. Jest większa dojrzałość, nie ma również zgapiania od innych, co było bolączką jedynki.

Cóż więcej dodać? Summa summarum, wciąż mamy do czynienia z wartościowym Thrash’em, tylko tym razem trzeba nieco zmienić oczekiwania, gdyż gdzieniegdzie wkrada się nuda. Przemoc została poprawiona o metodykę i konsekwentność. Polecam, ale umiarkowanie, bo mimo jakościowej solidności, głowy wam to raczej nie urwie.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hydravein

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 lipca 2023

Bolt Thrower – In Battle There Is No Law! [1988]

Bolt Thrower - In Battle There Is No Law! recenzja reviewZacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.

Początki Bolt Thrower, to co może niektórych zaskoczyć, Crust Punk. Z takiegoż to środowiska się muzycy wywodzili, zwłaszcza że w przypadku Brytoli, gdzie każdy muzyk miał jakieś punkowe korzenie, jest wręcz czymś normalnym. Gdzieniegdzie można się też spotkać z określeniem Stenchore (proto-Grindcore tak w sumie) – jak najbardziej ono tutaj jeszcze pasuje. Choć z perspektywy czasu można śmiało to nazwać Death Metalem, ówcześnie nie było to jeszcze aż tak oczywiste dla ludzi.

To co prezentuje sobą B.T. to było jakby nie patrzeć, pewne novum. Apokaliptyczny klimat, pełen gitarowy wygar i ten pośpiech w graniu, jakby zaraz wszystko miało się skończyć. Już wtedy batalistyczne utwory były zgrabnie ułożone i kompaktowe. I choć styl miał ulec ogromnemu ulepszeniu, to nie można zarzucić debiutowi amatorki. Gdyby grupa rozpadła się po tym albumie, przeszłaby bez problemu do legendy.

Do pełnej perfekcji brakuje mi jednak kilku rzeczy – produkcja jest niestety nieco płaska, osłabiając moc riffów. A druga rzecz, nie ma tutaj takiego combosa na początku płyty, jaki będzie już na „Realm of Chaos”, czyli Eternal War / Through the Eye of Terror / Dark Millennium. No i jest to jednak mimo wszystko tak naprawdę dopiero przymiarka do tej świetności, która nadeszła z następnymi płytami.

Jest natomiast „Forgotten Existence”, którego możecie nie kojarzyć z tytułu, ale będziecie kojarzyć po charakterystycznym motywie. Warto też zwrócić uwagę na „Concession of Pain”, bo to też jest pewna wizytówka stylu grupy, który będzie rozwijany z czasem. Ja oczywiście jeszcze lubię wolniejszy, ale za to sprytniejszy „Psychological Warfare” – to też jest pewno oblicze, które mi osobiście odpowiada, gdzie jest kombinowanie z ewolucją riffu w trakcie trwania utworu.

Podejrzewam, że niełatwo jest już dostać na fizycznym nośniku, zwłaszcza że prawa do płyty ma wciąż ta sama wytwórnia, czyli Vinyl Solution. Moja wersja z 2010 r. ma jeszcze dodatkowo dodany numer „Blind to Defeat” w środku płyty, który jest chyba najszybszym i najbardziej bestialskim utworem na płycie.

Napisałem już nieco ścianę tekstu i pewnie mógłbym napisać drugie tyle. Odświeżając sobie ten album na potrzeby recenzji, byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem jak bardzo wciąż brzmi on świeżo nawet dzisiaj. I tak już pewnie zostanie na zawsze.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalna strona: www.boltthrower.com
Udostępnij:

7 czerwca 2023

Impaler – Charnel Deity [1992]

Impaler - Charnel Deity recenzja reviewZdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.

Dziś na warsztat pójdzie zespół z Wysp Brytyjskich, a dokładniej z ładniej brzmiącej miejscowości Royal Leamington Spa. W tym małym miasteczku w 1989 roku powstaje death/thrashowy zespół Carnage i w tymże samym roku płodzi dwa dema. Nie o tych dziełach jednak mowa, a o dalszych losach. Po drugim demie „Impaler of Souls” zespół podpisuje umowę z Deaf Records gdzie swoje płyty wydali choćby Darkthrone, Vital Remains, At The Gates czy Therion. Następuje również zmiana nazwy kapeli na Impaler. I tenże Impaler w roku 1992 wydaje bohatera dzisiejszej recenzji – jedynego pełniaka Charnel Deity.

Technicznie Charnel Deity to niecałe 40 minut zmieszczone w 11 utworach. Zatem o przedłużaniu nie ma tu mowy. Warto zaznaczyć, że twórcy tego dzieła zakończyli swoją muzyczną działalność. Wyjątkiem jest Nick Adams odpowiedzialny za gary, który kontynuował muzykowanie w greckim zespole Dark Nova. Czy słusznie zespół zaprzestał grania? Przekonajmy się!

Album wita nas minutowym niezinstrumentalizowanym intrem „The Dead Know Dreams”, gdzie w tle usłyszymy ukochanego Pinhead’a z klasycznym „Angels to ones, devils to others”. Bardzo miła zapowiedź nadchodzącego grania. „Avowal to Hell” przedstawia nam bezkompromisowe i agresywne granie. Nie jest to jednak beznamiętna sieczka. Kolejny utwór „Imminence Of The Final Punishment” potwierdza, że Palownik ma bardzo dobre zdolności techniczne. Zarówno gitarowe jak i bębniarskie. Natomiast growl Edda jest bardzo mocny i wyrazisty co jest sztuką dla mnie samą w sobie. „Accursed Domain” nieco zwalnia tempo bawiąc się zmianami szybkości kawałka. Jest też w nim dużo samych instrumentów co pozwala nam jeszcze bardziej utwierdzić się o technicznych umiejętnościach Paula i Chrisa. Jest to zresztą pewną cechą charakterystyczną tego albumu. Na niezbyt długich utworach dostajemy dużo muzyki bez wokali, a że jest czego posłuchać, grzechem byłoby uznać to za wadę. Zasadniczo kolejne utwory wpisują się w konwencję albumu. Przeważnie średnio-szybkie tempa nie trzymają się sztywno swoich ram, gdyż jak napisałem uprzednio, zespół posiadając świetną technikę, żągluje tempami, nie pozwalając nam zasnąć. Nie jest to też żaden techniczny death. Wszystko mieści się w granicach naszego kochanego, śmierdzącego zgnilizną death metalu. Najzwyczajniej w świecie inteligentna kompozycja ścieżek nie pozwoli nam na nudę.

Co do produkcji jest ona dobra jak na rok ‘92 i niszowy zespół. Cała soczystość dobywa się z instrumentów odpowiednio i nie ma mowy o płaskich brzmieniach, czy niesłyszalnych wokalach/instrumentach (lub w drugą stronę, że coś kogoś zagłusza). Oczywiście mogłoby być lepiej i jakżeby to brzmiało na remasterze!

Podsumowując: nie rozumiem dlaczego zespół zakończył swoją działalność (jeśli ktoś wie, niech pisze!). Przed chłopakami roztaczała się obiecująca wizja przyszłości. Utwory świetne napisane, również idealne na koncertową napierdalnkę. Napisać mogę w sumie jedno. Debiut idealny.


ocena: 9/10
Lukas
Udostępnij:

17 maja 2023

Desecrator – Subconscious Release [1991]

Desecrator - Subconscious Release recenzja reviewAnglicy nigdy nie byli potęgą w death metalu. Owszem, posiadają kilka zacnych kapel, które mają wielkie znaczenie historyczne, ale myśląc „scena death metalowa” w głowie mamy głównie scenę amerykańską, szwedzką czy polską. Niemniej jednak są kapele, które warto uratować przed zapomnieniem.

Desecrator jest właśnie takim zespołem. Anglicy z Nottingham powstali w złotej erze metalu śmierci. Nie istnieli jednakże długo. Trwali jednak na tyle, aby w roku pańskim 1991 powstało jedyne ich dzieło Subconscious Release, po czym nastąpił koniec Desecratora pod tą nazwą, a powstał, być może, bardziej znany szerszej publiczności Consumed. My jednak nie o tym. Sam przyznam bez bicia, że pisząc tę recenzję pierwszy raz mam do czynienia z owym dziełem.

Uwolnienie Podświadomości to w podstawowej wersji 41 minut grania w 7 utworach. Moja wersja to wznowienie z 2015 r. przez Canometal Records, które wzbogacone jest o 4 utwory z dema ‘92. Przejdźmy zatem do obiadku, tak więc z czym się tę płytę je?

Subconscious Release to mówiąc najprościej rozbudowany, „zmienno-tempny” death metal ze świetnym brzmieniem i głębokim, a zarazem dobrze słyszalnym growlem Mike’a Forda będącym odpowiedzialnym również za bas. Skład domyka brat Mike’a, Steve na wiośle, a za garami zasiadł Lee Hawke. 41 minut muzyki umieszczonej w 7 trackach daje średnią niemal 6 minut na kawałek. Średnią skraca zacznie „Insult to Intelligence / Deadline” trwający niecałe 2 minuty, gdzie panowie postawili na utwór z szybkim wpierdolem w pogo. Bonusowe utwory trwają średnio 5 minut. Przy gatunku jakim jest death metal jest to całkiem sporo i może pojawić się zagrożenie nudnościami (lekarz odradza!). Czy takowe dotyczy właśnie Desecratora? Odpowiedź jest szybka jak kopniak Bruce’a Lee. Absolutnie nie! Jak już wspomniałem wyżej, rozbudowanie, złożoność i inteligencja w kompozycji, a dodatkowo zmienne tempa na przestrzeni trwania utworów nie pozwolą się nam znudzić. A co chyba w tym wszystkim najważniejsze – ciągle nie jest to zabawa w jakieś techniczne zagrywki czy progresywność. Nie! Jest to death metal kopiący z glana w ryło i nie zapomnimy o tym na czas trwania całej płyty. Nie ma sensu też wyszczególniać pojedynczych tracków, gdyż całość jest genialnie spójna i trzyma równy, bardzo wysoki poziom.

Na oddzielny akapit zasługują utwory dodatkowe. Czy dopełniają płytę czy może są jedynie zbędnymi zapychaczami, na które nie warto tracić dodatkowych 20 minut? Jak już wspomniałem, są to kawałki z dema, ale jakość nagrania jest bardzo dobra. Dodatkowo rolę basisty przejmuje Steve Watson znany bardziej z Ravens Creed. Subconscious Release zyskuje na tych dodatkach, gdyż ich wykonanie prezentuje wysoki poziom i nie odbiega od podstawowych 7-miu kompozycji, więc wcale nie dziwota, że znalazły się na płycie.

Podsumowując: Subconscious Release to płyta nie-do-zapomnienia i warta powrotów na głośniki. Jest perełką, której utrata w czasie i przestrzeni byłaby stratą dla całego gatunku death metalu i niezmiernie cieszę się, że miałem szansę sprawdzić to dzieło Anglików. Pozostaje mi jedynie polecić czytelnikom zrobienie tego samego.

P.S. Rogate pozdrowienie dla Grety, która zaproponowała mi tę kapelę!


ocena: 9,5/10
Lukas
Udostępnij:

26 stycznia 2023

Hydra Vein – Rather Death Than False Of Faith [1988]

Hydra Vein - Rather Death Than False Of Faith recenzja reviewWielka Brytania nigdy nie imponowała ilościowo w żadnym podgatunku Metalu. Co innego, jeśli chodzi o jakość – tutaj można się nieraz za głowę chwycić, ileż to jest ukrytych diamentów, o których praktycznie cały świat zapomniał. Czasem sami muzycy nie zdają sobie też z tego sprawy.

Co do zasady, przyjęło się powszechnie myśleć, że Angole w dużej mierze pominęli fazę Thrash Metalu, przeskakując praktycznie z NWOBHM na Death Metal/Grindcore. Ale to nie znaczy, że nie było niczego wartego polecenia – Onslaught, Sabbat, Virus, Slammer, Deathwish, Hellbastard, Xentrix, Anihilated, Acid Reign, czy właśnie Hydra Vein udowadniają, że Brytole i na tym polu mieli coś do powiedzenia. Oczywiście, jak to bywa z brytyjskimi zespołami, zawsze przewija się gdzieś w tle punkowy etos – jeśli nie w samej muzyce, to w postawie, podejściu i zadziornym, chamskim charakterze tworu.

Nie zamierzam się czepiać faktu, że grupa „interpretowała” na swoją modłę riffy Slayer’a (np. w „Rabid”, ale nie tylko), Cirith Ungol („The House”), albo S.O.D („Misanthropic”). Oryginalność tutaj nie istnieje wcale, nawet jak na tamte czasy. Obskurna, wredna produkcja dodaje osobowości, a syfiasta i tandetna okładka, choć boleśnie wali po oczach, jednocześnie pasuje jak ulał i trudno jest sobie wyobrazić inną. Również zdjęcia członków tejże formacji swym wieśniactwem wywołują raczej śmiech na sali, niż jakieś ciarki na plecach.

I właśnie w tym szaleństwie tkwi metoda – jest to uczciwy, bezpretensjonalny, solidny ochłap Thrash Metalu, który ani przez moment nie usypia, nawet gdy ma się do czynienia z siedmio-minutówką, która zresztą trafia się aż dwa razy na płycie. Czasem zdarzy się wolniejsze tempo, ale i tak kopie ono w dupsko aż miło. O dziwo, refreny (a czasem również i wersy) potrafią być wyraziste (np. „Crucifier”), co znacząco ułatwia obcowanie z materiałem, a melodie i solówki potrafią być nad wyraz zajebiaszcze (patrz początek „Right to Die”).

Od początku do końca dostajemy dokładnie to czego oczekujemy w życiu – prawdziwego Thrashowego łomotu, robionego przez fanów dla fanów. Jest to sympatyczny artefakt ze złotego okresu, kiedy nasza subkultura opierała się wyłącznie na młodych gniewnych, chcących się wyszumieć ponad wszystko i przelać swą nieokiełznaną energię na taśmę. Warto więc poznać, jeśli ktoś nigdy nie miał do tej pory styczności. Nie musicie mi dziękować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hydravein

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 października 2022

Gorerotted – Mutilated In Minutes [2000]

Gorerotted - Mutilated In Minutes recenzja reviewKońcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.

Mutilated In Minutes to płyta, która mogła tchnąć nieco świeżości w angielską scenę, a przynajmniej trochę rozruszać, choć tak naprawdę sama niczego nowego nie przynosiła; chodziło o podejście do grania. Gorerotted zasuwali łatwy w odbiorze grindujący death metal pod „dwójkę” Carcass doprawiony klasyczną mielonką spod znaku pierwszych płyt Cannibal Corpse oraz punkowym feelingiem, chociaż sami o sobie mówili, że to „street metal”. Niezależnie jednak od etykietek, chodzi o muzykę podaną może i dość profesjonalnie (co się tyczy zarówno wykonania, jak i brzmienia), ale na luzie, bez napinki czy chęci zmieniania świata. To wprost niepojęte, że nawet nie chce im się walczyć o chwałę Szatana i zagładę chrześcijaństwa.

Materiał Gorerotted powinien stanowić niezły kąsek dla fanów Exhumed, Haemorrhage czy Impaled, mimo iż w sensie ogólnym jest od nich mniej ekstremalny i jednorodny. Mutilated In Minutes to zasady szybkie i proste granie, co jednak nie oznacza, że czasem zespół nie pozwala sobie na jakiś zakręcony czy bardziej techniczny riff, co najlepiej słychać w „Gagged, Shagged, Bodybagged”. Anglicy wbrew pozorom nie klepią przez 9 kawałków na jedno kopyto – starają się unikać monotonii, wprowadzają gdzieniegdzie zwolnienia albo odrobinę melodii – niby niewiele, ale to się sprawdza. W ten sposób 26-minutowa płyta przelatuje raz-dwa.

Największym, w dodatku trochę naciąganym problemem debiutu Gorerotted jest oczywiście otoczka – komiksowa zabawna/żenująca oprawa graficzna oraz głupawe tytuły i teksty utworów. Tyle wystarczyło, żeby odstraszyć potencjalnych słuchaczy, choć to, co widać na Mutilated In Minutes wcale znacząco nie odbiega od grafik wykorzystywanych przez inne kapele. Nieważne, że za tym kryje się cacana muzyka. Jeśli jednak to was razi, sięgnijcie po reedycję – koncept w zasadzie jest ten sam, ale podany w kolorze stracił na szczegółowości.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorerottedofficial
Udostępnij:

20 kwietnia 2022

Asphyxiator – Trapped Between Two Worlds [1997]

Asphyxiator - Trapped Between Two Worlds recenzja okładka review coverVIC records wznawia różnej maści obskurne grupy jak Asphyxiator, pewnie ze względu na fakt posiadania przez te zespoły pełni praw autorskich do swojej twórczości. Nie jest to narzekanie z mojej strony, gdyż cenię sobie tego typu inicjatywy, gdyż pokrywają się z moją misją życiową nagromadzenia dużej ilości Death Metalu z lat ‘90. Zwłaszcza, że recenzowana płyta niekoniecznie była prosta do znalezienia w internecie przed re-edycją (nie mówiąc już o jakości).

Album można porównać do schaboszczaka z kapustą – proste, pospolite jadło, ale trudno sobie odmówić konsumpcji. Dźwiękowo mamy wypadkową Napalm Death/Bolt Thrower, z naciskiem na masywność tego drugiego. Mimo podobieństw do swoich idoli, ekipie udaje się wyłuskać odrobinę własnego charakteru poprzez stworzenie odpowiedniego nastroju, który zabiera słuchacza w mroczne miejsca różnej maści seryjnych morderców i wojen.

Od czasu do czasu dodawany jest keyboard dla smaczku, ale bez przesady. Hitem płyty i zdecydowanym faworytem jest ponadprzeciętny „Serial Killer”, zaczynający się od mrocznej wstawki instrumentalnej i odpowiednio budujący napięcie, grając riffy wokół głównego motywu i swobodnie prowadząc kompozycję naprzód aż do kulminacji utworu.

Zaskakuje też „Futile”, gdzie przez pierwsze 2 minuty gra sobie delikatnie fortepian, po czym wchodzi konkretny wygar z pojawiającymi się momentami blast beatami. Oba utwory zdecydowanie dodają klasy grupie.

Pomimo wspomnianych wcześniej blastów, utwory dominują w średnich-Bolt Throwerowskich tempach, co niektórym, bardziej wymagającym słuchaczom, może się wydać monotonne, zwłaszcza że płyta trwa prawie godzinę.

Na wszelki wypadek też ostrzegę, że na końcu utworu „The Day That I Died” wokalista robi niespodziewany quasi-Power Metalowy okrzyk, co może lekko przyprawić o zawał. Zdarza się mu też czasem przejść wokalnie z Barney’a Greenway’a w Martina Van Drunena, aczkolwiek myślę, że jest to bardziej efekt zdarcia głosu, niż zamierzony efekt.

Niełatwo jest mi ocenić ten album obiektywnie, gdyż jest on przeznaczony głównie dla maniaków jak ja, którym zawsze jest za mało Death Metalu w życiu. Dla mnie spokojnie zasługuje na 8, ale ponieważ nie ma tutaj odkrywania nowych lądów, ani przesadnych ambicji stworzenia dzieła wiekopomnego, a jest tylko rzetelność i frajda z grania, to możecie odjąć 2 punkty od ogólnej oceny. Jest to jeden z tych kompaktów, gdzie należy być w odpowiednim nastroju, rozłożyć się wygodnie z winkiem w ręku i zanurzyć się w mgielnych oparach muzyki, aby móc go należycie docenić i nigdzie się nie spieszyć.


ocena: nieobiektywnie: 8/10, bardziej obiektywnie: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Asphyxiator-117420245022978/
Udostępnij:

8 stycznia 2022

Napalm Death – Words From The Exit Wound [1998]

Napalm Death - Words From The Exit Wound recenzja okładka review coverAlbum przejściowy? Hmm. Przekrojowy? Hmm. Esencjonalny? Hmm. Niepotrzebny? O to, to, to! Words From The Exit Wound najlepiej pasuje mi właśnie do tej ostatniej kategorii. Tym krążkiem Napalm Death kończą pewny etap kariery — w dodatku taki, o którym spora część fanów chciałaby zapomnieć — ale bez wielkiej świadomości czy pewności, co zrobią z sobą później. Skończył się czas eksperymentów — w tym sensie, że nie ma tu żadnych dziwactw, których byśmy już wcześniej w ich wykonaniu nie słyszeli — a wróciła chęć ponapierdalania, choć jeszcze nie na tyle silna, żeby zespół zrezygnował z rozwiązań będących akurat na czasie.

Główny problem z Words From The Exit Wound polega na tym, że łączy w sobie elementy z różnych — zwykle skrajnych — stylistyk w sposób trudny do rozszyfrowania, a może nawet dość przypadkowy, więc nic spójnego ani wyjątkowo interesującego z tego dla słuchacza nie wynika. Zespół przez 41 minut stoi w rozkroku między agresywnym nawalaniem w typie „Fear, Emptiness, Despair” a nowoczesnymi i skocznymi wygibasami – jedno do drugiego nie pasuje i w rezultacie całość męczy. Otwierający płytę „The Infiltraitor” to najlepszy, a przynajmniej najnormalniejszy kawałek w zestawieniu, bo już w kolejnych fajne bywają jedynie fragmenty (jak doskonały riff w końcówce „Thrown Down A Rope” czy histeryczne wokale w „Cleanse Impure”), więc o wybijających się hiciorach można niestety zapomnieć. „Inside The Torn Apart”, choć ogólnie łagodniejszy, oferował o wiele bardziej składną i przekonującą wizję muzyki.

Podobnie jak na wspomnianym już „Fear, Emptiness, Despair”, na Words From The Exit Wound nie ma na kogo zrzucić winy za taki, a nie inny kształt materiału, bo każdy z głównych kompozytorów ma na koncie zarówno lepsze, jak i gorsze momenty. Również Barney prezentuje bardzo nierówną formę (pomysły) – o ile agresywne wokale są w porządku i nie można im nic zarzucić, tak już czyste i zniekształcone są o kant dupy potłuc. Co ciekawe, połączone siły całego zespołu niczego nie zmieniają, bo „Trio-Degradable / Affixed By Disconcern”, pod którym podpisali się wszyscy (!) członkowie Napalm Death, jest po prostu przeciętnym utworem.

Pewne problemy słychać także w brzmieniu Words From The Exit Wound, które choć jest całkiem niezłe, zalatuje kompromisem. Jak wieść gminna niesie, Shane Embury i Colin Richardson (długoletni producent zespołu) mieli zupełnie odmienne wizje tego, jak ma wyglądać ta płyta. Embury chciał brudu i dawnej grindowej intensywności, natomiast Richardson celował w standardy wytyczone przez Fear Factory, Machine Head czy „nową” Sepulturę – tego na dłuższą metę nie dało się pogodzić, stąd też koniec współpracy był nieunikniony.

Words From The Exit Wound to bodaj najrzadziej słuchana przeze mnie płyta Napalm Death i sięgam po nią chyba tylko po to, żeby utwierdzić się w tym, że… nie ma po co po nią sięgać. Nie jest tragiczna, słaba też nie, ale mogłaby zniknąć z dyskografii zespołu bez szkody dla nikogo.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2021

Desecration – Cemetery Sickness [2014]

Desecration - Cemetery Sickness recenzja okładka review coverDesecration obijają się po angielskim undergroundzie już od wielu lat, doświadczenia im nie brakuje, no i mogą się pochwalić całkiem bogatym katalogiem nagrań. Gorzej z poziomem muzyki, bo ten rzadko kiedy ocierał się o przeciętność. Przynajmniej mnie każda propozycja Anglików, z jaką miałem styczność, zwyczajnie odpychała nieporadnością ocierającą się niemal o amatorszczyznę. Do czasu, bo w końcu nadszedł Cemetery Sickness, który może służyć za podręcznikowy przykład wyjątku od reguły – dobry album konsekwentnie kiepskiego zespołu. Zapewne pierwszy i ostatni, bo nie przypuszczam, żeby byli w stanie utrzymać tę jakość w przyszłości.

Czym mnie Cemetery Sickness przekonał do siebie? Ano tym, że jest to normalny album z death metalem. Tyle wystarczyło. I już nawet mniejsza o to, że nie miałem w stosunku do zespołu żadnych wymagań – materiał broni się sam. Siódmy (nie liczę ponownie nagranego debiutu) krążek Desecration to granie proste, bezpośrednie, chwytliwe i zadziwiająco dynamiczne, a przy okazji doprawione niskich lotów czarnym humorem. Anglicy nie wznieśli się tu na wyżyny oryginalności, bo wpływy Vader, Vomitory czy średniozaawansowanego Prostitute Disfigurement są więcej niż oczywiste, a struktury poszczególnych kawałków są okrutnie przewidywalne, jednak w tym przypadku nie robię z tego problemu, bo w ramach takiej konwencji wszystko siedzi jak należy. Nie oczekujcie zatem od nich zaskakujących rozwiązań, szalonych kombinacji czy nowatorstwa; blast i do przodu – oto recepta na sukces według Desecration.

Brzmieniu Cemetery Sickness nie mogę właściwe niczego zarzucić, bo i ciężar się zgadza, i czytelność jest cacy, i nie wali od niego plastikiem. Bardzo dobrze dopasowano je do charakteru muzyki, dzięki czemu całość (32 minuty) wchodzi bez problemu, choć nie da się ukryć, że niektórym kawałkom z drugiej części płyty brakuje trochę chwytliwości, którą mogą się pochwalić choćby „Cemetery Sickness”, „I, Cadaver” (ten jest w dodatku głupawy), „Rotten Brain Extraction” czy „Coffin Smasher”. Nie zmienia to faktu, że krążek pod każdym względem przewyższa poprzednie dokonania Desecration, a już na pewno zostawia ślad w pamięci i od czasu do czasu chce się do niego wrócić.

Jak już wyżej wspomniałem, nie liczę na to, że jeszcze kiedyś Anglicy nagrają równie udany album. W ich przypadku bardziej prawdopodobny jest powrót do klepania hurtem niewartych uwagi gniotów. Może to i smutne, ale co poradzić – przynajmniej z tego, co osiągnęli na Cemetery Sickness, mogą być dumni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desecrationuk

Udostępnij:

8 października 2021

Carcass – Torn Arteries [2021]

Carcass - Torn Arteries recenzja okładka review coverPowrót Carcass, zgodnie z moimi oczekiwaniami, okazał się porażką. „Surgical Steel” to materiał odpychający, pokraczny, posklejany bez ładu i składu z niepasujących do siebie elementów i w dodatku żerujący na sentymentach. Co gorsza, również zgodnie z moimi oczekiwaniami, zdobył spore uznanie i niektórzy do dziś do niego wzdychają niczym do jakiegoś objawienia. Dzięki temu Anglicy poczuli, że mogą bez wysiłku doić legendę i robić sobie jaj ze starych fanów, jednocześnie tracąc ich szacunek – o czym dobitnie świadczy kloaczny poziom obu wydanych później epek. Przykro się na to patrzy, bo rzecz dotyczy zespołu, który przez długie lata zaliczałem do tych naj-naj-najbardziej ulubionych.

OK, skoro już dałem upust mojej niechęci do tego, co Carcass robią od kilku lat, to teraz czas na nagły zwrot akcji. Po dwóch tygodniach intensywnego słuchania Torn Arteries doszedłem do zaskakującego (dla siebie) wniosku, że ta płyta… daje radę! Oczywiście oczekiwania miałem niskie, naprawdę bardzo niskie, co jednak nie znaczy, że byłbym skłonny łyknąć cokolwiek. Czyżby zatem Anglicy dla odmiany przyłożyli się do komponowania i stworzyli akceptowalny materiał? Na to wychodzi. Opisywany album to wypadkowa pomysłów a’la „Heartwork” i „Swansong” doprawiona co lepszymi (czyli tymi nowoczesnymi) zagrywkami z poprzednika i sporą dawką agresywnego thrash’owego riffowania (kojarzy się z Kreatorem z paru ostatnich płyt) – nic specjalnie zaskakującego, ale na pewno całość została znacznie lepiej — albo w ogóle — przemyślana niż ostatni longplej. Choć nie idealny, materiał jest całkiem sensownie poskładany, dość spójny wewnętrznie, przyzwoicie zbalansowany i zawiera mniej stylistycznych kontrastów (zwłaszcza tych absurdalnych). Ponadto na Torn Arteries ciekawiej wypadają również wokale, bo oprócz jak zwykle świetnego wrzasku Walkera, pojawia się trochę wzruszających bulgotów Steera.

Gdy dobrze się wsłuchać w Torn Arteries, okazuje się, że — o dziwo! — wśród utworów nie ma ewidentnych słabizn i gówna nie do przejścia. Nawet te mniej udane kawałki („Dance Of Ixtab (Psychopomp & Circumstance March No.1 in B)”, „Eleanor Rigor Mortis”, „Wake Up And Smell The Carcass / Caveat Emptor”, „The Scythe’s Remorseless Swing”) mogą liczyć na wyrozumiałość, bo ogólnie nie jest aż tak źle, jak się zapowiadało – głównie dzięki wspomnianej już spójności. Mnie najlepiej weszły za to „The Devil Rides Out”, „Kelly’s Meat Emporium” i „Torn Arteries”, czyli numery relatywnie brutalne, a przy tym chwytliwe prawie jak za starych dobrych czasów. Co istotne, to właśnie w nich najmocniej daje się wyczuć powiew świeżości i bardziej przyszłościowe podejście do deathmetalowej materii. Ciekawym przypadkiem jest „Flesh Ripping Sonic Torment Limited”, bo to aktualnie najdłuższy numer w historii Carcass – zespół pozwolił sobie na kilka rozbudowanych ponad normę, może nawet ambitnych partii instrumentalnych, ale aranżacyjne szwy widać w nim aż nazbyt wyraźnie. Przynajmniej nie nudzi.

Duży plus należy się Carcass za to jak wyprodukowali Torn Arteries. W porównaniu z poprzednim krążkiem brzmienie jest pełniejsze, bardziej nasycone, cięższe i na szczęście już nie tak sterylne. Ponadto fajna jest okładka (autorstwa Zbigniewa Bielaka) i cały koncept stojący za oprawą graficzną (choć negatywnie wpływa na czytelność tekstów), ale dla właściwego efektu przydałby się lepszy papier, bo akurat na nim Nuclear Blast przyoszczędzili.

Pisanie pochwał pod adresem Carcass przychodzi mi z pewnym trudem, ciągle też liczę na ostateczne rozwiązanie zespołu, ale muszę uczciwie i trochę wbrew sobie przyznać, że Torn Arteries wchodzi mi nadspodziewanie dobrze. Jednocześnie mam świadomość, że po „miesiącu miodowym” płyta trafi na półkę, a ja wrócę do odgrzewania staroci. W każdym razie jeśli chcecie dać Anglikom ostatnią szansę – może już nie być lepszej okazji.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

31 lipca 2021

Grave Miasma – Abyss Of Wrathful Deities [2021]

Grave Miasma - Abyss Of Wrathful Deities recenzja okładka review coverObstrukcja bardzo! Aż ośmiu lat potrzebowali muzycy Grave Miasma, żeby wreszcie wydusić z siebie następcę gorąco przyjętego debiutu. I chociaż w międzyczasie „jakieś coś” się u nich działo — epka i zmiany w składzie — to można było mieć pewne obawy, co do kreatywności i przyszłości zespołu. Jednocześnie, niezależnie od wszystkiego, niebezpiecznie rosły wymagania w stosunku do ewentualnego następcy „Odori Sepulcrorum”, bo na tamtym albumie Anglicy zawiesili sobie poprzeczkę naprawdę wysoko, więc każdy fan obleśnego death metalu chciałby więcej takiego grania. Tylko może podanego trochę inaczej…

Czy wobec powyższego „Abyss Of Wrathful Deities” miał szansę przebić debiut i zaspokoić rozbuchane oczekiwania słuchaczy? Nie sądzę. I raczej nie ma to nic wspólnego z poziomem samej muzyki, a z wcześniejszymi wyobrażeniami na jej temat. Z jednej strony chciano czegoś nowego i zaskakującego, z drugiej zaś, żeby zbytnio nie odbiegała od „Odori Sepulcrorum” – pogodzić się tego nie da(ło), mimo to krążek brzmi, jakby Grave Miasma próbowali. No i cóż, zważywszy na to, w jak hermetycznej stylistyce się obracają, Anglicy stworzyli materiał nieco inny, z inaczej rozłożonymi akcentami, choć wciąż mający dość punktów wspólnych z pierwszą płytą, żeby można było mówić o ciągłości. W mojej opinii rezultat jest co najmniej bardzo dobry, ale nie zdziwię się, gdy znajdą się i tacy, dla których zespół w pewnych kwestiach zwyczajnie dał dupy.

Pierwsze, co się rzuca w uszy, to fakt, że Abyss Of Wrathful Deities nie jest albumem tak surowym i ponurym jak debiut, jest natomiast bardziej zniuansowany i wyraźnie szybszy, jednak o ekstremalnych tempach nie ma tutaj mowy. Zespół uwypuklił groove (w tym taki w stylu klasycznego death metalu), wprowadził rozbudowane i ściśle zespojone ze strukturami partie solowe (fajnie podkreślają klimat i dynamikę utworów) oraz mocniej niż kiedykolwiek zarysował linie melodyczne. Ponadto Grave Miasma nagrali całość zadziwiająco czysto i przejrzyście, choć mogli znacznie, znacznie głośniej. Dzięki tym zabiegom płyta, która ma źródła w z założenia dość odpychającej stylistyce, jest bardzo przystępna i wchodzi bez najmniejszego problemu od pierwszego przesłuchania. Czy to dowód na dojrzałość kompozytorską czy raczej wymiękanie – oceńcie sobie sami. Jedno jest pewne – zespół już tak chętnie nie będzie wymieniany w jednym rzędzie z Dead Congregation i Cruciamentum.

Jak dla mnie, Grave Miasma za sprawą Abyss Of Wrathful Deities udowodnili, że nie stoją w miejscu, że mają jakiś pomysł na siebie i wcale nie muszą się ograniczać do wałkowania riffów pod Incantation. Nie szukałem na tej płycie nowej jakości ani eksperymentów, toteż nie mam tutaj specjalnych powodów do narzekań.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.gravemiasma.co.uk

Udostępnij:

13 maja 2021

Carcass – Despicable [2020]

Carcass - Despicable recenzja okładka review coverZdążyliśmy już niestety przywyknąć do tego, że Wielkie Zespoły lubią w jakiś czas po premierze płyty wydać tzw. materiał „uzupełniający”, będący w istocie odpadami z sesji longpleja. Carcass nie są tu żadnym chlubnym wyjątkiem. W chwilę po nieudanym „Surgical Steel” wypuścili służący nie wiadomo czemu (czyli wiadomo czemu) „Surgical Remission / Surplus Steel”, by później zebrać to wszystko do kupy (słowo-klucz) jako „complete edition”. Teraz Brytole poszli w awangardę i opublikowali zlepek odpadów z… nadchodzącej płyty – rzekomo po to, żeby przeczekać pandemię.

Niezależnie od tego, jak bardzo byłby naciągany pomysł na Despicable, najważniejsza w tym wszystkim powinna być muzyka, a z tą naprawdę nie jest za wesoło. Ja rozumiem, że cały sens odpadów polega na tym, że są gorsze od tego, co ostatecznie trafia na płytę, więc nie należy spodziewać się po nich cudów, no ale, kurwa, są jakieś granice. Z pewnym trudem mogę wybaczyć Wielkim Zespołom granie na sentymentach i ucieczkę w autoplagiat, ale nie autoparodię, a właśnie w coś takiego bawi się tutaj Carcass. Podobnie jak na „Surgical Steel”, trzon Despicable stanowi kaleki death ’n’ roll z rozmemłanymi melodyjkami i nawalanymi od czapy blastami, które mają nadawać tym baaardzo nieskładnym popierdółkom pozory brutalności. Zupełnie nie pojmuję, czemu Anglicy w dalszym ciągu nie potrafią się zdecydować, co konkretnie grać, więc z uporem maniaka próbują wszystkiego po trochu. Niestety, jest to podane w tak ułomnej i groteskowej formie — zwłaszcza te nawiązania do „Swansong” w „The Long And Winding Bier Road” i „Slaughtered In Soho” — że ręce opadają.

Plusy Despicable? Ech… produkcja jest w porządku (choć jak na mój gust gitarom brakuje ciężaru), warsztatowo muzycy Carcass dają radę, wokal Walkera to ciągle pierwsza klasa, a w „Under The Scalpel Blade” (podpisany jako „album version” – to chyba miał być wabik na fanów) są ze dwa niezłe riffy i spoko przyspieszenie. To jednak w żaden sposób nie nastraja mnie optymistycznie przed nadchodzącym materiałem. Pewne pocieszenie znajduję w tym, że może niedługo na Ojców Założycieli spłynie opamiętanie i rozwiążą zespół, zanim dojdzie do premiery.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 maja 2020

My Dying Bride – The Ghost Of Orion [2020]

My Dying Bride - The Ghost Of Orion recenzja reviewDebiut My Dying Bride w barwach Nuclear Blast nie zapowiadał się zbyt optymistycznie – problemy rodzinne Aarona, sypiący się skład i ogólna niepewność, co dalej z zespołem. Oliwy do ognia dolały wypowiedzi wokalisty, który deklarował chęć uproszczenia muzyki, uczynienie jej bardziej komercyjną, czytelną i przystępną dla przeciętnego klienta nowego wydawcy. To naprawdę nie wyglądało dobrze, więc cholernie się cieszę, że The Ghost Of Orion nie jest materiałem tak mizernym, jak przypuszczałem. Marna to jednak pociecha wobec faktu, że i tak dostałem najsłabszy krążek, jaki Anglicy kiedykolwiek nagrali.

Początek płyty to trzy dość długie i strasznie schematyczne numery — o dziwo oparto na nich promocję The Ghost Of Orion — z których dość poważnie wieje nudą. We wszystkich przypadkach wygląda to tak, jakby już w połowie utworu zespołowi brakowało pomysłów na jego sensowne rozwinięcie, więc w imię grania dłużyzn – resztę na siłę wypełniono kolejnymi monotonnymi powtórzeniami. Artystycznie niczego to nie wnosi, ale już na liczniku robi się 8 minut zamiast 4. W dodatku całą trójkę dopchano partiami skrzypiec, które chyba w zamyśle mają być płaczliwe i rozdzierające, a w praktyce są jedynie irytujące. Może to kwestia mojej znieczulicy, a może robienia przez My Dying Bride smutnego klimatu na siłę.

Ponadto album ozdobiono — że pozwolę sobie tak zażartować — trzema raczej przypadkowymi kawałkami, które niczego specjalnego z sobą nie niosą, oczywiście poza kolejnymi zbędnymi minutami. „The Solace” wygląda mi na parodię Dead Can Dance z porozrzucanymi bez ładu i składu gitarami i niejaką Lindy Fay Hella zamiast Lisy Gerrard. Numer tytułowy sprowadzono do plumkania z ledwie słyszalnym szeptem w tle. Natomiast „Your Woven Shore” w przypływie wielkoduszności przez moment byłbym skłonny posądzić o inspiracje Preisnerem. Czy The Ghost Of Orion mógłby się bez tej trójki obyć? Jak najbardziej!

Pozostałe dwa, nota bene najdłuższe, utwory to jedyne na płycie, do których wracam z prawdziwą chęcią i zainteresowaniem, a tym samym jedyne, które mogę szczerze polecić. I choć oba rozkręcają się dość powoli, nadrabiają to później ciekawymi konstrukcjami, wyrazistymi riffami i dającą się odczuć porządną dramaturgią. W „The Long Black Land” mamy kapitalny break z wiolonczelą w tle, który klimatem i paroma dźwiękami bardzo przypomina mi spokojniejsze fragmenty „Light Of Day, Day Of Darkness” Green Carnation, więc ciarki na plecach pojawiają się z automatu. Szkoda tylko, że numer kończy się nagle – po prostu „ciach”, jakby My Dying Bride nie wiedzieli, co z nim dalej zrobić. „The Old Earth” to z kolei pokaz pięknego doomu z trafiającymi w punkt melodiami, mocną pracą basu i skromnym, ale robiącym doskonałą robotę przyspieszeniem od słów „Down on our knees". Anglicy ocierają się tu o klimat „Songs Of Darkness, Words Of Light”, więc jest bardzo cacy, i gdyby nie zbędne skrzypce w końcówce, byłoby super. Niestety, to wszystko, co zespół ma do zaoferowania na The Ghost Of Orion.

Realizacja płyty stoi na wysokim poziomie, czego zresztą oczekiwałbym po zespole związanym z takim molochem; brzmienie jest ciężkie (ponoć Andrew nagrywał nawet po 11 ścieżek gitar do jednego kawałka!), selektywne i dość głębokie, a produkcja sensownie zbalansowana. Także nowy perkman wypada solidnie, choć mógł zagrać dużo gęściej, bo zdecydowanie jest na to miejsce. Wielka szkoda, że od strony czysto muzycznej The Ghost Of Orion jest tak przeciętny, zaś sam zakup krążka jest czymś na kształt przykrego obowiązku. Może przy obecnej formie My Dying Bride powinni ograniczyć się tylko do wydawania epek?


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 stycznia 2020

Cancer – Shadow Gripped [2018]

Cancer - Shadow Gripped recenzja okładka review coverCancer powrócił na poważnie, w dodatku w oryginalnym składzie. To już nie tylko wspominkowe koncerty w ramach promocji reedycji, ale i nowa płyta, która w tym całym zamieszaniu jest przecież najważniejsza, i która właściwie przeszła bez echa. No cóż, nie znam nikogo, kto by pokładał w tym zespole jakieś większe nadzieje, a to z tej prostej przyczyny, że ich poprzedni „wielki powrót”" zakończył się potworną kupą w postaci „Spirit in Flames” – płytą, którą każdy, kto miał z nią styczność, w miarę możliwości starał się wymazać z pamięci.

Shadow Gripped aż tak słaby nie jest. Ba, w ogóle nie jest słaby, ale… Angole z pełną premedytacją zaserwowali muzykę w stu procentach w stylu Cancer z pierwszych dwóch krążków – czyli coś, do czego fani klasycznego death metalu wciąż wzdychają. Brzmienie, rytmika, riffy, teksty – wszystko się zgadza, wszystko nawiązuje do starych czasów. Wszystko, z wyjątkiem poziomu samych utworów. Doskonale słychać, że muzycy starali się powtórzyć swoje sprawdzone patenty; problem w tym, że cuś jakby brakowało im sił i wyobraźni, żeby przekuć je w urywającą dupę płytę.

Shadow Gripped to jak dla mnie zestaw dziesięciu zwyczajnych i niezbyt wymagających death metalowych przytupów, które tylko w najlepszych fragmentach („Garrotte”, „Organ Snatcher”, „Thou Shalt Kill”) ocierają się o to, co zespół prezentował sobą na „Death Shall Rise”. Przy czym przez ocieranie się rozumiem w tym przypadku coś na granicy autoplagiatu. Słucha się tego dość przyzwoicie, co nie zmienia jednak faktu, że zdecydowaną większość czasu Shadow Gripped leci w zasadzie w jednym umiarkowanym tempie, bez polotu i znaczących urozmaiceń. Potwierdzenie aktualnej kondycji Cancer znajdujemy także w wokalach. Ogólnie barwa głosu Walkera mi odpowiada, choć więcej w nim dołu niż przed laty i bardziej przypomina ponure pomruki niż growl. Gorzej jest z jego dynamiką, bo John cedzi słowa strasznie monotonnie — jakby w obawie, że przy szybszych tempach po prostu nie wyrobi — czyniąc muzykę bardzo jednostajną.

Trzeba oddać muzykom Cancer, że tym materiałem częściowo zatarli paskudne wrażenie, jakie pozostawili po ostatnim krążku, ale nie jest to nic na tyle fascynującego, by z wypiekami na twarzy wyczekiwać jego następcy. Anglicy udowodnili, że przy odrobinie wysiłku potrafią złożyć do kupy kilka niezłych numerów, tylko to stanowczo za mało na ochy i achy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 grudnia 2019

Napalm Death – Inside The Torn Apart [1997]

Napalm Death - Inside The Torn Apart recenzja okładka review coverNapalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze „Scum”, „Harmony Corruption” tudzież „Utopia Banished”, że tamta formuła została wyczerpana i nastał czas nowego podejścia do szeroko pojętego death-grindu.

W moich oczach największym plusem Inside The Torn Apart jest to, że Napalm Death potrafili zwiększyć ciężar gatunkowy muzyki przy jednoczesnym zachowaniu chwytliwości znanej z „Diatribes”. Wprawdzie poziom ekstremy dupy (czy czegokolwiek) nie urywa, ale płyta jest wyraźnie mocniejsza od poprzedniej: stosunkowo agresywna i momentami intensywna (w „Prelude” i „Lowpoint” pojawiają się nawet blasty) jak najlepsze numery z „Fear, Emptiness, Despair”. Ponadto tym razem materiał jest bardziej spójny wewnętrznie i zamknięty w jasno określonych ramach stylistycznych, a jedynym większym wyjątkiem od death-core’owego (nie mylić ze współczesnym deathcore’m!) nawalania jest wieńczący całość „The Lifeless Alarm”, który ma dużo wspólnego z klimatami uskutecznianymi przez Morgoth na „Odium” i gdyby nie wokale, byłoby łatwo o pomyłkę z Niemcami. A propos wokali, w partiach Barney’a słychać, że kryzys ma już za sobą; więcej w nich życia, siły i zdecydowania – ponownie są ozdobą Napalm Death. I co istotne – Mark w żadnym momencie nie daje powodów, żeby oskarżać go o rapowanie, bo na „Diatribes”… no cóż…

Muszę również pochwalić zespół za wspomnianą już chwytliwość. W porównaniu z poprzednim, materiał z Inside The Torn Apart nie szokuje przesadnie odważnym podejściem do muzyki, więc uwagę słuchacza skupiają przede wszystkim bardzo udane kompozycje, spośród których przynajmniej połowę można wrzucić do kategorii „hit”. „Breed To Breathe”, „Reflect On Conflict” czy „Birth In Regress” wchodzą od pierwszego razu i naprawdę chętnie się do nich wraca. Innymi słowy – album jest łatwy i przyjemny w odbiorze, co jednak nie znaczy, że będzie łatwostrawny dla każdego, zwłaszcza dla fanów pierwotnego oblicza Napalm Death.

Ja nie mam z tym najmniejszego problemu, bo niemal każda płyta Brytoli jest źródłem mojej dużej radochy i nawet dziwactwa w ich wykonaniu przyjmuję ze zrozumieniem. A skoro Inside The Torn Apart żadnych dziwactw nie zawiera, to tym bardziej mogę ten krążek szczerze polecić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

31 sierpnia 2018

My Dying Bride – The Angel And The Dark River [1995]

My Dying Bride - The Angel And The Dark River recenzja reviewThe Angel And The Dark River = 10. Dla mnie jest to kwestia całkowicie oczywista, nie wymagająca żadnego tłumaczenia, absolutna – jebany dogmat. A jak to z wyznawcami dogmatów bywa – nie toleruję innych opinii. Zupełnie nie pojmuję, jak można mieć tu odmienne zdanie, tudzież potrzebować jakichś klaryfikacji. Przecież Anglicy podali swój geniusz na złotej (bo srebrna jest dla plebsu) tacy! Po ki grzyb coś tu na siłę dodawać? Zresztą słowa i tak nie są w stanie oddać w pełni majestatu tej płyty.

My Dying Bride zrobili tu odważny krok nie tylko do przodu, ale i odrobinę w bok, dzięki czemu The Angel And The Dark River zawiera w sobie niektóre cechy starszych materiałów (przesądzające o rozpoznawalności zespołu), a przy okazji proponuje wiele nowych rozwiązań. No i kładzie na łopatki oprawą i poziomem wykonania.

Jeśli chodzi o zmiany, najbardziej w uszy rzuca się radykalne złagodzenie muzyki przy jednoczesnym wzmocnieniu jej depresyjnego klimatu – nastrój smutku i rezygnacji emanuje tu z każdego dźwięku. W odstawkę poszły wszystkie patenty charakterystyczne dla death metalu, których na „Turn Loose The Swans” było jeszcze sporo – od szybkich temp, przez brutalne riffy po wściekłe growle. Teraz, jeśli Anglicy w ogóle się rozpędzają — jak w doskonałych „Your Shameful Heaven” i „A Sea To Suffer In” (solówka na skrzypcach to mistrzostwo świata!) — to najwyżej do (praaawie) średniego tempa. Mimo to miazga jest okrutna, bo The Angel And The Dark River brzmi znacznie potężniej i bardziej przestrzennie niż poprzednie krążki.

Dzięki wypasionej, w pełni profesjonalnej produkcji My Dying Bride mogli tu uwypuklić aranżacyjne smaczki i nawet najsubtelniejsze melodie, które w przypadku gorszego dźwięku po prostu by przepadły. Wystarczy wspomnieć tylko motyw grany tappingiem, który przewija się przez cały „The Cry Of Mankind” – nie ma to nic wspólnego z technicznym graniem, a jednak wyraźnie wzbogaca utwór i czyni go niesłychanie wciągającym. Takich ornamentów jest na płycie więcej i co najlepsze – nie są ograniczone tylko do gitar i perkusji (swoją drogą – mają tu najlepsze przejścia w doom metalu), bo fantastycznie spisał się również Martin Powell. Szczególną uwagę należy zwrócić na partie skrzypiec w wykonaniu tego dżentelmena – są rozbudowane i świetnie współgrają, w dodatku na równych prawach, z resztą instrumentów. Chwała My Dying Bride, że nie sprowadzili ich udziału wyłącznie do „robienia klimatu” gdzieś w tle, bo w przeciwnym razie The Angel And The Dark River wiele by stracił ze swojej wyjątkowości.

W tej pozbawionej brutalności formule doskonale odnalazł się także Aaron, choć mogło się wydawać, że wpasowanie się w tak spokojną muzykę będzie dla niego nie lada wyzwaniem. Nic z tych rzeczy – jego przejmujący, nieco monotonny głos i dołujące teksty tylko potęgują klimat albumu, dając kolejny pretekst do tego, żeby stanąć na parapecie i śmiało ruszyć przed siebie… Coś wspaniałego! My Dying Bride stworzyli wielkie, poruszające dzieło, które od ponad 20 lat należy do mojego ścisłego topu.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

22 czerwca 2018

Benediction – Subconscious Terror [1990]

Benediction - Subconscious Terror recenzja okładka review coverStare brytyjskie załogi z kręgu brutalnego grania dzielą się w zasadzie na dwie grupy – na te, które stały się wpływowe i odniosły stosunkowo duży sukces oraz te, które ledwie zaznaczyły swoją obecność w świadomości maniaków. Wśród wyjątków, znajdujących się gdzieś pośrodku, na szybko jestem w stanie wymienić tylko Cancer, Extreme Noise Terror i opisywany właśnie Benediction. Z wymienionej trójki bohaterowie tej recki mieli być może najwięcej szczęścia, bo po sformowaniu zespołu w 1989 dość szybko trafili pod skrzydła Nuclear Blast, stając się z miejsca jednym z ich najbardziej znaczących zespołów, a przy okazji nieźle wpisali się w ówczesny profil wytwórni – granie ciężkie, proste i ponure. Niemniej jednak już po trzech-czterech latach — czyli od momentu, kiedy pod death metalem grunt się zawalił — byli dla Niemców tylko kolejnym numerem w katalogu. Ale to temat na inną historię. Już przy pierwszym zetknięciu z Subconscious Terror, a bez zaglądania w teksty, można bez pudła zgadywać, że Brytyjczycy postawili tu na klimat nagrań. I wcale nie dlatego, że płyta brzmi hmmm… pierwotnie, tempa nie zabijają, a z obsługą instrumentów było u nich tak sobie. No, może nie tylko dlatego. W tych prostych jak konstrukcja cepa utworach (niektóre rozwiązania ocierają się o poziom punk rocka…) nie brakuje prawdziwie grobowych riffów, które są lekko przytłumionym tłem dla znakomitych wokali Barney’a. Wokalista Benediction nie musiał spinać dupska, by nadążyć za muzyką — co wymusił na nim później napierdol w Napalm Death — więc mógł sobie pozwolić na drobne urozmaicenia, zaś jego głos ma tutaj odpowiednią głębię i czas, żeby należycie wybrzmieć. Partie wokalne to bez wątpienia najjaśniejszy punkt Subconscious Terror, choć album ma jeszcze kilka plusów. Zespołowi należy się pochwała szczególnie za dobrze przemyślane zmiany tempa – niby to nic wielkiego, ale płynne przejście z wolnego w średnie albo krótka pauza tu i ówdzie fajnie zdynamizowały muzykę i — przy całej jej prostocie — uczyniły ją mniej przewidywalną. Najlepiej chyba to słychać w „Artefacted Irreligion” i „Experimental Stage”, które wraz z numerem tytułowym wskazałbym jako wizytówki Subconscious Terror. Wprawdzie żaden z nich nie dorównuje chwytliwością, rozmachem czy potęgą brzmienia hitom z „Realm Of Chaos” czy „War Master”, ale wstydu Benediction na pewno nie przynoszą. To dzięki takim przebłyskom materiał całkiem przyzwoicie przetrwał próbę czasu i potrafi cieszyć także dzisiaj.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Benedictionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: