28 czerwca 2024

Midnight – Hellish Expectations [2024]

Midnight - Hellish Expectations recenzja reviewPrzyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.

Technicznie mamy tutaj 10 utworów upchanych w… 25 minut. Zatem kwestia „speed” spełniona. Nawa albumu oraz pierwszego tracka lirycznie spełnia wymagania kwestii black. Teraz czas „nausznie” sprawdzić czy ten koktajl jest zjadliwy.

„Expect Total Hell” interesująco zapowiada nam album i niemal spojleruje całość. Cytując: „Expect no quarter! Expect no mercy! Expect total hell!” nie pozostawia złudzeń, gdzie Athenar poprowadzi swoich słuchaczy. Będzie intensywnienie i piekielnie. Nie sama warstwa liryczna to zapowiada, ale przede wszystkim muzyka. Jeżeli ktoś kiedyś już miał do czynienia z Midnight i ten styl mu się podoba, będzie się czuł jak w domu. Na Hellish Expectations Amerykanin niczym nas nie zaskoczy (ku zawodowi lub radości) i dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewamy. To muzyka, którą oczyma wyobraźni widzisz na koncercie, a siebie w centrum pogo. Czerep od razu idzie w ruch. Intensywność, radość i bolące stawy (tak, to już ten wiek, gdy idziesz w pogo mając w kieszeni testament) – to się czuje, słuchając tego albumu. Zwłaszcza „Dungeon Lust” wzbudził we mnie takie odczucia, ale każdy utwór pasuje idealnie jako całość. Gdyby chłopak(-i w czasie koncertu) zagrali cały album, bawiłbym się przednio. A wszakże to tylko 25 minut, więc czasu, a czasu zostałoby na inne utwory z dyskografii Midnight.

Podsumowując. Nie mamy tutaj do czynienia z rewolucją czy czymś przełomowym. Nie. Midnight idzie w swoje rejony i robi to doskonale. Nowy album to nowa porcja energii. Może to kolejny kotlet, ale taki na który czekamy, bo jest pyszny. Hellish Expectations robi to, z czym black/speed ma się kojarzyć. Krótki, ale srogi wpierdol. To tutaj dostajemy. To w zupełności wystarczy. Słów kilka o produkcji. Jest bardzo dobra. Nic nikogo nie zagłusza, brzmienie jest brudne, a jednocześnie przejrzyste. Bardzo dobry mastering. Nie mogę nie polecić!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/midnightviolators

Udostępnij:

24 czerwca 2024

Requiem – Formed At Birth [2003]

Requiem - Formed At Birth recenzja reviewSzwajcarski Requiem, zespół o jednej z najbardziej nieoryginalnych nazw na świecie, wystartował w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, jednak z pierwszym oficjalnym wydawnictwem czekał aż do 2001 roku, kiedy to ukazała się epka „Nameless Grave”. Epka naprawdę dobra, od początku do końca dająca jasno do zrozumienia, że muzycy A) bardzo sobie cenią amerykańską scenę oraz B) mocno przykładają się do swojej roboty i niczego nie pozostawiają przypadkowi. Start Requiem mieli zatem udany, a mogło być tylko lepiej. I było. Minęły dwa lata i do nielicznej jeszcze bazy fanów trafił debiutancki Formed At Birth, który z łatwością przebił poprzedni materiał, potwierdzając tym samym duży potencjał zespołu.

Patent Szwajcarów na death metal na Formed At Birth jest dość prosty i pozbawiony głębszej filozofii, bo można go sprowadzić do trzech słów/składników: szybkość, brutalność, chwytliwość. Niby niewiele, ale w ich przypadku to w zupełności wystarcza, żeby zmajstrować kawał solidnego wygrzewu. Większość utworów zbudowano w oparciu o podobny schemat — jeden-dwa główne motywy gitarowe ostro doprawione blastami — a mimo to charakteryzują się one pewną wyrazistością, więc „Child Of A New Generation”, „Mind Control”, „Formed At Birth”, „Alone” czy „Murder U.S.A.” nie można ze sobą pomylić. Ponadto tu i ówdzie trafiło się kilka odważniejszych rozwiązań, które o dziwo nieźle wtopiły się w całość i nie zaburzają odbioru albumu.

Choć Requiem od początku nie robili niczego odkrywczego, to ich muzyce nie można odmówić świeżości, która w połączeniu z młodzieńczą energią i wyczuwalnym zaangażowaniem daje znakomity efekt. To tylko death metal, w dodatku taki zwykły, „do przodu”, ale, kurwa, te proporcje – wszystkiego jest tu dokładnie tyle, ile trzeba, żeby Formed At Birth został w głowie i chciało się do niego wracać. Do tego dochodzi nieco szorstkie, ale czytelne brzmienie oraz nieprzekombinowana produkcja, która udanie podkreśla dynamikę utworów.

Muzycy Requiem udowodnili debiutem, że mają w sobie to tajemnicze coś, co sprawia, że nawet najbardziej wtórne zespoły mogą zajść daleko. Może chodzi o szczerość, może o ogólną jakość – nie wiem. Faktem jest, że to właśnie oni jako pierwsi przychodzą mi na myśl na hasło „szwajcarski death metal”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RequiemSwitzerlandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2024

3rd War Collapse – Catastrophic Epicenter [2023]

3rd War Collapse - Catastrophic Epicenter recenzja reviewPo naprawdę dobrym, acz z lekka zleżałym „Damnatus” gitarzysta zespołu obiecywał, że z następnym materiałem uporają się już szybciej i do sprzedaży trafi nie później niż w 2023. No i proszę, słowa dotrzymał! I to w roku wyborczym! Już pal licho, że nie w brazylijskim… Chris nie wspominał za to, nawet mimochodem, że po tylu latach przerwy/nicnierobienia muzyce 3rd War Collapse będą towarzyszyły jakieś istotne zmiany… I chyba nawet wiem, dlaczego – bo nie towarzyszą. Catastrophic Epicenter jest utrzymany w identycznym stylu i niemal na identycznym poziomie co debiut, więc o elemencie zaskoczenia nie ma mowy, ale głupio narzekać, że się dostało dobrą płytę.

Brazylijsko-fińskie komando dostarcza spięte kompozycyjną klamrą pół godziny szybkiego, brutalnego i przede wszystkim bardzo dynamicznego death metalu, w którym pobrzmiewa niejedna holenderska kapela, a i jeszcze z pół tuzina amerykańskich. O skojarzeniach i konkretnych nazwach nie będę wspominał, bo tylko bym się powtarzał – znajdziecie je w recce „Damnatus”. Żeby nie było, Catastrophic Epicenter nie jest kopią debiutu; owszem, w ogólnych założeniach oba albumy są do siebie cholernie podobne, ale nowy jest żwawszy, mocniej dopracowany i jak mi się zdaje, jeszcze bardziej ukierunkowana na jebnięcie.

Podstawowe i naprawdę odczuwalne różnice dotyczą brzmienia i wokali. Catastrophic Epicenter została wyprodukowana przynajmniej o poziom lepiej od debiutu, bez śladu plastiku, za to z zachowaniem bardzo dużej i w sumie rzadko spotykanej w tym stylu selektywności. Już po paru sekundach krążka daje się odczuć, że 3rd War Collapse mają świadomość jakości swojej muzyki, czepliwości riffów, zgrabnych aranżacji itd., więc nie przykrywają ich na siłę brzmieniową smołą, tylko po to, żeby było brutalniej czy undergroundowo. A czy w ten sposób tracą na pierdolnięciu – oj, nie wydaje mi się. Tym bardziej, że wokalnie mamy tu prawdziwy, choć nie do końca typowy, konkret – szczątkowo zrozumiały bulgot, który również dodaje sporo do dynamiki.

Tak przygotowanych płyt słucha się z przyjemnością – wszystko jest na swoim miejscu, zgodnie z kanonem, bez udziwnień, a zespół niczego nie udaje i nie dorabia do tego wyszukanej ideologii. Niewykluczone, że gdyby Catastrophic Epicenter wyszła ze 25 lat temu, to do dziś miałbym do niej sentyment porównywalny choćby z „Feasting On Blood”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/3rdwarcollapse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 czerwca 2024

Cannibal Corpse – Butchered At Birth [1991]

Cannibal Corpse - Butchered At Birth recenzja reviewW przypadku zaistnienia niespodziewanego sukcesu jakiejś dziwacznej zbieraniny kudłaczy należy kuć żelazo póki gorące i bookować pierwszy wolny termin w studiu, bo nie wiadomo, jak długo ludzie będą się czymś takim jarać. Właśnie z takiego założenia wyszli włodarze Metal Blade, kiedy śmieszno-straszny „Eaten Back To Life” zdobył uznanie w oczach i uszach maniaków death metalu, a sam zespół trafił do grona najbardziej obiecujących i wyrazistych kapel gatunku. Takiego potencjału zwyczajnie nie można zmarnować, stąd też Butchered At Birth pojawił się w sklepach w niecały rok po debiucie. Pojawił tylko po to, żeby zaraz z nich zniknąć, bo dla przeciętnego Jankesa (Niemca, Australijczyka, itd.) był nie do przyjęcia.

Nie ma się co oszukiwać, naciągane kontrowersje związane z okładką i tekstami Butchered At Birth przysporzyły Cannibal Corpse tyle samo zwolenników, co przeciwników — viva la darmowa reklama! — ale w tym całym zamieszaniu niektórym gdzieś umknęła kwestia… muzyki, która jakiś tam wpływ na popularność kapeli jednak miała. Amerykanie zgodnie z duchem epoki postarali się o materiał wyraźnie mocniejszy od debiutu: szybszy, cięższy, bardziej obrzydliwy i zaawansowany (choć ciągle niezbyt finezyjny; solówki trudno uznać za istotne). Największy postęp dokonał się bez wątpienia w temacie techniki użytkowej, brzmienia (ponownie Morrisound ze Scottem Burnsem) oraz wokali – te elementy zebrane do kupy wydatnie przełożyły się na spójność i siłę oddziaływania kolejnych kawałków.

Ponadto w nowych utworach — i to mimo tego, że niektóre wyglądają na przygotowana w pośpiechu — słychać większą świadomość tego, co i jak Cannibal Corpse chcą grać – zespołowi udało się wykreować podwaliny własnego stylu. Może i jeszcze nie stuprocentowo oryginalnego (Deicide [znaczące chrząknięcie]), ale dostatecznie rozpoznawalnego, żeby wyróżnić się na tle innych deathsterów. Te i podobne plusy nie przesłaniają mi jednak pewnego minusa. Amerykanie zyskali na brutalności, pozbywając się wpływów thrash’u, a przez to stracili na fajnym feelingu, który tak wzbogacał „Eaten Back To Life” i czynił go łatwym/przyjemnym w odbiorze. Stąd też Butchered At Birth wydaje się bardziej jednolity i nie obfituje aż tak w wybijające się hiciory. Do perełek na pewno zaliczyłbym „Covered With Sores”, „Meat Hook Sodomy”, „Gutted” oraz „Innards Decay”, w którym przebija się bas charakterystyczny dla późniejszej twórczości zespołu. Pozostałe numery również dają radę, ale ciśnienia nie podnoszą.

Butchered At Birth to dobra, a miejscami nawet bardzo dobra płyta, która wciąż i wciąż dostarcza sporo deathmetalowej radochy. To jednak nie wystarcza, żeby mogła się załapać do tych „naj”, o „naj-naj” nie wspominając. Ba, u mnie drugi krążek Cannibal Corpse znajduje się na jednej z niższych pozycji w ich dyskografii. Nie moja wina – sami tak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2024

Gorgasm – Sadichist [2024]

Gorgasm - Sadichist recenzja reviewKiedy Damian Leski dołączył do Broken Hope nic nie zapowiadało, żeby jego macierzysta kapela miała na tym w jakikolwiek sposób stracić. Wręcz przeciwnie – zainteresowanie Gorgasm wystrzeliło (niechby i chwilowo) na fali hajpu związanego z „Omen Of Disease”, zespół znalazł dość czasu, żeby zmajstrować czwartą płytę i wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Niestety po jakimś czasie w obozie Amerykanów zrobiło się podejrzanie cicho, a cała ich aktywność sprowadzała się do pojedynczych koncertów. Czyżby cisza przed burzą?

Nic z tych rzeczy! Przerwa między kolejnymi wydawnictwami Gorgasm urosła do równych dziesięciu lat. Następcą „Destined To Violate” nie jest jednak pełniak numer pięć, a nagrana w nowym składzie baaaaardzo skromna epka, która, jakby tego było mało, jedynie być może jest zapowiedzią czegoś większego. Cóż, pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejny ruch Amerykanów, do czego zachęcam, bo wnioskując po poziomie Sadichist, o ich formę nie trzeba się specjalnie martwić. Trzy kawałki zawarte na tym kawałku plastiku skutecznie chłoszczą dupsko brutalnym death metalem, do jakiego Gorgasm nas przyzwyczaili.

Styl zespołu jest na tyle rozpoznawalny, że nawet dość surowa produkcja — która wynika z pośpiechu albo małego budżetu — nie jest w stanie przykryć tych wszystkich charakterystycznych elementów, którymi Gorgasm zasłynęli. Mamy tu zatem mordercze tempa, świetną dynamikę, miażdżące riffy, nieprzesadzone techniczne zagrywki, sprytnie wkomponowane solówki i potrójny wokalny atak. Już standardowo czystej brutalności towarzyszy duża dawka chwytliwości, co najbardziej słychać w kawałku tytułowym, który udanie nawiązuje do przebojów z „Bleeding Profusely” i „Masticate To Dominate”. Palce lizać!

Z jednej strony Sadichist cieszy, bo to muzyka, której mi brakowało, z drugiej zaś rodzi pewne obawy, czy przypadkiem ten materiał nie służy tylko wybadaniu rynku przed ewentualnym longiem. Póki co zachowuję optymizm, choć sądząc po stosunkowo niskim numerze mojego egzemplarza — a wcale nie rzuciłem się na tę płytkę przy pierwszej okazji — ciśnienie na powrót Gorgasm jest raczej mizerne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2024

Defiled – The Highest Level [2023]

Defiled - The Highest Level recenzja reviewJak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu „Divination”, czyli bagatela od dwudziestu lat.

Materiał stylistycznie nie odbiega znacząco od tego z „Infinite Regress” — nie zdziwiłbym się nawet, gdyby powstał w tym samym okresie — a zatem opiera się na skrajnościach i wyczuwalnym na kilku poziomach — i niekiedy trudnym do pojęcia — kompozycyjnym misz maszu. Chaos w twórczości Defiled był obecny w zasadzie od samego początku, jednak w swoich lepszych latach Japończycy w większym stopniu go kontrolowali, teraz bywa z tym różnie. No chyba, że wszystko, co słychać na The Highest Level, dzieje się według misternie przygotowanego planu i to tylko ja ogarniam z tego jakiś marny procent.

W każdym razie to, co do mnie dociera (albo co rozumiem), robi dość pozytywne wrażenie, mimo iż płyta jako całość jest trochę przydługa (15 kawałków w 44 minuty) i pod koniec może wydawać się odrobinę monotonna. Najbardziej cieszy mnie to, że tym razem Defiled więcej uwagi poświęcili agresywnemu i względnie technicznemu napieprzaniu w szybkich tempach niż prostej łupance, dzięki czemu The Highest Level ma bardziej angażujące struktury i daje odczuwalnego kopa. Duża w tym zasługa specyficznego brzmienia, bo zespół połączył nieco przytłumiony dźwięk gitar charakterystyczny dla death metalu z początku lat 90. z pracującą w niskich rejestrach sekcją rytmiczną typową dla ambitniejszego brutal death z drugiej dekady lat dwutysięcznych. Rezultat jest osobliwy — gdzieś im się gubi bas — ale do takiej muzyki pasuje zaskakująco dobrze.

Lata mijają, a wokalista Defiled ciągle powoduje u mnie mieszane odczucia, mimo iż z płyty na płytę słychać u niego pewne postępy. Shinichiro Hamada stara się być maksymalnie czytelny, co doceniam, i faktycznie długimi fragmentami można go zrozumieć bez zaglądania do książeczki, a to obecnie rzadkość. Niestety jednocześnie brakuje mu porządnej głębi i brutalności, jego głos jest suchy i nie zawsze wyrabia za muzyką, zwłaszcza gdy się robi gęsto. Rozwiązaniem wydaje się podbijający dynamikę bulgot.

Po „Towards Inevitable Ruin” nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będę wypatrywał kolejnych płyt zespołu, jednak od „Infinite Regress” Defiled powoli idą w dobrym kierunku. Może i małymi krokami, ale grunt, że już im się nogi nie plączą, czego najlepszym dowodem jest poziom The Highest Level.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 czerwca 2024

Autopsy – Ashes, Organs, Blood And Crypts [2023]

Autopsy - Ashes, Organs, Blood And Crypts recenzja reviewAshes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po „Morbidity Triumphant” i — podobnie jak poprzedniczka — nikogo nie zaskoczyła. Dziewiąta płyta zespołu nie przynosi żadnych istotnych zmian w stylu, brzmieniu czy wizerunku zespołu, czego zresztą należało się spodziewać – swoją drogą trudno, żeby muzycy Autopsy w tak krótkim czasie mieli nagle przewartościować swoje granie. Jeśli jednak ktoś liczył tu na nieszablonowe podejście i wysyp nowinek, to spokojnie może o sobie mówić, że jest dziwny; nawet mogą mu to do dowodu wpisać.

Wydaje mi się, że bardzo łatwo o analogię między Ashes, Organs, Blood And Crypts a wydanym zaraz po „The Headless Ritual” „Tourniquets, Hacksaws And Graves” — już pomijając podobną strukturę obu tytułów — bo obie są tymi słabszymi płytami, mniej wyrazistymi i sprawiającymi wrażenie składaków numerów z B-stron singli albo wręcz odpadów z paru innych sesji. Oczywiście o fuszerce ze strony Autopsy nie ma mowy, wszystkie kawałki są utrzymane w rozpoznawalnym stylu obskurnego death metalu doprawionego doomem i syfiastym rock ‘n’ roll, brzmią bez zarzutu i potrafią cieszyć, ale do poziomu tych najlepszych, które na stałe trafiły do setlisty zespołu, niestety sporo im brakuje.

Ponownie każdy z muzyków dorzucił swoje kompozytorskie trzy grosze, co fajnie przełożyło się na różnorodność materiału – raz jest szybciej, raz wolniej, to znowu punkowo i niechlujnie. Reifert wrzeszczy z typowym dla siebie przejęciem, solówki wwieracają się w mózg, zaś bas pracuje z dużym rozmachem, dodając utworom interesującej głębi. Klasyka, ale… mnie jednak brakuje tu jakiegoś motywu przewodniego, czegoś, co by spinało całość i sprawiało, że chce się do tego krążka wracać. Na „Morbidity Triumphant” czymś takim były wyjątkowo pojebane melodie, na Ashes, Organs, Blood And Crypts już żadnego wyróżnika nie wyłapałem. Kolejne kawałki przelatują jeden za drugim nie powodując większych uniesień, a tak na dobrą sprawę spośród nich w pamięć zapada tylko „Marrow Fiend”, który przynajmniej w połowie jest zrzynką z jednego z większych hitów Venom.

Słuchając Ashes, Organs, Blood And Crypts dochodzę do wniosku, że na tym etapie dłuższe przerwy wydawnicze bardziej służą niż szkodzą Autopsy, bo choć zespół wciąż jest bardzo płodny, to już niekoniecznie wszystkie jego pomysły powinny trafiać na płyty. Ten album Amerykanów na pewno nie zapisze się w annałach death metalu, ale nie mając akurat niczego innego pod ręką, można go przesłuchać bez kręcenia nosem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2024

Ecocide – Metamorphosis [2023]

Ecocide - Metamorphosis recenzja reviewHolendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego „Eye Of Wicked Sight” i to na tyle podkopało ich motywację, że niedługo po oficjalnym wydaniu debiutu padli na pysk. Po jakimś czasie ponownie spróbowali szczęścia i… ponownie szybko zaliczyli glebę. Czy za trzecim razem los się do nich uśmiechnie? Tego nie wiem, ale biorąc pod uwagę ich obecną formą — już mniejsza o zmiany w składzie — nie powinno być wcale źle.

„Eye Of Wicked Sight” i Metamorphosis dzieli równa dekada poświęcona nieróbstwu i szarpaninie z realiami, więc nie powinno nikogo zaskakiwać, że u Ecocide co nieco się zmieniło. I to jak! Zespół poprawił się dosłownie w każdym aspekcie, począwszy od wykonania, przez produkcję, a na okładce skończywszy. Styl Holendrów uległ pewnej ewolucji, czy może raczej został dookreślony, dzięki czemu całość jest spójna i podąża w jednym sensownym kierunku. O oryginalności należy zapomnieć, bo baaardzo duże wpływy Death słychać już w pierwszym (po ominięciu niepotrzebnego intra) kawałku. Te oczywiste inspiracje są ponadto uzupełnione nie mniej oczywistymi naleciałościami Morgoth, Sepultury, Pestilence, Asphyx, Loudblast czy nawet Testament – innymi słowy dostajemy tu zajebiaszczo klasyczny death metal ubarwiony równie klasycznym thrash’em. Palce lizać!

W porównaniu z niemal identycznym objętościowo debiutem Metamorphosis wypada znacznie okazalej, a przede wszystkim mocniej angażuje uwagę słuchacza. Muzyka jest bardziej zwarta, zaczepna i podana z lepszym feelingiem, a uzupełnia ją mistrzowski wokal, jakiego wręcz należy oczekiwać po holenderskiej kapeli. Choć Ecocide nie korzystają z przesadnie technicznych rozwiązań, to nowy materiał jest też odczuwalnie ciekawszy – więcej się tu dzieje, aranżacje są bogatsze i odpowiednio urozmaicone, zaś same utwory — co jest zasługą m.in. melodyjnych riffów i ogólnej chwytliwości — zyskały na wyrazistości. Umiarkowane tempa i porządna motoryka sprawiają natomiast, że całość — a już zwłaszcza „Metamorphosis”, „Corrupted Reality” i „The Flayed” — ma spory potencjał koncertowy.

Uwag mam niewiele, w dodatku są małego kalibru. Po pierwsze – zapychacze. Intro już wymieniłem, a jest jeszcze minuta ambientowego nica z jakiegoś względu podczepiona do „Transcendence Of The Mind”, która tylko zaburza płynność albumu. Po drugie – brzmienie. Samo w sobie jest cacy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że produkcja jest dziełem zespołu, aleee chłopaki mogli nagrać to trochę głośniej. Tyle od czepliwego mnie.

Na Metamorphosis Ecocide dokonali dużego postępu, więc tym razem naprawdę warto się ich muzyką zainteresować, do czego zresztą gorąco zachęcam. Nie jest to jeszcze poziom najlepszych w gatunku (tych z Ameryki), ale bez wątpienia jest tu na czym ucho zawiesić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

30 maja 2024

Witch Vomit – Funeral Sanctum [2024]

Witch Vomit - Funeral Sanctum recenzja reviewWitch Vomit zaczynali jako jedna z wielu — stanowczo zbyt wielu! — kapel łupiących pierwotny i mocno syficzny death metal utytłany w wydzielinach starego Autopsy czy Incantation. Co z tego, że wychodziło im to w miarę sprawnie, skoro podobnego tałatajstwa — któremu też w miarę sprawnie wychodziło — było od zajebania? Amerykanie grali to samo, co wszyscy wokół, nie zdradzając najmniejszych śladów własnej tożsamości. Mimo to załapali się na kontrakt z szanowanym Memento Mori, dla którego wydali zupełnie niewybijający się, choć poprawny, „A Scream From The Tomb Below” – na podstawie tego krążka nie wróżyłem zespołowi świetlanej przyszłości, nie podejrzewałem go również o jakiekolwiek tendencje rozwojowe.

A tu proszę – niespodzianka, od epki „Poisoned Blood” Witch Vomit ewidentnie wzięli się za siebie i delikatnie zmienili podejście, a każde kolejne wydawnictwo jest świadectwem ich ciągłego i naprawdę wyraźnego postępu. O tym, że ewolucja zespołu przebiega w dobrym kierunku, najlepiej świadczy Funeral Sanctum — trzeci pełniak w dyskografii Amerykanów — który po prostu wymiata. Sam styl Witch Vomit w ogólnych założeniach wcale zbytnio nie odbiega od tego, co robili na debiucie, jednak wykonanie oraz poziom aranżacji są już zupełnie inne. Dość powiedzieć, że w wielu fragmentach chłopaki (i kobita) grają tak… no kurde… finezyjnie i z dużą lekkością, co niedawno było przecież nie do pomyślenia.

Na Funeral Sanctum dosłownie każdy riff jest doskonale czytelny (rozpracowanie tej płyty ze słuchu nie powinno nastręczyć najmniejszych problemów), każdy też jest „jakiś”, siedzi w odpowiednim miejscu i wnosi coś wartościowego do brzmienia całości, więc nie ma mowy o bezbarwnych, jałowych kompozycjach. Poza tym utworom sporo kolorytu dodają znakomite solówki (zwłaszcza ta melodyjne) tak charakterystyczne dla death-thrash’u przełomu lat 80. i 90. Do „Blood Of Abomination” czy „Dominion Of A Darkened Realm” wraca się dlatego, bo zawierają coś, czego nie ma choćby w „Serpentine Shadows” czy „Endarkened Spirits” – i na odwrót. W tak zajebistym zestawie da się nawet przymknąć oko na dwa instrumentalne — swoja drogą ładne — nabijacze objętości.

Nie ukrywam, że Funeral Sanctum przerosła moje oczekiwania jak rzadko która płyta w ostatnim czasie i przy okazji sprawiła mi mnóstwo radości. Materiał Witch Vomit to świetny przykład tego, jak w dojrzały sposób można podać przestarzałe dźwięki, żeby rajcowały świeżością, a nie były tylko nędznym nawiązaniem do klasyków. I tak, skojarzenia z „Manor Of Infinite Forms” Tomb Mold są jak najbardziej na miejscu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/WebsOfHorror
Udostępnij:

27 maja 2024

Oppressor – Agony [1996]

Oppressor - Agony recenzja reviewPo ciepło przyjętym, lecz naprawdę kiepsko promowanym debiucie muzykom Oppressor nie pozostało nic innego, jak grać koncerty, dłubać przy nowym materiale i czekać, aż wreszcie zgłosi się do nich jakiś sensowny wydawca – wszak wypracowali sobie całkiem niezłą renomę i zasługiwali na odrobinę uwagi. No i cóż, wytwórnia się znalazła, nawet dość szybko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie spadli z deszczu pod rynnę, co ostatecznie przypieczętowało ich status zespołu z głębokiej drugiej ligi czy wiecznego supportu.

A mogło być tak pięknie… Muzyka z Agony nie różni się zbytnio od tej z „Solstice Of Oppression” — jako że Oppressor dorobił się rozpoznawalnego stylu — może oprócz tego, że jest bardziej zwarta, sprawniej zaaranżowana i nieobce są jej współczesne wpływy – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Mniej tu skrajności, jazzu i klimatu, a mimo to każdy, kto choć raz zetknął się z „Seasons”, nie powinien być zaskoczony zawartością tego albumu. Ani rozczarowany. To wciąż stosunkowo oryginalny techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, mocno urozmaiconymi strukturami i bardzo charakterystycznym riffowaniem, którego nie można pomylić z żadną inną kapelą. Kawałki takie jak „Gone”, „Passage”, „Valley Of Thorns” czy „Sea Of Tears” w niczym nie ustępują tym z debiutu, choć z wiadomych względów nie mają już tej świeżości – to jednak w niczym nie przeszkadza.

Prawdziwym problemem Agony — który pewnie wyolbrzymiam, ale co tam — są obce naleciałości oraz część partii wokalnych. Nie dziwi mnie, że muzycy Oppressor chcieli dorzucić coś nowego do swojej twórczości, nie pojmuję jednak dlaczego zdecydowali się na takie, a nie inne rozwiązania. Chodzi tu oczywiście o wpływy tzw. groove metalu i jego pochodnych, które nijak mi nie pasują do zakręconego stylu Amerykanów. Oppressor grający toporne riffy pod Fear Factory naprawdę nie wypada specjalnie przekonująco. Poza tym ogólne dobre wrażenie psuje niekiedy wokal — stał się czytelniejszy kosztem brutalności — bo zdarza mu się wchodzić w manierę siłowego krzyku a’la umęczony życiem Jason Blachowicz. Tim King czasem imituje też Vincenta z „Covenant”, ale to akurat mi pasuje.

Tym, co najbardziej różni Agony od „Solstice Of Oppression”, jest brzmienie – dobre, nie oszałamiające (nawet jak na swoje czasy), ale po prostu dobre i profesjonalne. Nagraniami i produkcją albumu zajął się Brian Griffin z Broken Hope, zaś mastering wykonał Jim Morris w Morrisound, dzięki czemu całość ma ręce i nogi, a przede wszystkim, co jest miłą odmianą w porównaniu z debiutem, nie dudni. Selektywność dźwięku nie budzi większych zastrzeżeń, co przy tak zaawansowanej muzyce znacząco wpływa na jej odbiór – nie trzeba leżeć z głową przy kolumnie, żeby cokolwiek z tej płyty wyłapać.

Mimo paru usprawnień natury technicznej i solidnej dawki łamańców Agony nie przebija debiutu. Ba – nie dorównuje mu, choć jak na 1996 rok mamy tu do czynienia z udanym i wyróżniającym się materiałem. Cały myk polega na tym, że „Solstice Of Oppression” wyróżniał się bardziej i był jakimś powiewem świeżości. Kolekcjonerzy mogą się skusić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OppressorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: