Z odtajnionych dokumentów Megadeth: 1) Nagrać płytę. 2) Porządnie ją wypromować. 3) Wymienić połowę składu. 4) Zabrać się za następny materiał. Tak w wielkim skrócie wyglądała droga amerykańskiej legendy od „Dystopia” do The Sick, The Dying… And The Dead!. Gdzieś tam w międzyczasie Mustaine zaliczył raka… ot, błahostka, każdemu się mogło zdarzyć. O nikłym wpływie choróbska na podejście Rudego do zespołu najlepiej świadczy to, że miało przełożenie wyłącznie na zawartość liryczną albumu; ani w muzyce ani w wokalu żadnych problemów zdrowotnych czy ich następstw nie słychać. Swoją drogą Mustaine miał już tyle okazji, żeby się przekręcić, że chyba kolejna nie zrobiła na nim wrażenia.
Z kolei na mnie nie zrobiła wrażenia opisywana płyta. Liczyłem, że zespół rozwinie co nowocześniejsze wątki zapoczątkowane na „Dystopia”, że śmiało pójdzie z nimi do przodu, że zaskoczy świeżymi pomysłami, a przede wszystkim, że wykorzysta ogromny potencjał i wyobraźnię nowych muzyków. Tymczasem The Sick, The Dying… And The Dead!, choć po mistrzowsku zagrany i wyprodukowany na miarę swoich czasów, jest materiałem wręcz do przesady oldskulowym. Mnóstwo tu rytmów, riffów, solówek i linii wokalnych żywcem wyciągniętych z połowy lat 80. i początku 90., czyli ze złotej ery thrash’u i samego Megadeth – nie mam wątpliwości, że naówczas świetnie by się sprawdziły i wszyscy by nad nimi cmokali, jednak dziś brzmią dość naiwnie, odtwórczo i zalatują gatunkowym banałem.
Te retro-wspominkowe klimaty starał się przełamywać Verbeuren swoim gęstym i bardzo urozmaiconym bębnieniem; dzięki jego wysiłkom nawet niemrawe utwory zyskały ciekawsze faktury i trochę przyjemnego kopa. Belg z pewnością mógłby sobie pozwolić na dużo więcej, gdyby nie ograniczały go śmierdzące stęchlizną riffy i niekiedy zatrważająco rozjechane struktury. W rezultacie zamiast odlecieć, musiał pilnować spójności muzyki. Kto się napalił na Dirk Blasty, ten się srogo rozczarował. Uzupełniający sekcję Steve DiGiorgio zagrał… co miał do zagrania; w żaden sposób nie zaznaczył swojej osobowości, a poza nielicznymi wyjątkami praktycznie go nie słychać. Szkoda × 2.
Jojczę i jojczę, a The Sick, The Dying… And The Dead! wcale nie jest nieudanym materiałem, jest po prostu wyraźnie słabszy od „Dystopia”. Znalazło się tu co najmniej kilka fragmentów, które skutecznie podnoszą ciśnienie, jak chociażby zrzynka z „Tornado Of Souls” w kawałku tytułowym, sporo ognia w drugiej połowie głupawego „Mission To Mars” czy melodyjny break i sesja trzepanki w „Célebutante”. Mnie najlepiej (albo w największej części) podszedł „Night Stalkers”, choć to akurat najbardziej pokombinowany (przekombinowany?) i niespójny utwór na płycie. Mustaine wewalił w niego mnóstwo oderwanych do siebie partii, a mimo to łatwo go zapamiętać i całościowo jest najciekawszy. Nie zasługuje jednak na miano hitu, bo takich — a już na pewno nie 100-procentowych — na szesnastym albumie Megadeth zwyczajnie nie ma; jest za to kilka zbędnych numerów, które niepotrzebnie nabijają licznik do mocno przesadzonych 55 minut.
Według moich teorii i skomplikowanych wyliczeń Megadeth obecnie znajduje się w trzecim punkcie cyklu — promocję i zmiany w składzie ma już za sobą — więc pozostaje nam już tylko czekać na kolejny album. The Sick, The Dying… And The Dead!, chociaż momentami naprawdę klawy, pozostawia spory niedosyt.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com
inne płyty tego wykonawcy: