26 maja 2023

Blood – Christbait [1992]

Blood - Christbait recenzja reviewPrzedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.

Chłopaczki od początku lubili hałasować krótko i prosto, ale w przeciwieństwie do różnej maści kolegów Punków, mieli iście szatański i mięsisty wizerunek, oraz totalne szaleństwo w oczach. Swoista więc schizofrenia, jeśli chodzi o tożsamość ideologiczną muzyków w czasach kiedy subkultury się napierdalały między sobą, w niczym nie przeszkodziła im stworzyć konsekwentny, dobitny i absolutny deathmetalowy klasyk.

15 utworów (plus parę bonusów na re-edycji) i pół godziny trwania – większość tracków nie lubi przekraczać 2 minut. Ale w przeciwieństwie do takich legend jak Terrorizer, czy Napalm Death, Blood zdaje się być dużo dojrzalszy, zwłaszcza w departamencie składania kompozycji, a co za tym idzie, nie goni przez siebie na oślep, jest mniej szalony i w efekcie brzmi poukładanie (może to przez tą niemiecką, biurową mentalność). Nie traktujcie tego jednak jak wadę, bo jest dużo blastowania – zespół najzwyczajniej w świecie wycina tłuszcz i zostawia to, co najlepsze. Gdyby tak inni robili, to byłby pewnie pokój na świecie…

Na pierwszy rzut ucha wysuwa się przede wszystkim wyjątkowo gęsty, duszny i mroczny, a przy tym masywny klimat. Taki sam jak w większości płyt Death Metalowych anno domini 1991-1993. Otwierający płytę instrumentalny „Lost Lords” dba o to, aby wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój i jest pełnoprawną piosenką, tyle że bez wokalu. Po introdukcji następuje „…and No One Cries” z (nienawidzę tego słowa) kapitalnym tekstem w łamanej angielszczyźnie – macie oto mały fragment:

Million eyes look at you – million things becoming true
Things of passion, things of crime – Life is unreal, so waste your time (sic)
Pain is slipping very deep – you fall in endless sleep

I wiadomo już, że będzie swojsko i milusio. Paktu zagłady dopełnia jeszcze „Dogmatize” oraz „Self-Immolation” (yhm, macie to obczaić), a przypieczętowuje chamskie, końcowe „Mass Distortion”. Co może nieco dziwić, to ciągotki do Doomowego brzmienia, choć też nie chcę wprowadzać w błąd, bo owszem, jest ten kruszący ton gitar, ale ma on holenderski posmak, niżli szwedzki. Innymi słowy, mimo krótkiego trwania utworów, sprawiają one wrażenie wolniejszych niż są w rzeczywistości. Swoją drogą, czy to nie jest totalne kuriozum – Deathgrind starający się trzymać zwarte, Doom Metalowe tempo?

Nie chce mi się was jakoś specjalnie namawiać do przesłuchania, bo znajomość tego materiału powinna być waszym zakichanym, psim obowiązkiem. Christbait powstał w kluczowym okresie popularności Death Metalu i mimo bycia tworem stricte undergroundowym, bez żadnej promocji, to bezczelnie powiem, że w niczym nie ustępuje on zespołom pierwszoligowym. Nie daję 10/10 tylko po to, aby was oszukać i zachować ułudę obiektywności.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/blood.de
Udostępnij:

23 maja 2023

Angelcorpse – Exterminate [1998]

Angelcorpse - Exterminate recenzja reviewPo dobrze, choć nieprzesadnie entuzjastycznie przyjętym „Hammer Of Gods” Angelcorpse postanowili kuć żelazo, póki gorące, zwłaszcza że mogli liczyć na większe wsparcie ze strony Osmose. Zwerbowali na drugą gitarę Billa Taylora (chwilę wcześniej grał na basie w Xenomorph), zagrali kilka koncertów po obu stronach Atlantyku (m.in. z Cannibal Corpse, Impaled Nazarene czy Immolation), po czym ostro zabrali się do pracy nad nowym materiałem. Na miejsce nagrań wybrano kultowe Morrisound na Florydzie – i to był strzał w dziesiątkę, bo z pomocą Jima Morrisa Angelcorpse osiągnęli znakomite rezultaty, a wydany na początku 1998 roku „Exterminate” zapewnił zespołowi wysokie pozycje w podsumowaniach roku.

Pomimo ekspresowego tempa prac i wiszącej nad zespołem presji, druga płyta Angelcorpse jest tworem znacznie dojrzalszym od debiutu, lepiej przemyślanym, mocniej dopracowanym i zwartym. Poszczególne utwory są zgrabnie poskładane, o wiele bardziej spójne, a przy tym utrzymane na zaskakująco równym poziomie. Spójność albumu wynika również z wyraźnie zarysowanego indywidualnego stylu oraz z ograniczenia obcych wpływów, które — poza Morbid Angel — nie rzucają się aż tak w uszy. Ponadto mamy tu do czynienia z normalnym rozwojem w ramach death metalu: szybciej, brutalniej i bardziej technicznie. Co ciekawe, chociaż zespół obrał kurs na ekstremę (wszak tytuł nie jest przypadkowy) i napiera jeszcze intensywniej niż na „Hammer Of Gods”, muzyka zyskała na przebojowości. „Exterminate” to 40-minutowy zestaw antychrześcijańskich hiciorów, spośród których w pamięć najmocniej zapadają „Phallelujah” (te maniakalne wrzaski Helmkampa!), „covenantowski” „Sons Of Vengeance” i zajebiście bezpośredni „Christhammer”.

Krótka sesja nagraniowa „Exterminate” wyszła Angelcorpse na dobre, bo dzięki temu Amerykanie nie zatracili charakterystycznej dla siebie spontaniczności. Płyta brzmi w pełni profesjonalnie – o wiele selektywniej od debiutu, fanie uwypuklono lepsze umiejętności każdego z muzyków oraz wszystkie skoki dynamiki, a mimo to nie ma się wrażenia, że zespół w jakikolwiek sposób złagodniał. Kawałki z „Exterminate” kipią od czystej energii i mają typowo koncertową moc, no i znakomicie wchodzą już od pierwszego przesłuchania.

Po wydaniu tej płyty Angelcorpse byli na fali wznoszącej i chyba każdy maniak death metalu ze Stanów zaliczał ich do grona ulubionych zespołów. I nie było w tym nic dziwnego, w pełni na to zasłużyli, bo „Exterminate” nie ma słabych punktów, a żeby osiągnąć taki rezultat Amerykanie nie potrzebowali wprowadzać do gatunku czegokolwiek nowego. Przypomnieli tylko, jak ważna w tym graniu jest pasja.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2023

Dira Mortis – Euphoric Convulsions [2012]

Dira Mortis - Euphoric Convulsions recenzja reviewMam nadzieję, że ta recka nie będzie odebrana koniunkturalnie, bo gdzieniegdzie zaczyna się robić troszkę głośniej o Dira Mortis, ale patrząc na to, że grupa powstała jeszcze w ’98 r. i robienie kariery zajęło im kilka dekad, to stwierdziłem, że najlepiej przyjrzeć się ich pierwszemu albumowi (choć słowo EP-ka bardziej by tu pasowała) i zadumać nad tym, ile trzeba samozaparcia, aby brnąć w tak niewdzięczną pasję, jak granie Death Metalu.

Głównym założycielem i ojcem jest Mr. Makowiecki, ale muzycznie i studyjnie prawdziwe żagle rozwinęły się dopiero po dojściu osobników w postaci basisty Mścisława (ciekawe czy zna mojego kolegę, co dla odmiany na siebie mówi „Prącisław”) grający w m.in. Abusiveness, Deivos, Ulcer, perkusisty Wizuna, który przewinął się przez te same formacje, oraz Mr. Glińskiego (Infatuation of Death, Nuclear Vomit) – wymieniam of course tylko te lepsze projekty, które warto znać.

Muzycznie jest to połączenie Asphyx, z nutką Pestilence i Grave. Wyróżnia ich długość utworów (średnio w granicach 8 minut i nie tylko na tej płycie), oraz duża ilość instrumentali. I tutaj będzie mały przytyk, bo na 7 tracków mamy tylko 3 pełne utwory i aż 4 przerywniki. Podejrzewam, że dużej ilości osób będzie to przeszkadzać, nawet jeśli grupa się szczyci tym, że dba o to, aby nie były to zwykłe zapchajdziury, z czym nawet jestem skłonny się zgodzić. Dobrym pytaniem by było, czy nie lepiej było wplatać te bądź co bądź, atmosferyczne wstawki bezpośrednio do utworów dla podkreślenia i tak dość dobitnego, cmentarzowego klimatu.

Bo to, że klimat jest wyśmienity a i repertuar, choć skromny, również porządnie wkręca, to nie ulega wątpliwości. Owszem, ze względu na krótki czas trwania materiału (niecałe pół godziny) pozostaje niedosyt, dlatego też należy traktować Euphoric Convulsions bardziej jako zakąskę, gdyż na kolejnych albumach Panowie poszli po rozum do głowy i zdecydowanie lepiej dobrali proporcje między poszczególnymi elementami, dbając również o ilość.

Ja jednakowoż mam jakiś sentyment do tego krążka i mimo pewnych jego ograniczeń, nie widzę większych wad i darzę go dużą estymą i sympatią. Długie utwory mogą co prawda odstraszyć potencjalnych słuchaczy, ale muzyka potrafi się obronić. Jest to na tyle hipnotyczna jazda, że w sumie idealna do palenia „papierosów” (ja sam nie palę, ale może zacznę). Ocena więc może i zawyżona, ale nie zawsze muszę być obiektywny.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/diramortis
Udostępnij:

17 maja 2023

Desecrator – Subconscious Release [1991]

Desecrator - Subconscious Release recenzja reviewAnglicy nigdy nie byli potęgą w death metalu. Owszem, posiadają kilka zacnych kapel, które mają wielkie znaczenie historyczne, ale myśląc „scena death metalowa” w głowie mamy głównie scenę amerykańską, szwedzką czy polską. Niemniej jednak są kapele, które warto uratować przed zapomnieniem.

Desecrator jest właśnie takim zespołem. Anglicy z Nottingham powstali w złotej erze metalu śmierci. Nie istnieli jednakże długo. Trwali jednak na tyle, aby w roku pańskim 1991 powstało jedyne ich dzieło Subconscious Release, po czym nastąpił koniec Desecratora pod tą nazwą, a powstał, być może, bardziej znany szerszej publiczności Consumed. My jednak nie o tym. Sam przyznam bez bicia, że pisząc tę recenzję pierwszy raz mam do czynienia z owym dziełem.

Uwolnienie Podświadomości to w podstawowej wersji 41 minut grania w 7 utworach. Moja wersja to wznowienie z 2015 r. przez Canometal Records, które wzbogacone jest o 4 utwory z dema ‘92. Przejdźmy zatem do obiadku, tak więc z czym się tę płytę je?

Subconscious Release to mówiąc najprościej rozbudowany, „zmienno-tempny” death metal ze świetnym brzmieniem i głębokim, a zarazem dobrze słyszalnym growlem Mike’a Forda będącym odpowiedzialnym również za bas. Skład domyka brat Mike’a, Steve na wiośle, a za garami zasiadł Lee Hawke. 41 minut muzyki umieszczonej w 7 trackach daje średnią niemal 6 minut na kawałek. Średnią skraca zacznie „Insult to Intelligence / Deadline” trwający niecałe 2 minuty, gdzie panowie postawili na utwór z szybkim wpierdolem w pogo. Bonusowe utwory trwają średnio 5 minut. Przy gatunku jakim jest death metal jest to całkiem sporo i może pojawić się zagrożenie nudnościami (lekarz odradza!). Czy takowe dotyczy właśnie Desecratora? Odpowiedź jest szybka jak kopniak Bruce’a Lee. Absolutnie nie! Jak już wspomniałem wyżej, rozbudowanie, złożoność i inteligencja w kompozycji, a dodatkowo zmienne tempa na przestrzeni trwania utworów nie pozwolą się nam znudzić. A co chyba w tym wszystkim najważniejsze – ciągle nie jest to zabawa w jakieś techniczne zagrywki czy progresywność. Nie! Jest to death metal kopiący z glana w ryło i nie zapomnimy o tym na czas trwania całej płyty. Nie ma sensu też wyszczególniać pojedynczych tracków, gdyż całość jest genialnie spójna i trzyma równy, bardzo wysoki poziom.

Na oddzielny akapit zasługują utwory dodatkowe. Czy dopełniają płytę czy może są jedynie zbędnymi zapychaczami, na które nie warto tracić dodatkowych 20 minut? Jak już wspomniałem, są to kawałki z dema, ale jakość nagrania jest bardzo dobra. Dodatkowo rolę basisty przejmuje Steve Watson znany bardziej z Ravens Creed. Subconscious Release zyskuje na tych dodatkach, gdyż ich wykonanie prezentuje wysoki poziom i nie odbiega od podstawowych 7-miu kompozycji, więc wcale nie dziwota, że znalazły się na płycie.

Podsumowując: Subconscious Release to płyta nie-do-zapomnienia i warta powrotów na głośniki. Jest perełką, której utrata w czasie i przestrzeni byłaby stratą dla całego gatunku death metalu i niezmiernie cieszę się, że miałem szansę sprawdzić to dzieło Anglików. Pozostaje mi jedynie polecić czytelnikom zrobienie tego samego.

P.S. Rogate pozdrowienie dla Grety, która zaproponowała mi tę kapelę!


ocena: 9,5/10
Lukas
Udostępnij:

14 maja 2023

Dungortheb – Waiting For Silence [2008]

Dungortheb - Waiting For Silence recenzja reviewFrancuzi dobrze wykorzystali czas dzielący Waiting For Silence od debiutu, bo ich drugi krążek pod każdym względem przewyższa „Intended To…”. W zespole doszło do pewnych zmian w składzie, ale w żaden sposób nie odbiło się to na podejściu do komponowania, co dowodzi, że Dungortheb od początku mieli jasno określoną wizję muzyki, a to, jak wyglądała pierwsza płyta, absolutnie nie było dziełem przypadku. Na tamtym materiale kapela stworzyła podwaliny własnego stylu, zaś na drugim rozwinęła go i dopracowała – co lepsze pomysły zostały udoskonalone, natomiast z tych mniej udanych czy wtórnych zrezygnowano.

Na przestrzeni kilku lat muzyka Dungortheb nabrała dużej wyrazistości i choć nie jest to super oryginalne granie, to zawiera sporo elementów charakterystycznych tylko dla nich, których praktycznie nie można pomylić z nikim innym: praca perkusji, gitary rytmicznej i solowej. Co prawda w utworach wpływy Death wciąż są namacalne, a niektóre fragmenty kojarzą mi się z Traumą i Demise (to na pewno zbieg okoliczności, bo pewnie ani jednych, ani drugich nigdy nie słyszeli), ale te naleciałości rozpatruję jedynie w kategoriach miłego dodatku. Trzon Waiting For Silence to utrzymany w umiarkowanych tempach techniczny i bardzo melodyjny death metal, który chłonie się z łatwością i olbrzymią przyjemnością.

Muzycy Dungortheb rozwinęli się technicznie i kompozytorsko, co przełożyło się na urozmaicone i zgrabne struktury, a przy tym zachowali świeże podejście do grania, więc każdy z utworów zawiera przynajmniej kilka wybijających się patentów czy drobnych smaczków aranżacyjnych, które szybko wbijają się w pamięć i pozostają w niej na długo. Mimo ciągłego sweepowania i niekończących się solówek, całość wcale nie jest przekombinowana, ma natomiast na tyle kopa (choć to zupełnie inna kategoria wagowa niż np. Kronos), że łatwo jest się dać muzyce porwać. Poza tym Waiting For Silence jest materiałem o wiele lepiej zrealizowanym od poprzedniego – brzmi znacznie ciężej i selektywnie, co przy tak rozbudowanych kawałkach jest nie bez znaczenia.

Chociaż Dungortheb niegdy nie przebili się do pierwszej ligi czy w jakiś sposób dorównali klasykom, dla mnie Waiting For Silence jest albumem, który nigdy się nie nudzi, i do którego od lat wracam z taką samą przyjemnością. Chcąc wymienić najlepsze utwory, pewnie skończyłbym na wyrecytowaniu całej tracklisty, toteż ograniczę się tylko do czterech: „Only Way To Die”, „Addicted”, „Lethargy”, „N.D.E.” – każdy z nich w odpowiedni sposób rozbudza apetyt na więcej.


ocena: 9/10
demo
oficjala strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 maja 2023

Intense Agonizing – Beginning Of The End [1995]

Intense Agonizing - Beginning Of The End recenzja reviewPolak-Węgier – dwa bratanki. Do Metalu i do szklanki.

Ta skądinąd sympatyczna kapela zapewne raczej nie będzie nikomu tutaj znana, nawet najbardziej oddanym fanatykom starego Death Metalu, grzebiących po śmietnikach w poszukiwaniu diamentu. Również wśród samych Węgrów mało kto by ich tam kojarzył, w porównaniu do Necropsia, Extreme Deformity, Subject, czy Unfit Ass. Naród węgierski ma dość specyficzny styl, gdyż słychać pewne ukształtowanie historyczne w ich dźwiękach. Czyli – z jednej strony, ciągnie ich w kierunku Grindcore, ale takiego bardziej brzmieniowego, niż typowo stylistycznego, nie inaczej jak w Czechach (Garbage Disposal), czy przede wszystkim w byłym partnerze królewskim – Austrii (Pungent Stench), a z drugiej strony, mającą nieco uliczne brzmienie, podobnie jak u swego sąsiada w Rumunii.

Intense Agonizing tworzy wypadkową obu namiętności i przede wszystkim stara się być w pierwszej kolejności uczciwą kapelą ekstremalną, próbując wyważyć eksperymentowanie z formułą do minimum (polecam przesłuchać „Smile of a Mask”). Co prawda, omawiany album wypada również na rok, w którym Sepultura / Napalm Death, poszli w pełni w kierunku alternatywnym i takowe właśnie podobne ciągotki można tu zauważyć, ale uspokajam, że podstawowym daniem jest szybki, maniakalny, blastujący Death Metal ze szczyptą koncertowej, Punkowej niechlujności i piekielnym, mocno zajeżdżającym alkoholem, wyziewem z gardła (serio, nie przystawiajcie głowy do głośników bo się upijecie).

Mimo pomysłowości i unikania sztampy i tak ostatecznie dostajemy tylko i aż przeciętny album, który choć ma swój wyrazisty charakter, to też niespecjalnie wybija się ponad przeciętność jeśli chodzi o riffy, czy różnorodność kompozycji. Dostajemy strzał w ryj, punkt za punktem, cios za ciosem, gdzie nikt się nie ogląda za siebie i mimo kilku jasnych punktów (np. „I'm a Vanishing Type of Animal”, „Human Spirit Lightened of Burden”, „Our Becoming Unintelligent by the World”), całościowo trąci nieco monotonią. Co prawda, są ludzie, którzy tylko tego oczekują od Metalu, ale ja lubię, jak zespół stara się tworzyć dzieła absolutne – już taki ze mnie cham niezbuntowany.

Nie mam jednak większych uwag i jest to dobra pamiątka czasów minionych i była ewidentnie tworzona przez młodych gniewnych, którzy po prostu kochali taką muzykę – a to jest największa determinanta wpływająca na przyjemność ze słuchania płyty. To nie ma prawa zrobić wam rewolucji umysłowej (mimo iż zespół naprawdę stara się być ciekawy), ale jak najbardziej jest w stanie umilić wam czas, a nawet się mocno spodobać. Zresztą, niech stracę, dam im 0,5 pkt więcej, bo to takie właśnie niepozorne płyty, sprawiają że człowiek z lubością grzebie w wykopaliskach. Jeszcze nie platyna, nie diament, ale jakieś złoto już jest.


ocena: 7/10
mutant
Udostępnij:

8 maja 2023

Metallica – 72 Seasons [2023]

Metallica - 72 Seasons recenzja reviewZaprawdę powiadam wam: spieszcie się słuchać 72 Seasons zanim szum medialny wokół tej płyty się skończy i wszyscy o niej zapomną w cholerę! Nie to, żebym jakoś gorąco zachęcał do zapoznania się z jedenastym longiem Metallicy, bo to by było nadużycie z mojej strony. Chodzi o to, że jeśli w okresie „miesiąca miodowego” nie skorzystacie z okazji, później możecie nie znaleźć w sobie dość samozaparcia, żeby w ogóle podejść do tego materiału, a mowa przecież o długim, grubo ciosanym klocku. Klocku, który razem z paroma innymi klockami łapie się do dolnej połowy metallicowej tabeli.

Pod względem stylu muzyka nie odbiega znacząco od tej z „Hardwired… To Self-Destruct” — co oznacza niespecjalnie spójny mariaż naiwnych thrash’owych riffów sprzed 40 lat ze stonerami i zamulaniem aż za dobrze znanymi z „Load”/„ReLoad” — jednak jest bardziej schematyczna, odtwórcza i na pewno nie ma takiej wyrazistości. Choć większość kawałków ma swój odpowiednik (pierwowzór?) na poprzedniej płycie, to z 72 Seasons trudno wytypować jakiś ewidentny hit i pewniak koncertowy, bo żaden w całości nie jest na tyle udany, żeby się go chciało słuchać do upadłego. Najlepiej wypadają co żwawsze fragmenty „Room Of Mirrors” (chyba najlepszy w zestawie), utworu tytułowego, „Lux Æterna” (na tle innych to wręcz petarda) czy wyjątkowo melodyjne refreny „Shadows Follow”, „If Darkness Had A Son” i „Chasing Light”, ale – to tylko fragmenty. Zresztą, czy którykolwiek z nich mógłby wskoczyć do setlisty kosztem czegoś z „Ride The Lightning” czy „…And Justice For All”? Patrząc logicznie i zdroworozsądkowo – nie; patrząc praktycznie i niestety też zdroworozsądkowo – tak, za te, które Ulrich najmocniej kaleczy.

Chociaż 72 Seasons to najbardziej zespołowe dzieło Metallicy od lat — bo Trujillo (słychać go, słychać!) i Hammett dorzucili tu swoje kompozytorskie trzy centy — to w ogóle nie ma to przełożenia na różnorodność czy świeżość materiału. Album jest niemal identyczny objętościowo co „Hardwired… To Self-Destruct” (12 kawałków w 77 minut), jednak pod względem ilości pomysłów wypada wyraźnie skromniej, co oznacza więcej powtórzeń i powtórzeń powtórzeń i powtórzeń powtórzeń powtórzeń… Może i moje podejście do tematu jest naiwne, ale wydaje mi się, że jak się ma patentów (w dodatku nie rewelacyjnych) na 3 minuty, to nie powinno się z nich robić 6-7 ani tym bardziej 11-minutowych tasiemców. Tej monotonnej mielonki w żaden sposób nie urozmaicają solówki Hammetta, bo tym razem zagrał zupełnie bez polotu – takie „random Hammett noises”, które niczym się od siebie nie różnią i wszędzie pasują/nie pasują tak samo. Ot zapchajdziury, żeby nikt nie jojczył, że nie ma solówek. Rezultat jest taki, że część utworów — „Sleepwalk My Life Away”, „You Must Burn!” (jeśli to miało być nawiązanie do „Sad But True”, to wyszło raczej „sad” niż „true”), „Crown Of Barbed Wire” — nie ma nawet przebłysków, a w kupie trzyma je wyłącznie nienaganny wokal Hetfielda, któremu kolejne odwyki niestraszne.

Czy ktoś to przyjmuje do wiadomości, czy nie, Metallica wyżej 72 Seasons nie podskoczy, będzie już tylko gorzej i zaklinanie rzeczywistości w niczym tu nie pomoże. W tym momencie stać ich tylko na przeciętne, wtórne płyty i nie można mieć im tego za złe, taka po prostu jest kolej rzeczy. Jednocześnie jestem pewien, że dopóki Ulrich będzie w stanie trafić w werbel bez posiłkowania się namierzaniem z satelity, będą powstawały kolejne „powroty do thrash’owych korzeni”.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:
























Udostępnij:

5 maja 2023

Panzerchrist – Regiment Ragnarok [2011]

Panzerchrist - Regiment Ragnarok recenzja reviewPancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.

Początkowo chciałem też porównać Pancernychmesjaszy do Bolt Thrower/Marduk, tyle że nie ta prędkość, nie ta intensywność niestety. Nie zrozumcie mnie źle, blasty są (o tym później), ale nie czuć tej duszności i klaustrofobii i gęsiej skórki, jaka się pojawia przy zapuszczaniu wcześniej wymienionych. Dużo bardziej natomiast słyszę tutaj wpływ notabene polskich grup Death Metalowych. Poziom Calm Hatchery to oczywiście to nie jest, ale jest pewien zbliżony entuzjazm w tworzenie sztuki, jak i ewidentna przyjemność z grania, a nie klepania losowo podanych riffów.

Zacznijmy jednak od tego, co jest kiepskie. Co prawda nie lubię blackowych elementów i choć o dziwo tutaj one sprawiają, że materiał brzmi ciekawie, to mimo wszystko mogłoby się obyć bez skrzeków. Inna sprawa, że growl brzmi tatusiowato (poproszę ojca, żeby zaryczał to sobie potem nagram i porównam).

Drugi problem i to poważny, to perkusja. Z tego co przeczytałem, to produkcją i dalszymi następstwami zajął się jeden typ – Jacob Olsen. Patrząc się na jego „dorobek”, to rzadko kiedy wszystko robił sam, częściej współpracował z Tue Madsenem (tym bardziej kompetentnym Duńczykiem). I to niestety słychać. Perkusista jest naprawdę dobry – blastuje, częstuje nas talerzami, przejściami, ma energię, siłę, kopa i pomysły, czego to on nie robi, żeby przykuć naszą uwagę. Tyle, że gówno z tego słychać. Mam taką teorię, że Jacob chowając werble do tyłu przy mixie (bo one brzmią akurat prawidłowo), przy okazji nieopatrznie ściszył wszystkie pozostałe ścieżki perkusyjne, gdyż brzmi to jak klepanie dupą po prześcieradle albo lepiej, klapkiem o podłogę.

Niestety, ale w Death Metalu perkusja, a co za tym idzie, rytmika, a co za tym idzie, energia i charyzma w prezentowaniu swojej wizji, to jest nieraz być albo nie być. I dla wielu z was nie będzie miało znaczenia to, że dostaniecie naprawdę zajebiste schizofreniczno-apokaliptyczne piruety na gitarze, wraz z odpowiednim klimatem i genialnymi utworami typu „We March as One”, „King Tiger”, „Feuersturm”. Nie, aczkolwiek nigdy nie ma nudy i cały czas coś się dzieje ciekawego i nie ma zjadania ogona, to gdyby perkusja brzmiała tak jak należy, to nie musiałbym teraz świecić oczami za swoje opinie i końcową ocenę.

Mimo tego, stwierdziłem że tylko troszkę odejmę punktów, bo tego typu albumy udowadniają, że nie o oryginalność chodzi w Death Metalu, a o jakość kompozycji. Można robić popisy cyrkowe i trafić tym jak kula w płot. A można wziąć poszczególne znane składniki, stworzyć własną recepturę i wygrać. Dlatego też wierzę w sens istnienia tego zespołu i uważam, że jest on tynfa wart.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Panzerchrist/24836243997

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2023

Torchure – The Essence [1993]

Torchure - The Essence recenzja reviewPo tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.

Do odrodzonego zespołu zwerbowano braci (!) Staller na gitary, basistę o xwie Dr. Fressenius oraz… klawiszowca Patricka Felsnera, który w przeciwieństwie do kolegów z metalem nie miał dotąd nic wspólnego. W tym składzie Torchure rozwinęli styl z debiutu i śmiało pchnęli go w kierunku, o którym już wcześniej myślał Andreas Reissdorf (a czego przedsmak znajduje się na składaku „This Stuff's 2 Loud 4 U”): więcej klawiszy i więcej klimatu. W ten sposób powstała płyta mająca dużo wspólnego z „Beyond The Veil”, a jednocześnie zupełnie od niej inna. Co ciekawe i paradoksalne, „The Essence” jest materiałem jeszcze brutalniejszym od debiutu: szybszym, cięższym i bardziej agresywnym – już od pierwszych taktów „Invisible Truth” Torchure nie szczędzą blastów i naprawdę wgniatających riffów, których nie powstydziłby się Gorefest. Nawet wokal Martina brzmi mocniej – tak jakoś niechlujnie i dziko.

Ekstremalne wyziewy to tylko jedna strona „The Essence”, bo zespół równolegle rozwiną się w przeciwnym kierunku i wprowadził do swojego stylu także dużo wpływów doom czy surowego death/domm – kłaniają się szczególnie debiuty Paradise Lost i Tiamat. To właśnie w tych wolniejszych partiach — poza niekoniecznie udanymi instrumentalnymi przerywnikami — wyraźnie do głosu dochodzą klawisze, co jednak nie znaczy, że w jakimkolwiek stopniu łagodzą muzykę. Wręcz przeciwnie – czynią ją bardziej ponurą i przygnębiającą. To wrażenie potęguje bardzo szorstkie brzmienie albumu, tak różne od stosunkowo wypolerowanego „Beyond The Veil”.

Bardzo duże kontrasty w muzyce i jej nastroju sprawiają, że w dość rozbudowanych strukturach utworów czasem coś zgrzytnie, zwłaszcza kiedy między skrajnymi elementami brakuje płynnych przejść. Można to potraktować jako drobną wadę, można też uznać, że takie zabiegi podkreślają gwałtowny charakter „The Essence”. Dla mnie o wiele istotniejsze jest to, że Torchure trochę stracili na chwytliwości, a poszczególne kawałki nie są tak wyraziste jak na debiucie – i właśnie to przesądza o odrobinę niższej ocenie.

„The Essence” to nie tylko jedna z lepszych ekstremalnych płyt nagranych we wczesnych latach 90. za naszą zachodnią granicą, ale i pełnoprawny klasyk europejskiego metalu śmierci, który można śmiało stawiać obok „You'll Never See…” czy „Mindloss”. Poza tym to godne epitafium dla Torchure.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 kwietnia 2023

Headhunter D.C. – God’s Spreading Cancer [2007]

Headhunter D.C. - God’s Spreading Cancer recenzja reviewHeadhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.

Nie ma jakiekolwiek elementu, który byłby losowy, nieprzemyślany, czy zrobiony po linii najmniejszego oporu. Nawet okładka, choć kiczowata (z powodów budżetowych), ma swój koncept, pomysł i czar, a pulchna książeczka wypełniona po brzegi informacjami, zdjęciami, bardzo osobistymi dedykacjami, grafikami powinna zawstydzić 99% dostępnych wydawnictw na rynku, które robione są na odwal się i sprzedawane za ciężkie pieniądze. Tak się właśnie powinno tworzyć i wydawać muzykę – dając z siebie jak najwięcej fanom. Zresztą temu jest również poświęcony ostatni hymn na tej płycie „Long Live the Death Cult”.

Żeby była jasność – nie ma żadnych słabych utworów, jest ogromna różnorodność styli, nawet intro jest ciekawe, ze względu na oryginalny pomysł wplecenia fragmentu żywej publiki z koncertu, jakby za punkt honoru obrano sobie pokazanie, że jesteśmy świadkami magicznego misterium dla wybranych. Co mogę polecić? Otwierający płytę „God is Dead” perfekcyjnie obrazuje geniusz zespołu w budowaniu napięcia i rozwijaniem poszczególnych motywów w celu uzyskania maksymalnego efektu mroku. Do godnych polecenia przychodzą mi na myśl „Stillborn Messiah”, „Contemplation (To the Fire)” (moje prywatne faworyty) czy oparty na refrenie “Black Miracle” i tytułowy track. Najlepiej to sobie puścić, bo żadne słowa nie oddadzą tu sprawiedliwości, tego co się dzieje. Dodatkową atrakcją jest cover nieznanemu nikomu ThrashMassacre (ich historia jest opisana w książeczce), stanowiący swoiste uhonorowanie podziemia. Jest to zdecydowanie lepszy pomysł, niż jakbym po raz kolejny miał słuchać tych samych hitów od Morbid Angel, czy Celtic Frost, jak to zazwyczaj bywa przy coverach.

Dlatego też każdy, kto autentycznie kocha i żyje tą muzyką i chce inteligentnie napisanej płyty, nie powinien przejść obojętnie, łącznie z największymi malkontentami. Obawiam się więc, że nie ma innego wyjścia, niż grzecznie pokłonić się przed Kultem Śmierci i docenić monstrualną pracę, jaka była włożona w stworzenie tego albumu.

Na koniec pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów do przemyślenia z liner notes, autorstwa frontmana:

„and no matter how long we take to release a new album, we’ll NEVER betray our principles (…), after all we’re not dealing with just plain business here. It’s about PASSION above all! (…) we aren’t like certain bands that release one album each year with results almost always worthless. (…) Death Metal for us does not mean a heap of disconnected notes resulting in senseless riffs (riffs?), monotonous grunts and 10.000 beats per minute. (…) At last, have a good listening (and of course, a good reading, as the lyrics are also a very important part in this work), bang your fucking’ head off at the loudest volume possible and stay away from God. We are God’s Spreading Cancer…”.

ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeadhunterDc
Udostępnij: