5 czerwca 2024

Autopsy – Ashes, Organs, Blood And Crypts [2023]

Autopsy - Ashes, Organs, Blood And Crypts recenzja reviewAshes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po „Morbidity Triumphant” i — podobnie jak poprzedniczka — nikogo nie zaskoczyła. Dziewiąta płyta zespołu nie przynosi żadnych istotnych zmian w stylu, brzmieniu czy wizerunku zespołu, czego zresztą należało się spodziewać – swoją drogą trudno, żeby muzycy Autopsy w tak krótkim czasie mieli nagle przewartościować swoje granie. Jeśli jednak ktoś liczył tu na nieszablonowe podejście i wysyp nowinek, to spokojnie może o sobie mówić, że jest dziwny; nawet mogą mu to do dowodu wpisać.

Wydaje mi się, że bardzo łatwo o analogię między Ashes, Organs, Blood And Crypts a wydanym zaraz po „The Headless Ritual” „Tourniquets, Hacksaws And Graves” — już pomijając podobną strukturę obu tytułów — bo obie są tymi słabszymi płytami, mniej wyrazistymi i sprawiającymi wrażenie składaków numerów z B-stron singli albo wręcz odpadów z paru innych sesji. Oczywiście o fuszerce ze strony Autopsy nie ma mowy, wszystkie kawałki są utrzymane w rozpoznawalnym stylu obskurnego death metalu doprawionego doomem i syfiastym rock ‘n’ roll, brzmią bez zarzutu i potrafią cieszyć, ale do poziomu tych najlepszych, które na stałe trafiły do setlisty zespołu, niestety sporo im brakuje.

Ponownie każdy z muzyków dorzucił swoje kompozytorskie trzy grosze, co fajnie przełożyło się na różnorodność materiału – raz jest szybciej, raz wolniej, to znowu punkowo i niechlujnie. Reifert wrzeszczy z typowym dla siebie przejęciem, solówki wwieracają się w mózg, zaś bas pracuje z dużym rozmachem, dodając utworom interesującej głębi. Klasyka, ale… mnie jednak brakuje tu jakiegoś motywu przewodniego, czegoś, co by spinało całość i sprawiało, że chce się do tego krążka wracać. Na „Morbidity Triumphant” czymś takim były wyjątkowo pojebane melodie, na Ashes, Organs, Blood And Crypts już żadnego wyróżnika nie wyłapałem. Kolejne kawałki przelatują jeden za drugim nie powodując większych uniesień, a tak na dobrą sprawę spośród nich w pamięć zapada tylko „Marrow Fiend”, który przynajmniej w połowie jest zrzynką z jednego z większych hitów Venom.

Słuchając Ashes, Organs, Blood And Crypts dochodzę do wniosku, że na tym etapie dłuższe przerwy wydawnicze bardziej służą niż szkodzą Autopsy, bo choć zespół wciąż jest bardzo płodny, to już niekoniecznie wszystkie jego pomysły powinny trafiać na płyty. Ten album Amerykanów na pewno nie zapisze się w annałach death metalu, ale nie mając akurat niczego innego pod ręką, można go przesłuchać bez kręcenia nosem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2024

Ecocide – Metamorphosis [2023]

Ecocide - Metamorphosis recenzja reviewHolendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego „Eye Of Wicked Sight” i to na tyle podkopało ich motywację, że niedługo po oficjalnym wydaniu debiutu padli na pysk. Po jakimś czasie ponownie spróbowali szczęścia i… ponownie szybko zaliczyli glebę. Czy za trzecim razem los się do nich uśmiechnie? Tego nie wiem, ale biorąc pod uwagę ich obecną formą — już mniejsza o zmiany w składzie — nie powinno być wcale źle.

„Eye Of Wicked Sight” i Metamorphosis dzieli równa dekada poświęcona nieróbstwu i szarpaninie z realiami, więc nie powinno nikogo zaskakiwać, że u Ecocide co nieco się zmieniło. I to jak! Zespół poprawił się dosłownie w każdym aspekcie, począwszy od wykonania, przez produkcję, a na okładce skończywszy. Styl Holendrów uległ pewnej ewolucji, czy może raczej został dookreślony, dzięki czemu całość jest spójna i podąża w jednym sensownym kierunku. O oryginalności należy zapomnieć, bo baaardzo duże wpływy Death słychać już w pierwszym (po ominięciu niepotrzebnego intra) kawałku. Te oczywiste inspiracje są ponadto uzupełnione nie mniej oczywistymi naleciałościami Morgoth, Sepultury, Pestilence, Asphyx, Loudblast czy nawet Testament – innymi słowy dostajemy tu zajebiaszczo klasyczny death metal ubarwiony równie klasycznym thrash’em. Palce lizać!

W porównaniu z niemal identycznym objętościowo debiutem Metamorphosis wypada znacznie okazalej, a przede wszystkim mocniej angażuje uwagę słuchacza. Muzyka jest bardziej zwarta, zaczepna i podana z lepszym feelingiem, a uzupełnia ją mistrzowski wokal, jakiego wręcz należy oczekiwać po holenderskiej kapeli. Choć Ecocide nie korzystają z przesadnie technicznych rozwiązań, to nowy materiał jest też odczuwalnie ciekawszy – więcej się tu dzieje, aranżacje są bogatsze i odpowiednio urozmaicone, zaś same utwory — co jest zasługą m.in. melodyjnych riffów i ogólnej chwytliwości — zyskały na wyrazistości. Umiarkowane tempa i porządna motoryka sprawiają natomiast, że całość — a już zwłaszcza „Metamorphosis”, „Corrupted Reality” i „The Flayed” — ma spory potencjał koncertowy.

Uwag mam niewiele, w dodatku są małego kalibru. Po pierwsze – zapychacze. Intro już wymieniłem, a jest jeszcze minuta ambientowego nica z jakiegoś względu podczepiona do „Transcendence Of The Mind”, która tylko zaburza płynność albumu. Po drugie – brzmienie. Samo w sobie jest cacy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że produkcja jest dziełem zespołu, aleee chłopaki mogli nagrać to trochę głośniej. Tyle od czepliwego mnie.

Na Metamorphosis Ecocide dokonali dużego postępu, więc tym razem naprawdę warto się ich muzyką zainteresować, do czego zresztą gorąco zachęcam. Nie jest to jeszcze poziom najlepszych w gatunku (tych z Ameryki), ale bez wątpienia jest tu na czym ucho zawiesić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

30 maja 2024

Witch Vomit – Funeral Sanctum [2024]

Witch Vomit - Funeral Sanctum recenzja reviewWitch Vomit zaczynali jako jedna z wielu — stanowczo zbyt wielu! — kapel łupiących pierwotny i mocno syficzny death metal utytłany w wydzielinach starego Autopsy czy Incantation. Co z tego, że wychodziło im to w miarę sprawnie, skoro podobnego tałatajstwa — któremu też w miarę sprawnie wychodziło — było od zajebania? Amerykanie grali to samo, co wszyscy wokół, nie zdradzając najmniejszych śladów własnej tożsamości. Mimo to załapali się na kontrakt z szanowanym Memento Mori, dla którego wydali zupełnie niewybijający się, choć poprawny, „A Scream From The Tomb Below” – na podstawie tego krążka nie wróżyłem zespołowi świetlanej przyszłości, nie podejrzewałem go również o jakiekolwiek tendencje rozwojowe.

A tu proszę – niespodzianka, od epki „Poisoned Blood” Witch Vomit ewidentnie wzięli się za siebie i delikatnie zmienili podejście, a każde kolejne wydawnictwo jest świadectwem ich ciągłego i naprawdę wyraźnego postępu. O tym, że ewolucja zespołu przebiega w dobrym kierunku, najlepiej świadczy Funeral Sanctum — trzeci pełniak w dyskografii Amerykanów — który po prostu wymiata. Sam styl Witch Vomit w ogólnych założeniach wcale zbytnio nie odbiega od tego, co robili na debiucie, jednak wykonanie oraz poziom aranżacji są już zupełnie inne. Dość powiedzieć, że w wielu fragmentach chłopaki (i kobita) grają tak… no kurde… finezyjnie i z dużą lekkością, co niedawno było przecież nie do pomyślenia.

Na Funeral Sanctum dosłownie każdy riff jest doskonale czytelny (rozpracowanie tej płyty ze słuchu nie powinno nastręczyć najmniejszych problemów), każdy też jest „jakiś”, siedzi w odpowiednim miejscu i wnosi coś wartościowego do brzmienia całości, więc nie ma mowy o bezbarwnych, jałowych kompozycjach. Poza tym utworom sporo kolorytu dodają znakomite solówki (zwłaszcza ta melodyjne) tak charakterystyczne dla death-thrash’u przełomu lat 80. i 90. Do „Blood Of Abomination” czy „Dominion Of A Darkened Realm” wraca się dlatego, bo zawierają coś, czego nie ma choćby w „Serpentine Shadows” czy „Endarkened Spirits” – i na odwrót. W tak zajebistym zestawie da się nawet przymknąć oko na dwa instrumentalne — swoja drogą ładne — nabijacze objętości.

Nie ukrywam, że Funeral Sanctum przerosła moje oczekiwania jak rzadko która płyta w ostatnim czasie i przy okazji sprawiła mi mnóstwo radości. Materiał Witch Vomit to świetny przykład tego, jak w dojrzały sposób można podać przestarzałe dźwięki, żeby rajcowały świeżością, a nie były tylko nędznym nawiązaniem do klasyków. I tak, skojarzenia z „Manor Of Infinite Forms” Tomb Mold są jak najbardziej na miejscu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/WebsOfHorror
Udostępnij:

27 maja 2024

Oppressor – Agony [1996]

Oppressor - Agony recenzja reviewPo ciepło przyjętym, lecz naprawdę kiepsko promowanym debiucie muzykom Oppressor nie pozostało nic innego, jak grać koncerty, dłubać przy nowym materiale i czekać, aż wreszcie zgłosi się do nich jakiś sensowny wydawca – wszak wypracowali sobie całkiem niezłą renomę i zasługiwali na odrobinę uwagi. No i cóż, wytwórnia się znalazła, nawet dość szybko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie spadli z deszczu pod rynnę, co ostatecznie przypieczętowało ich status zespołu z głębokiej drugiej ligi czy wiecznego supportu.

A mogło być tak pięknie… Muzyka z Agony nie różni się zbytnio od tej z „Solstice Of Oppression” — jako że Oppressor dorobił się rozpoznawalnego stylu — może oprócz tego, że jest bardziej zwarta, sprawniej zaaranżowana i nieobce są jej współczesne wpływy – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Mniej tu skrajności, jazzu i klimatu, a mimo to każdy, kto choć raz zetknął się z „Seasons”, nie powinien być zaskoczony zawartością tego albumu. Ani rozczarowany. To wciąż stosunkowo oryginalny techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, mocno urozmaiconymi strukturami i bardzo charakterystycznym riffowaniem, którego nie można pomylić z żadną inną kapelą. Kawałki takie jak „Gone”, „Passage”, „Valley Of Thorns” czy „Sea Of Tears” w niczym nie ustępują tym z debiutu, choć z wiadomych względów nie mają już tej świeżości – to jednak w niczym nie przeszkadza.

Prawdziwym problemem Agony — który pewnie wyolbrzymiam, ale co tam — są obce naleciałości oraz część partii wokalnych. Nie dziwi mnie, że muzycy Oppressor chcieli dorzucić coś nowego do swojej twórczości, nie pojmuję jednak dlaczego zdecydowali się na takie, a nie inne rozwiązania. Chodzi tu oczywiście o wpływy tzw. groove metalu i jego pochodnych, które nijak mi nie pasują do zakręconego stylu Amerykanów. Oppressor grający toporne riffy pod Fear Factory naprawdę nie wypada specjalnie przekonująco. Poza tym ogólne dobre wrażenie psuje niekiedy wokal — stał się czytelniejszy kosztem brutalności — bo zdarza mu się wchodzić w manierę siłowego krzyku a’la umęczony życiem Jason Blachowicz. Tim King czasem imituje też Vincenta z „Covenant”, ale to akurat mi pasuje.

Tym, co najbardziej różni Agony od „Solstice Of Oppression”, jest brzmienie – dobre, nie oszałamiające (nawet jak na swoje czasy), ale po prostu dobre i profesjonalne. Nagraniami i produkcją albumu zajął się Brian Griffin z Broken Hope, zaś mastering wykonał Jim Morris w Morrisound, dzięki czemu całość ma ręce i nogi, a przede wszystkim, co jest miłą odmianą w porównaniu z debiutem, nie dudni. Selektywność dźwięku nie budzi większych zastrzeżeń, co przy tak zaawansowanej muzyce znacząco wpływa na jej odbiór – nie trzeba leżeć z głową przy kolumnie, żeby cokolwiek z tej płyty wyłapać.

Mimo paru usprawnień natury technicznej i solidnej dawki łamańców Agony nie przebija debiutu. Ba – nie dorównuje mu, choć jak na 1996 rok mamy tu do czynienia z udanym i wyróżniającym się materiałem. Cały myk polega na tym, że „Solstice Of Oppression” wyróżniał się bardziej i był jakimś powiewem świeżości. Kolekcjonerzy mogą się skusić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OppressorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 maja 2024

Abysmal Dawn – Programmed To Consume [2008]

Abysmal Dawn - Programmed To Consume recenzja reviewProgrammed To Consume to w prostej linii kontynuacja i naturalne rozwinięcie tego, co Abysmal Dawn robili na debiucie, a więc skrajnie nieoryginalnego i pozbawionego udziwnień death metalu w wersji stosunkowo klasycznej – takiego uniwersalnego i w zasadzie dla wszystkich. Muzyka na drugim krążku Amerykanów jest pozbawiona jakichkolwiek skrajności, drugiego dna, nowatorskich, zaskakujących czy kontrowersyjnych rozwiązań, a bazuje jedynie na pomysłach, które sprawdziły się u setek innych, różnych stylistycznie i zwykle bardziej wyrazistych grup. Abysmal Dawn całkiem sprawnie zebrali te wszystkie wpływy do kupy i podali w na tyle profesjonalny i niewymagający sposób, że całość wchodzi bez popitki, choć koniec końców nie pozostaje w głowie na długo.

Na potrzeby Programmed To Consume zespół skorzystał ze wszystkich elementów obecnych na „From Ashes”, dopracował je i uzupełnił o wpływy europejskie, głównie szwedzkiego pochodzenia, dzięki czemu materiał stał się jeszcze bardziej optymalny i przystępny dla zwykłego zjadacza chleba. Daje się tu wyczuć pewien progres techniczno-kompozytorski, ale i odrobinę wyrachowania – słychać, że muzycy chcą, żeby utwory były lepsze i ciekawsze niż wcześniej, jednak bez przesady i zbytnich szaleństw, żeby przypadkiem nikogo do siebie nie zniechęcić. Momentami Abysmal Dawn grają brutalniej, szybciej i bardziej technicznie niż na „From Ashes” (zwłaszcza w „Grotesque Modern Art”), co oczywiście cieszy, ale już po chwili zapodają coś, co niweluje ewentualną ekstremę do szeroko akceptowalnego poziomu: prosty i wolny (a przy tym nudnawy) „The Descent”, akustyczną miniaturę „Aeon Aomegas” czy zupełnie niepotrzebne plamy klawiszy w „Cease To Comprehend”. Znalazło się tu miejsce nawet dla paru blackowych riffów w typie Dark Funeral! Zespół nie posuwa się jedynie do czystych wokali (growl i skrzeczenie są w porządku) i wesołych melodyjek. Co ciekawe, właśnie m.in. przez te przeszkadzajki utwory zyskały coś charakterystycznego dla siebie i nie zlewają się w jednolitą papkę.

Brzmienie Programmed To Consume jest co najmniej solidne – ciężkie, mocne i bardzo selektywne. Abysmal Dawn zadbali, żeby ich praca nie poszła na marne, więc każdy dźwięk jest należycie czytelny. Do struktur poszczególnych kompozycji właściwie nie sposób się przyczepić, poskładano je całkiem sensownie; instrumentalnie nikt fuszerki nie odstawia, wszystko siedzi, jak powinno, szczególnie solówki, których swoją drogą mogłoby być więcej. Amerykanom wyszła z tego przyjemna płytka, której można spokojnie używać do odstresowania się po ciężkim dniu albo w formie przerywnika między bardziej wymagającymi materiałami.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AbysmalDawn

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 maja 2024

Pestilence – Levels Of Perception [2024]

Pestilence – Levels Of Perception recenzja reviewProszę przygotować ruskiego szampana, kolorowe baloniki i brokatowe konfetti! Okazja do świętowania jest nie byle jaka – oto przed państwem zwycięzca w kategorii Najgłupsze Wydawnictwo Roku… a może i dekady. Kurrrwaaa… Levels Of Perception nie ma innego uzasadnienia niż ekonomiczne, bo nawet jeśli sprzeda się wyjątkowo słabo — na co liczę — to i tak zespołowi oraz wydawcy zwrócą się poniesione koszty, które — co widać, słychać i czuć — nie były zbyt wysokie. Levels Of Perception rozpatrywane w jakimkolwiek innym kontekście, a już na pewno w tych poruszanych przez Mameliego, nie ma najmniejszego sensu.

Jeśli to ma być przekrojowy debestof z „najbardziej charakterystycznymi” kawałkami w dorobku Pestilence, to co tu robią numery z „Exitivm”, „Hadeon” czy „Doctrine”, spośród których części nie kojarzę nawet po tytułach? W dodatku te prawie że nołnejmowe „przeboje” stanowią aż połowę bardzo skromnego programu płyty. Gdzie reprezentacja „Spheres” i debiutu? Ano nie ma, widocznie te utwory nie prezentowały sobą niczego wartościowego i nie ma na nie zapotrzebowania. Albo szkoda się ich uczyć do jednorazowego przedsięwzięcia.

Jeśli to mają być klasyczne numery przeniesione w teraźniejszość, to czemu Levels Of Perception brzmi odpychająco – jak próba nagrywana na „jamniku” w publicznym szalecie? W tej dźwiękowej mizerii broni się jedynie wokal i bardzo czytelny bas. Reszta zalatuje taniochą i straszną amatorszczyzną, ale według Mameliego tak właśnie wygląda pełna kontrola nad swoim produktem i coś tam, coś tam o uczciwości. No dejcie, kurwa, spokój! Zespołom na takim poziomie to zwyczajnie nie przystoi. Tym bardziej, że Pestilence nawet w kiepskich warunkach koncertowych potrafią zabrzmieć lepiej i bardziej spójnie niż na tym żenującym kawałku plastiku.

Jeśli nowy skład miał dać tym utworom nowe życie, to czemu skończyło się na bzdurnych zmianach w aranżacjach, w wyniku których ciężko się tego słucha? Mameli przynajmniej od 1993 ma niezrozumiałą dla mnie tendencję do udziwniania tego, co udziwnień nie potrzebuje — vide solówki — a to, z czym mamy do czynienia na Levels Of Perception, podchodzi już pod kalanie świętości. Nie mam wątpliwości, że aktualny skład potrafi grać, ale te nowe wersje brzmią niechlujnie i wyglądają na zrobione w pośpiechu, choć nikt o nie nie naciskał, nikt. Nikt!

Jeśli to ma być traktowane jako regularny album, to czemu wygląda jak pospolita koncertówka albo nawet bootleg? Po wtopie z pierwszą okładką nie dopilnowano, żeby nowa wyglądała chociażby jako tako, więc w rezultacie oprawa wydawnictwa wprowadza w błąd. Ktoś, kto nie śledził tego całego cyrku, może pomyśleć, że ma do czynienia z płytą „live” – i spotka go rozczarowanie. Pierwsze z wielu.

Jeśli jeszcze macie jakieś złudzenia, że Levels Of Perception jednak jest wart waszych pieniędzy, to służę krótkim i szczerym podsumowaniem – nie jest. Przez szacunek do samych siebie darujcie sobie tego gniota.


ocena: 1/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 maja 2024

Morta Skuld – Creation Undone [2024]

Morta Skuld - Creation Undone recenzja reviewPowrót Morta Skuld można spokojnie zaliczyć do tych bardziej udanych, bo nie dość, że ich nowe płyty poziomem dorównują klasycznym pozycjom, to każda kolejna była lepsza od poprzedniej. Forma zespołu zwyżkowała, można było oczekiwać cudów… i wtedy weszła Creation Undone, cała na… szaro. Siódma płyta Amerykanów miała przeogromny potencjał, by stać się tą „naj-naj”, jednak przez jeden dołujący element nie potrafię myśleć o niej inaczej, niż tylko jako o rozczarowaniu – bardzo dobrym, ale jednak.

Creation Undone rozpoczyna się doprawdy imponująco i cieszy gębę każdym kolejnym dźwiękiem – mamy tu wszystko, z czego zasłynął ten zespół, tylko lepsze, bardziej agresywne, mocniej dopracowane i podane w godnej pozazdroszczenia oprawie brzmieniowej. Pod względem samej muzyki to najciekawszy i najbardziej zróżnicowany materiał Morta Skuld, bo w naturalny sposób rozwija styl świetnego „Suffer For Nothing” i wzbogaca go o garść nowych, choć niezbyt ekstrawaganckich i niekoniecznie od razu rzucających się w uszy rozwiązań. Dostajemy tu od groma klasycznych szorstkich riffów (plus takie bardzo charakterystyczne dla „The Stench Of Redemption”), niezbyt częste, ale za to fajnie wplecione melodyjne solówki, dużo thrash’owego feelingu, solidne blastowanko oraz świetny koncertowy groove… W dodatku okładka przykuwa uwagę, a takie „We Rise We Fall”, „Oblivion”, „Perfect Prey” czy „By Design” to murowane hity, o których długo powinno się pamiętać. Wypisz, kurwa, wymaluj płyta idealna.

Niestety, jest jeszcze ten jeden wspomniany element, który zaburza odbiór całości i drastycznie zaniża końcową ocenę – wokal. Dave od dłuższego czasu ma swój sposób śpiewania i patent na teksty, który nawet mi trochę imponował, bo dzięki temu Morta Skuld mieli kolejny wyróżnik. Nie wydaje mi się, żeby na potrzeby Creation Undone Gregor jakoś wyraźnie zmienił podejście do pisania (warto dodać, że ponownie wspomógł go Frank Rini, który odpowiada za dwa i pół tekstu), ale coś, czego nie potrafię racjonalnie wyjaśnić, ewidentnie nie pykło i rezultat jest o wiele gorszy niż zazwyczaj. Mnogość powtórzeń i schematyczność kolejnych wersów przy dość jednostajnej ekspresji wokalnej z czasem męczy i irytuje, a zamiast dodawać utworom kolorytu i je dynamizować – sztucznie je wydłuża i czyni monotonnymi.

Po pierwszych przesłuchaniach chciałem zgnoić Creation Undone jako najsłabszy krążek w dorobku Amerykanów, jednak nie dlatego, że jest tak kiepski, lecz dlatego, że mógł być tak wspaniały. Ostatecznie wygrało uznanie dla muzyki, choć zaznaczam, że ocena jest odrobinę zawyżona. Ten album naprawdę ma całe mnóstwo argumentów, żeby pozamiatać fanów klasycznego death metalu, więc tylko od indywidualnych umiejętności ignorowania wokali zależy, czy pozamiata.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortaSkuld

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 maja 2024

Devangelic – Xul [2023]

Devangelic - Xul recenzja reviewZ początku wyglądało to na ślepą miłość i z lekka bezczelne naśladownictwo, ale najwyraźniej była to część większego i skrupulatnie przemyślanego planu – Włosi przez kilka lat byli Disgorge wannabe, by w końcu, na „Ersetu”, wejść w buty Amerykanów i godnie ich zastąpić. Nic jednak nie trwa wiecznie i nawet formuła brutalnego death metalu zapoczątkowanego przez Kalifornijczyków musiała kiedyś ulec wyczerpaniu. I tu dochodzimy do Xul – płyty, która jeszcze ma sporo wspólnego z poprzednią, a jednocześnie wyraź dryfuje w nowym (przynajmniej dla zespołu) i do pewnego stopnia zaskakującym kierunku. Tym razem Devangelic do obowiązkowych wpływów bogów z Disgorge dorzucili dla niepoznaki (o ile ktoś nie połapał się po oprawie, tytule i tekstach) sporo naleciałości ze środkowego okresu Nile.

Ambicje Włochów nie powinny dziwić, bo postępy, jakie robią między kolejnymi płytami, są naprawdę odczuwalne, co się tyczy nie tylko kwestii techniczno-produkcyjnych, ale przede wszystkim podejścia do komponowania. Devangelic ewidentnie poszerzyli swoje horyzonty i nabrali odwagi twórczej, stąd też Xul zawiera mnóstwo pomysłów, których jeszcze 5 lat wcześniej muzycy w ogóle nie braliby pod uwagę – i to chyba bardziej w obawie, że wyjdą ze swojej strefy komfortu, niż o to, co pomyślą o nich fani. Weźmy na przykład akustyczne partie i utwory w wolnych tempach – przecież to nie przystoi brutal deathmetalowej kapeli! Jednak gdy już się zaryzykuje, może z tego wyjść coś ciekawego, a miejscami nawet klimatycznego. I wyszło, choć trzeba uczciwie zaznaczyć, że rezultat wcale nie jest daleki od tego, co przed laty robił Sanders z kolegami – dla jednych będzie to zaleta, dla innych wada.

Oczywiście na obecnym etapie Devangelic nie prezentują aż tak wysokiego poziomu technicznego jak popularni Amerykanie (i Grek), ogólne tempo ich muzyki jest też zdecydowanie mniejsze, jednak — co już zaznaczyłem — ambicji im nie brakuje i kto wie, może na następny krążek przygotują wypadkową „Parallels Of Infinite Torture” i „Those Whom The Gods Detest”. Póki co Xul bardzo udanie wypełnia niszę, którą Włosi sami sobie wymyślili – nie brakuje tu ani czystej brutalności, ani orientalnych motywów. Utwory są znacznie bardziej rozbudowane i urozmaicone od tych z „Ersetu”, więcej w nich różnorodnych motywów, więc siłą rzeczy album jest dość długi (40 minut), ale w przeciwieństwie do podobnego objętościowo „Phlegethon” nie jednowymiarowy.

Dzięki Xul muzycy Devangelic całkiem sprytnie poszerzyli grono swoich potencjalnych odbiorców, a zarazem stworzyli interesujący punkt wyjścia do dalszych kombinacji ze stylem. Oryginalności od nich nie oczekuję, wystarczy mi konsekwentnie utrzymywana brutalna efektywność.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/devangelic.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

12 maja 2024

The Zenith Passage – Datalysium [2023]

The Zenith Passage - Datalysium recenzja reviewThe Zenith Passage to całkiem niezły przykład tego, jak kapryśne są „opiniotwórcze” media na zepsutym kapitalistycznym Zachodzie. Debiut zespołu był przez nie bardzo wyczekiwany, a później wychwalany pod niebiosa niemal jako objawienie i sensacja dekady. Minęła ledwie chwila, The Faceless niespodziewanie wrócili z „In Becoming A Ghost”, krytycy zapieli z zachwytu, a The Zenith Passage zostali odsunięci na boczny tor i słuch o nich zaginął. Do tego stopnia, że nagrany w kompletnie nowym składzie i wydany dla Metal Blade Datalysium przeszedł właściwe bez echa.

Drugi album The Zenith Passage powstał na bazie praktycznie tych samych inspiracji co „Solipsist” (żeby się nie powtarzać, odsyłam do wyliczanki w recce debiutu, a dodam tylko Fleshgod Apocalypse i Odious Mortem) i są one równie mocno wyczuwalne, a jednak rezultat, jaki zespół osiągnął, jest zdecydowanie inny. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z graniem na maksa eklektycznym, urozmaiconym, pokombinowanym i w pewnym stopniu — choć nie do przesady — wymagającym, ale nastąpiło tu coś, co niekoniecznie mi siedzi – przesunięcie akcentów w stronę klimatu i progresywnych dźwięków, a to oznacza więcej ambientów, elektroniki, wyciszeń oraz czystych wokali. Datalysium niczym w soczewce skupia wszystko, z czego korzysta się we współczesnym progresywnym death metalu.

Korekta stylu odbiła się rykoszetem na ogólnej wyrazistości The Zenith Passage, bo przy okazji łagodzenia muzyki i czynienia jej bardziej przystępną zespół stracił nieco ze swojej mini oryginalności. Chociaż może to tylko kwestia interpretacji, bo gdyby charakterystycznych bzycząco-świszczących riffów (kto raz je usłyszał, ten wie, o co chodzi) było więcej, to pewnie bym narzekał, że stali się kapelą jednego patentu i go desperacko nadużywają, a tak jojczę, że jest ich za mało. Z dwojga złego chyba ten niedosyt jest lepszy, zwłaszcza że Amerykanie sprytnie kompensują go pięknymi melodiami i wyjątkowo barwnymi solówkami. Ba, nawet czyste (nie przepuszczone przez vocoder) wokale udanie odwracają uwagę od niedoboru „firmowych” riffów.

Pod względem realizacji Datalysium wypada okazalej i znacznie mniej szablonowo niż zrobiony hurtem przez Ohrena „Solipsist”. Brzmienie jest cieplejsze i sprawia wrażenie dość naturalnego (to o tyle zabawne, że perkusja poleciała z komputera), natomiast w produkcji zostawiono więcej przestrzeni, dzięki czemu każdy instrument pracuje w szerszym paśmie, a te najbardziej rozbudowane i klimatyczne formy zyskały na podniosłości, zaś wchodzą łatwiej, niż to wynika z konfiguracji samych nut.

The Zenith Passage ulegli tendencji, która mi się nie podoba i napakowali materiał elementami, których z zasady nie trawię, ale mimo pewnych oporów w końcu przekonałem się do ich koncepcji. Ba, w tej chwili Datalysium przemawia do mnie nawet bardziej niż debiut.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheZenithPassage

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

9 maja 2024

StarGazer – Psychic Secretions [2021]

StarGazer - Psychic Secretions recenzja reviewZe wszystkich zespołów, jakie w życiu poznałem, aż ciężko mi zrozumieć dlaczego tak długo sam się wahałem, aby się z nimi zmierzyć. Tak wiele średnich albumów ubóstwiam, a tutaj, powszechnie uznana legenda, gdzie każdy się zgadza, że to geniusze, a ja się dygam, żeby ich przesłuchać. Zresztą, co ja debil będę się kłócił. Ich pierwszy album narobił dużo szumu i obecnie jest traktowany jako podstawa ekstremy (ja mam inne zdanie, ale…). Sama grupa nie spieszyła się z powrotami, bo wydawali rzeczy nieregularnie, tak prawie co 5 lat albo i więcej. Psychic Secretions jest jednocześnie czwartym, jak i ostatnim (stan na 2024 r.) albumem formacji.

I słusznie, że się bałem. To jednocześnie jest muzyka, którą każdy, byle prostak może sobie łatwo przyswoić, ale jednocześnie nie każdy będzie w stanie poczuć w sobie, aby się zachwycić. Zgodnie z nazwą zespołu, jest patrzenie się w gwiazdy, to i są oczywiście elementy Black, Death, jak i Otchłań w stylu Portal, nutka Progresji jak Atheist, współczesnych technikaliów (ale bez przesady) i ogromna przestrzeń (słowo: klucz) w produkcji i brzmieniu płyty.

Ale jest też koherentność tego, co chce Stargazer stworzyć. Ani przez moment nie czułem się zagubiony w treści, a ta potrafi iść naprawdę nieraz losowo w różne kierunki. Nie tyle jest to kwestia motywów, które są główne i pośrednie, a przede wszystkim łatwości, z jaką to sobie płynie. Jeśli mówimy o Death Metalu, to mówimy niestety o pewnych standardach, które musza być zachowane, aby dalej to był Death Metal. I tutaj grupa próbuje zrywać z tą otoczką na różne sposoby. Czasem dziwny bas, czasem melodia albo rytm, ale i tak zawsze wraca to do korzeni. To nie jest tak ultragenialne jak Afterbirth („Four Dimensional Flesh”) i nie sprawia, że odkrywam nowe płaszczyzny świadomości. Muzyka jest wręcz dokładnie taka, jaką znamy od przedszkola – zwrotki, refren, przejścia. Niemniej jednak takie numery, jak „All Knowing Cold” dobrze wyjaśniają te zawiłości. Są też i niemetalowe dodatki, ale one nie mają znaczenia, dlatego ich nie opisuję.

Dostajemy pełen program, wręcz jak sztukę teatralną z aktorami i rozdziałami. Jest to równie niewymuszone, co też prawdziwe i szczere, co sobie osobiście cenię. I owszem, zawsze pojawi się jakaś potrzebna krytyka, aby otrzeźwić zanadto podniecony umysł. Słychać mocne powiązania i prawie plagiat z zapomnianym, czeskim Vuvr, zwłaszcza w „Pilgrim Age” (nawiązanie do ich płyty „Pilgrimage”? Przypadek?).

Ostatecznie – dlaczego akurat wybrałem ten album, a nie wcześniejsze? Ten jakoś mi spasował najbardziej – to nie znaczy, że wcześniej było źle. Jak już słusznie zauważyłem, ta grupa ma już swój status i moje pitolenie nic tu nie zmieni. Ale uważam, że dopiero teraz robi się naprawdę ciekawie i jeśli ktoś przysypiał, albo olewał, to może się zdziwić, bo dalej będzie chyba jeszcze lepiej (a już lepiej niż Portal, co nie jest jakoś specjalnie trudne). To naprawdę dobry przykład na to, że można pokazać znane rzeczy w ciekawy sposób na nowo. To jeszcze nie jest to, co sprawia, że się będę zachwycał na maksa, ale mogę śmiało polecać i mówić, że nie jest to już przereklamowana marka.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/StarGazer/292821067421712
Udostępnij: