25 grudnia 2021

Noctambulist – Atmospheres Of Desolation [2019]

Noctambulist - Atmospheres Of Desolation recenzja okładka review coverNoctambulist to stosunkowo świeża nazwa na mapie amerykańskiego death metalu, w dodatku z typowym amerykańskim death metalem mająca niewiele wspólnego. Bohaterom tej recenzji muzycznie jest zdecydowanie bliżej do Nowej Zelandii i okolic – dość dalekich okolic. Zespół — zważywszy na jego niewielki staż — swoim graniem całkiem udanie wstrzelił się w niszę z technicznym, wyrafinowanym i nieprzewidywalnym death metalem w typie Ulcerate, dodając do tego coś z czarnego pierwiastka i aury tajemniczości charakterystycznych dla Portal, Altarage czy Mitochondrion. Atmospheres Of Desolation robi zatem bardzo dobre wrażenie, choć nie da się ukryć, że nad pewnymi kwestiami Noctambulist muszą jeszcze popracować. Niemniej jednak udowodnili, że potencjał mają spory.

Pod względem jakości Amerykanie naprawdę nie mają się czego wstydzić, bo utworom w zasadzie niczego nie brakuje – są gęste, brutalne, wielowątkowe, klimatyczne i dalekie od banału. Ponadto ozdobiono je urozmaiconymi wokalami (fajne są zwłaszcza te rozpaczliwe) oraz ubrano w klasowe, bardzo czytelne (co nie jest oczywiste) brzmienie. Na Atmospheres Of Desolation nie ma miejsc na nudę ani na monotonię – Noctambulist zadbali o rozubudowane i mocno poszatkowane struktury z wieloma gwałtownymi zmianami tempa i klimatu. Przy pierwszym przesłuchaniu wygląda to na chaos i strumień świadomości, ale już przy kolejnych do uszu dochodzi, jak zniuansowane są aranżacje i ile ciekawych patentów (a nawet melodii) zespół przemyca na drugim i dalszych planach.

Pod względem ilości jest gorzej, znacznie gorzej. Atmospheres Of Desolation to ledwie 6 utworów, które dają niewiele ponad 27 minut – wynik sugerujący co najwyżej epkę (i takie odczucie pogłębia forma wydania). Jeśli doprecyzuję, że przynajmniej trzy kawałki zostały przeciągnięte na siłę (od biedy można to nazwać łącznikami) i aż dwie minuty poświęcono na intro, to robi się wyjątkowo skromnie. Rozumiem intensywność, rozumiem chęć pokazania tego, co najlepsze, ale przy takiej oszczędności album jako całość nie ma szansy należycie się rozwinąć i pozostawia ogromny niedosyt.

Trzeba jednak oddać muzykom Noctambulist, że zaledwie po trzech latach działalności zdołali wysmażyć świetny debiut i zwrócić na siebie uwagę Willowtip oraz fanów takiego grania. Zespół niczego nie pozostawił przypadkowi i bez wątpienia cała jego kreacja jest w pełni świadoma, podobnie zresztą jak jasno określony target.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/noctambulist303/

podobne płyty:

Udostępnij:

22 grudnia 2021

Valgrind – Condemnation [2020]

Valgrind - Condemnation recenzja okładka review coverWłochom z Valgrind wyjście z etapu demówkowego zajęło dłuuugie lata — i nic w tym dziwnego, bo nie wyróżniali się niczym szczególnym — więc gdy już zdołali jako tako zaistnieć oficjalnie, w miarę możliwości nadrabiają stracony czas. A robią to z naprawdę dobrym rezultatem, czego potwierdzenie znajdujemy na zeszłorocznym Condemnation – albumie, który wchodzi szybko, gładko i bez popijania. Owa przyswajalność jest w dużej mierze zasługą samego stylu – kiedy większość włoskich kapel stara się wytyczać nowe kanony brutalności, Valgrind łupią death metal starej daty oparty na wpływach Morbid Angel, Pestilence, Monstrosity czy Mercyless.

Największą zmianą w stosunku do „Blackest Horizon”, nie licząc uszczuplenia składu studyjnego, jest mocniejsze wyeksponowanie w muzyce melodyjnych partii, co daje się odczuć zwłaszcza w pierwszej części płyty. Kawałki takie jak „The Curse of Pegasus Spawn”, „Entangled In A World Below” i przede wszystkim tytułowy pod względem chwytliwości przebijają wszystko, co zespół dotychczas nagrał, a ich riffy niekiedy zahaczają o motywy typowe dla szwedzkiej szkoły (z naciskiem na Arch Enemy). Na szczęście Włosi nie przegięli ze słodzeniem i całkiem zgrabnie równoważyli te melodie gęstymi i nieco chaotycznymi solówkami (zdaje się, że wszystkie są autorstwa dwóch zaproszonych gitarniaków), w których pobrzmiewają echa Angelcorpse. Druga część Condemnation to granie również wpadające w ucho, ale już brutalniejsze, bardziej techniczne, a przy tym dość klimatyczne. Spośród tych kilku kawałków na szczególną uwagę zasługują trzy — „The Day”, „Furies”, „Storm Birds Descent” — które można podsumować jako wariacje Valgrind na temat wczesnej twórczości Morbid Angel. Morbidami wali z tych numerów dosłownie na kilometr, aaale jest to na tyle fajne, brzmi na tyle autentycznie i sprawia tak dużo radochy, że trudno mi się czepiać zespołu o odtwórcze podejście do tematu.

Brak oryginalności, mimo iż nie stanowi dla mnie większego problemu, to nie jedyny zgrzyt na Condemnation. W większym stopniu drażni mnie chociażby obudowanie „Divination – Marked By The Unknown” plumkaniem na klawiszach – niby pierdółka (uzbierało się tego ponad dwie minuty), a skutecznie wyhamowała wcześniejszy impet. Podobnie plumkane intro – w sensie ogólnym jest klasyczne, ale nie wnosi kompletnie nic, więc Włosi mogli od razu przejść od konkretów. Poza tym niektórym może się nie podobać bardziej niż ostatnio „szwedzkie” brzmienie gitar – to jeszcze nie bzyczenie z Sunlight, ale lepiej, żeby Valgrind kiedyś nie przedobrzyli.

Condemnation, choć to płyta niepozbawiona wad, przynosi niecałe 40 minut zacnego dynamicznego death metalu, który powinien przypaść do gustu każdemu miłośnikowi tej muzyki, zwłaszcza jeśli gustuje w jego klasycznej odmianie. Urozmaicone i dobrze wyważone utwory, świetny oldskulowy feeling i bardzo ładny „vandrunenowski” wokal – może i nie jest to recepta na gwarantowany sukces, ale słucha się tego z przyjemnością.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/valgrindband
Udostępnij:

15 grudnia 2021

Piotr Dorosiński – Rzeźpospolita [2021]

Piotr Dorosiński - Rzeźpospolita recenzja okładka review coverTytuł, objętość i forma wydania tej książki jednoznacznie sugerują coś na kształt monografii dotyczącej rzeźniczych odmian muzyki, jakie w ciągu kilkudziesięciu lat zakorzeniły się na polskiej ziemi, tej ziemi. Jak się jednak okazuje, autor, Piotr Dorosiński, miał trochę inną wizję całości: Rzeźpospolita to podszyty (nieukrywanym) sentymentem, a mimo to rzetelny opis (i przypomnienie), jak kształtowała się polska scena na przestrzeni lat 90. XX wieku. Piotr nie ogranicza się do muzyki, zgrabnie zarysowując równie interesujące tło społeczne – zmiany ustrojowe, gospodarcze bagno czy przenikanie się środowisk metalowców z kibolami. Ani autor ani jego rozmówcy nie próbują nikomu wciskać kitu, że było lekko, łatwo i przyjemnie — zwłaszcza kiedy przychodziło do zderzenia planów i ambicji z realiami wolnego rynku (czy raczej wolnej amerykanki) — a osiągnięcie czegokolwiek wymagało zaangażowania, wytrwałości oraz dużej dozy szczęścia. Ale, ale - bywało też fajnie.

Książka została podzielona na dwie główne części: „rozmowy” oraz „przejdźmy do historii”. Część pierwsza, bardziej rozbudowana (około 560 stron), to zbiór wywiadów z osobami, które współtworzyły scenę tamtych lat i miały na nią realny wpływ: muzykami, wydawcami, edytorami zinów/magazynów, właścicielami sklepów muzycznych czy organizatorami koncertów. Wśród rozmówców znalazły się takie osobistości jak Tomasz Krajewski, Adam Śliwakowski, Piotr Popiel, Mittloff, Piotr Wawrzeniuk, Sławomir Cywaniuk, Mariusz Kmiołek, Piotr Wiwczarek, Jarosław Szubrycht, Piotr Wącisz czy — z zupełnie innej beczki — Robert Fudali. Materiału jest zatem od groma, w większości jest też bardzo ciekawy, choć nie wszyscy przepytywani wykazali się oczekiwaną wylewnością. Albo pamięcią do szczegółów. Pal licho tych, których działalność nie obchodziła mnie kiedyś i nie obchodzi dzisiaj, ale po muzykach Armagedon, Violent Dirge czy Damnation spodziewałem się nieco więcej. W każdym razie największą zaletą tej części jest dla mnie mnogość punktów widzenia – każdy mówi z grubsza o tym samym, ale ze swojej perspektywy, subiektywnie i bez wchodzenia w buty innych. Doskonale to widać na przykładzie kwestii typu „robienie kariery”, życie koncertowe czy moda na norweski black metal. Jednomyślność występuje chyba tylko w jednym temacie – wszyscy gratulują Nergalowi wyczucia koniunktury…

W drugiej części Rzeźpospolitej Piotr Dorosiński wziął na warsztat kilkanaście istotnych dla siebie (sentyment do kwadratu) płyt i demówek – mniej lub bardziej znanych, dostępnych (przynajmniej kiedyś) w sklepach na CD jak i takich, które nie doczekały się oficjalnego wydania nawet na kasecie. Mamy wśród nich debiuty Devilyn, Damnable czy Holy Death, demówki Manslaughter, Condemnation i Convent, słynny ongiś split Lost Soul/Reinless/Dissenter/Night Gallery, a także… „Demonication (The Manifest)” szwedzkiego (choć z polskim mózgiem) Luciferion. Opisy tych wydawnictw oraz wspomnienia autora w paru przypadkach są uzupełnione krótkimi wywiadami, więc w ramach bonusu dowiadujemy się również czegoś o okolicznościach ich powstania, nagrania i ewentualnej promocji. Ostatnie kilka stron Piotr Dorosiński udostępnił gościom (m.in. Rafał Pasoń, Jarosław Giers), którzy w podobny sposób przedstawili swoje typy z tamtych lat – na szczęście nie ma tego dużo, więc spójność książki nie została zaburzona.

Urozmaicona i naprawdę wciągająca treść Rzeźpospolitej — oraz to, w jakiej formie została podana — sprawia, że kolejne rozdziały tego 700-stronicowego tomiszcza chłonie się w ekspresowym tempie, wmawiając sobie, że „to już ostatni na dziś”. Wiedza, warsztat i zaangażowanie autora w temat ułatwia przedarcie się przez wywiady z mniej interesującymi osobnikami – bywa, że więcej informacji wyciągamy z pytań niż z odpowiedzi na nie. Całość jest okazale wydana i bogato ilustrowana archiwalnymi zdjęciami (zarówno oficjalnymi jak i z prywatnych zbiorów) oraz całym mnóstwem reprodukcji okładek, ulotek, plakatów, ofert handlowych i tym podobnego tałałajstwa, którym swego czasu chyba każdy wyklejał zeszyty. Uwag nie mam wiele, w dodatku są małego kalibru. Ot choćby „geograficzny” podział pierwszej części książki – rzecz zbędna i w praktyce nic nie wnosząca. Dobór rozmówców – rzecz subiektywna, choć brakuje mi tu kilku naprawdę duuużych nazwisk. Na tyle dużych i na tyle dużo, że spokojnie można nimi zapełnić drugi tom – czego niniejszym autorowi życzę.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

11 grudnia 2021

Unleashed – No Sign Of Life [2021]

Unleashed - No Sign Of Life recenzja okładka review coverBrak oznak życia – to podejrzany i trochę kiepsko rokujący tytuł jak na płytę kapeli z ponadtrzydziestoletnim stażem. A jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę, że stworzenie nowego materiału zabiera zespołowi coraz więcej czasu… Czyżby Szwedzi wymiękali? Odpowiedź na to pytanie dostajemy już w pierwszym kawałku, w którym Unleashed szybko przechodzi do rzeczy – jest żwawo, dynamicznie i nad wyraz obiecująco. Niestety „The King Lost His Crown” to coś w rodzaju zmyłki czy appetizera, bo następne utwory są utrzymane w stylu dwóch poprzednich krążków i blastów z prawdziwego zdarzenia w nich nie przewidziano.

Może i Unleashed nie mają dość wytrzymałości, żeby przez pół godziny napieprzać na wysokich obrotach, ale w średnich tempach wciąż radzą sobie bez zarzutu, więc po prostu korzystają z tego, co im zostało – klepią chwytliwe i raczej nieskomplikowane kawałki o dużym potencjale koncertowym. Na No Sign Of Life zespół udanie łączy to, co sprawdzone i jako tako u nich aktualne z okazjonalnymi nawiązaniami w riffach i rytmice do czasów „Across The Open Sea” / „Victory” oraz… paroma zaskakująco nietypowymi riffami czy bujaniem spod znaku death 'n' rolla. Innymi słowy: Szwedzi, o dziwo, jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. A jako że przyszłość Firespawn jest niepewna, Fredrik Folkare powinien pakować wszystkie swoje pomysły (przede wszystkim te najbardziej agresywne) właśnie w Unleashed. Dobrze by im to zrobiło. Zwłaszcza kiedy po dwudziestu pięciu latach (!) wspólnego grania doczekał się kompozytorskiego wsparcia ze strony Tomasa Olssona.

Chociaż zgodnie z wieeeloletnią tradycją album nagrywano w Chrome Studios, No Sign Of Life jako całość nie może się pochwalić ciężarem „The Hunt For White Christ” (szczególnie jeśli chodzi o gitary), nadrabia to zestawem naprawdę udanych i zróżnicowanych numerów oraz solidną dawką porządnej trzepanki spod palców Fredrika. Oprócz wspomnianego już „The King Lost His Crown” najlepsze wrażenie robią „Did You Struggle With God?” (zabawna aluzja do „Władcy pierścieni” w refrenie), „No Sign Of Life” (jeden z szybszych na płycie), „It Is Finished” (fajny hipnotyzujący podkład pod refren), „Here At The End Of The World” (mocno wybijające się riffy; szkoda, że niepotrzebnie przeciągnięto go o 2 minuty) i „Where Can You Flee?” (najbardziej zalatuje oldskulem). Ogólnie jest z czego wybierać (dlatego nie rozumiem, czemu promują płytę najnudniejszym kawałkiem) i wydaje się, że prawie każdy fan Unleashed znajdzie tu coś dla siebie. Prawie, bo zatwardziali wielbiciele ostrzejszego oblicza zespołu mogą kręcić nosami na niespieszne tempa i umiarkowany poziom intensywności.

Trudno w to uwierzyć, ale Szwedzi trzymają się naprawdę dzielnie. Nie eksperymentują, nie wygłupiają się, nawet nie walczą w sądach o prawa do nazwy. Robią swoje, robią to dobrze, więc trzeba im przyklasnąć. Klask! Klask!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 grudnia 2021

Rivers Of Nihil – The Work [2021]

Rivers Of Nihil - The Work recenzja okładka review coverRivers Of Nihil na „Where Owls Know My Name” poszli ostro do przodu względem pierwszych wydawnictw: rozwinęli swój styl i wzbogacili go o wiele nieoczywistych rozwiązań, dzięki czemu zaprezentowali się jako zespół zaskakujący i dość oryginalny – taki, którego nagrań wypatruje się z niecierpliwością. Minęły trzy lata i… Po kilkudziesięciu przesłuchaniach The Work zastanawiam się, czy tamten materiał aby nie był dziełem przypadku i splotu sprzyjających okoliczności. Niestety, dla mnie czwarta płyta Amerykanów to duże rozczarowanie – jawi się jako zlepek w większości niedorobionych utworów poskładanych bez jakiejkolwiek myśli przewodniej i dbałości o detale.

The Work nie sposób traktować jako rozwinięcia czy kontynuacji „Where Owls Know My Name” (ani tym bardziej powrotu do grania a’la „Monarchy”), bo chociaż zespół korzysta z wachlarza podobnych patentów, to całości brakuje finezji, płynności, klimatu, wyróżniających się motywów (kompletnie zaniedbano melodie), przemyślanych struktur i nade wszystko wewnętrznej spójności. Utwory, a nawet ich poszczególne części, istnieją niezależnie od siebie, nic ich w logiczny sposób nie spaja, przez co materiał rozchodzi się w szwach. Rivers Of Nihil na siłę zlepiają odmienne stylistycznie fragmenty, więc często mamy do czynienia z topornym schematem na zasadzie: ciężko i agresywnie – ciach! – progresywnie i lajtowo – ciach! – ciężko i agresywnie – ciach! – progresywnie i lajtowo… i tak do wyrzygu. Czy to irytuje? A owszem, jednak to wcale nie jest najgorsze. Mnie szczególnie wkurwiają ogromne ilości „nica” wewnątrz kawałków jak i pomiędzy nimi. Przez dłuuugie minuty zupełnie nic się nie dzieje – i nie jest to żadne budowanie nastroju, po prostu, kurwa, cisza albo jakieś ledwo słyszalne ambienty bez wartości muzycznej.

Początek The Work — czyli lekko licząc trzy numery — jest na tyle drętwy, nieciekawy i rozwodniony, że gdy wreszcie pojawiają się jakieś atrakcje (a tych, jak na 65 minut, jest ich niewiele), trudno się na nich skoncentrować; tym bardziej, że po chwili znów dostajemy dawkę przynudzania. Niestety, duża część utworów bardzo wolno się rozkręca, inne nie rozkręcają się w ogóle – nabijają licznik i usypiają. Rivers Of Nihil z niewiadomych dla mnie względów zabałaganili kompozycje i cofnęli się w rozwoju; ponownie mocno dają o sobie znać fascynacje Fallujah (m.in. w solówkach), choć myślałem, że już z tego wyrośli i będą dłubać nad własnym stylem. A tu dupa. Do tego stopnia, że na The Work jako „w porządku” mogę określić zaledwie trzy utwory: „Focus” (daje nadzieje, że jednak nie będzie dramatu), „The Void from Which No Sound Escapes” (nieprzypadkowo wybrano go na singla) i „Maybe One Day” (spokojny, ale za to bez dziwactw i urozmaicania na siłę) oraz brutalniejsze fragmenty „More?” i „Clean”.

Największe zaskoczenie z „Where Owls Know My Name”, saksofon, na The Work również się pojawił, ale chyba wyłącznie dlatego, że fani go oczekiwali. Według książeczki Zach Strouse (z Burial In The Sky) udziela się aż w pięciu kawałkach, jednak jego partie można wychwycić (nie bez kłopotu) w czterech, zaś jakiekolwiek znaczenie ma tylko w jednym, wspomnianym już „The Void from Which No Sound Escapes”. Pozostałe wystąpienia nie robią żadnego wrażenia, o ile w ogóle się ich nie przegapi. Zespołowi ewidentnie zabrakło pomysłów, jak wykorzystać potencjał tego instrumentu. Swoją drogą bas również stracił na znaczeniu i na pierwszym planie pojawia się niezmiernie rzadko.

Nie ukrywam, że po wysłuchaniu The Work czuję się przez Rivers Of Nihil oszukany, bo po cichu liczyłem na materiał pretendujący do miana płyty roku. Zespół jednakowoż odbębnił minimum tego, co musiał, nie zważając, czy ma to jakiś sens i trzyma się kupy. Czyżby w ten sposób chcieli wymiksować się z kontraktu? A może na tyle ich naprawdę stać?


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

26 listopada 2021

Suffocation – Live In North America [2021]

Suffocation - Live In North America recenzja reviewFrank Mullen definitywnie kończy współpracę z Suffocation. Wydaje się, że kiedyś musiało to nastąpić, bo na potrzeby tras zespół już od dawna korzystał z tańszych zamienników, jednak nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby Frank wciąż udzielał się studyjnie. Dawał radę przez tyle lat, to jeszcze te kilka do prawilnej emerytury jakoś by wytrzymał. Sentyment do legendarnego wokalisty to jedno, drugie to jego niezwykła (a w każdym razie nieczęsta) umiejętność łączenia głębokich bulgotów z dość dużą czytelnością i fajną dynamiką. No i na Live In North America Mullen po raz kolejny udowodnił, że w tym stylu nie ma sobie równych. W ramach pożegnania Franka z publicznością Suffocation odbyli w 2018 roku trasę po Ameryce Północnej w towarzystwie Cattle Decapitation, Krisiun i Visceral Disgorge. Objazdówka obejmowała aż 25 koncertów, spośród których jeden, z Cambridge, trafił na opisywaną płytę.

Do formy dnia czy brzmienia nie sposób się przyczepić – Suffocation to doskonale naoliwiona maszyna, która miażdży w każdych warunkach (może z wyjątkiem dużych festiwali, gdzie nagłośnienie to kwestia przypadku) i po prostu nie zawodzi ludzi pod sceną. Warsztat, opanowanie materiału, precyzja – to wszystko, w dodatku wsparte ogromnym doświadczeniem, jest na najwyższym poziomie. Także wypakowana hitami setlista na pierwszy rzut oka wygląda bardzo atrakcyjnie. Trzynaście utworów (w godzinę), a wśród nich takie wspaniałości jak „Catatonia”, „Liege Of Inveracity”, „Infecting The Crypts”, „Thrones of Blood”, „Funeral Inception” czy „Breeding The Spawn”. Jak widać, zespół położył szczególny nacisk na najbardziej klasyczny materiał, ten sprzed rozpadu, więc siłą rzeczy zostało mniej miejsca i czasu na nowsze kawałki. Do tego stopnia, że ani wspaniały „Suffocation” ani relatywnie świeży „…Of The Dark Light” nie mają tu swojego reprezentanta.

I to jest dla mnie największy problem Live In North America. Problem, który można było w łatwy sposób rozwiązać. Dwie płyty, dwa występy z dwiema różnymi przekrojowymi setlistami, 25-30 utworów – i wszyscy, czyli ja, byliby zadowoleni… Oczywiście rozumiem, że w ramach trasy, kiedy w pośpiechu pokonuje się tysiące mil, ciężko coś takiego zorganizować od strony logistycznej, aaale od czego są pieniądze i wpływy wielkiej wytwórni. Drugi problem, już mniejszy (choć też związany z wytwórnią), dotyczy formy wydania Live In North America, bo ta jest strasznie skromna – ot rozkładówka ze zdjęciami. Zespół zamykał pewien rozdział w swojej historii — a to okazja nie byle jaka — więc można było się postarać o książeczkę ze wspominkami muzyków, anegdotami z tras i studia czy mnóstwem archiwalnych fotosów. A tak – pozostają nam tylko dzięksy i ajlowy Mullena pomiędzy utworami. A propos tych „pomiędzów” – wydają mi się zbyt radykalnie przycięte, przez co konferansjerka wokalisty jest jakaś taka skompresowana, brakuje czasu na reakcje publiki, a kolejne kawałki startują ciut za szybko. Takie odczucie jest wyjątkowo subiektywne i wynika z mojego pierdolca, bo ktoś inny może w ogóle nie zwrócić na to uwagi.

Jedyne kwestie, do których można się przyczepić w związku z Live In North America dotyczą ilości i objętości, pod względem jakości jest bowiem znakomicie. Mimo iż na „The Close Of A Chapter” klimat koncertu był bardziej wyczuwalny, nowej płyty słucha się bardzo dobrze, choć w pewnym momencie robi się trochę smutno. Brutalny death metal bez Mullena nie będzie już taki sam.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2021

Desecration – Cemetery Sickness [2014]

Desecration - Cemetery Sickness recenzja okładka review coverDesecration obijają się po angielskim undergroundzie już od wielu lat, doświadczenia im nie brakuje, no i mogą się pochwalić całkiem bogatym katalogiem nagrań. Gorzej z poziomem muzyki, bo ten rzadko kiedy ocierał się o przeciętność. Przynajmniej mnie każda propozycja Anglików, z jaką miałem styczność, zwyczajnie odpychała nieporadnością ocierającą się niemal o amatorszczyznę. Do czasu, bo w końcu nadszedł Cemetery Sickness, który może służyć za podręcznikowy przykład wyjątku od reguły – dobry album konsekwentnie kiepskiego zespołu. Zapewne pierwszy i ostatni, bo nie przypuszczam, żeby byli w stanie utrzymać tę jakość w przyszłości.

Czym mnie Cemetery Sickness przekonał do siebie? Ano tym, że jest to normalny album z death metalem. Tyle wystarczyło. I już nawet mniejsza o to, że nie miałem w stosunku do zespołu żadnych wymagań – materiał broni się sam. Siódmy (nie liczę ponownie nagranego debiutu) krążek Desecration to granie proste, bezpośrednie, chwytliwe i zadziwiająco dynamiczne, a przy okazji doprawione niskich lotów czarnym humorem. Anglicy nie wznieśli się tu na wyżyny oryginalności, bo wpływy Vader, Vomitory czy średniozaawansowanego Prostitute Disfigurement są więcej niż oczywiste, a struktury poszczególnych kawałków są okrutnie przewidywalne, jednak w tym przypadku nie robię z tego problemu, bo w ramach takiej konwencji wszystko siedzi jak należy. Nie oczekujcie zatem od nich zaskakujących rozwiązań, szalonych kombinacji czy nowatorstwa; blast i do przodu – oto recepta na sukces według Desecration.

Brzmieniu Cemetery Sickness nie mogę właściwe niczego zarzucić, bo i ciężar się zgadza, i czytelność jest cacy, i nie wali od niego plastikiem. Bardzo dobrze dopasowano je do charakteru muzyki, dzięki czemu całość (32 minuty) wchodzi bez problemu, choć nie da się ukryć, że niektórym kawałkom z drugiej części płyty brakuje trochę chwytliwości, którą mogą się pochwalić choćby „Cemetery Sickness”, „I, Cadaver” (ten jest w dodatku głupawy), „Rotten Brain Extraction” czy „Coffin Smasher”. Nie zmienia to faktu, że krążek pod każdym względem przewyższa poprzednie dokonania Desecration, a już na pewno zostawia ślad w pamięci i od czasu do czasu chce się do niego wrócić.

Jak już wyżej wspomniałem, nie liczę na to, że jeszcze kiedyś Anglicy nagrają równie udany album. W ich przypadku bardziej prawdopodobny jest powrót do klepania hurtem niewartych uwagi gniotów. Może to i smutne, ale co poradzić – przynajmniej z tego, co osiągnęli na Cemetery Sickness, mogą być dumni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desecrationuk

Udostępnij:

14 listopada 2021

Broken Hope – Swamped In Gore [1991]

Broken Hope - Swamped In Gore recenzja reviewRęka, noga, mózg na ścianie – właśnie tak wygląda debiutancki album Broken Hope. Jednak w przeciwieństwie do popularnej rymowanki, materiał Amerykanów dość średnio trzyma się kupy, brakuje mu polotu i zwyczajnie nie bawi. W momencie premiery ten krążek nie wzbudził wielkiego entuzjazmu i szybko o nim zapomniano, natomiast obecnie niektórzy — z niepojętych dla mnie przyczyn — robią z niego klasyk, legendę i jeden z kamieni milowych brutalnego death metalu.

Swamped In Gore to trzy kwadranse prostego i raczej topornego grania, z którego nic konkretnego tak naprawdę nie wynika, a już na pewno nic wartego zapamiętania. Zespół nie potrafi się zdecydować, w jakim pójść kierunku, więc co kilka chwil przeskakuje z jednego stylu na drugi, zapominając przy tym o pozorach konsekwencji czy wewnętrznej spójności. Raz chcą być jak Cannibal Corpse czy Suffocation, po chwili nachodzi ich na Obituary, by za chwilę nawalać pod Terrorizer i Napalm Death. Oczywiście te wszystkie wpływy są jak najbardziej do pogodzenia i przekucia w coś fajnego, jednak nie dla Broken Hope, ich to przerosło. Im dłuższe utwory, tym więcej w nich zbędnych i nieprzystających do siebie elementów.

Na mnie najlepsze wrażenie robią te fragmenty, kiedy zespół blastuje na grindową modłę, bo to jedyne momenty na Swamped In Gore, kiedy pojawia się jakaś energia, coś zaczyna się dziać i nawet słychać pewien potencjał, choć trzeba uczciwie przyznać, że riffom brakuje ostatecznego szlifu, a wokale wypadają tak se (przy takich szybkościach Joe Ptacek nie wyrabia). W każdym razie jestem skłonny napisać, że „Incinerated”, „Gorehog” i „Dismembered Carcass” — czyli najkrótsze numery na płycie — jakoś dają radę. Znacznie gorzej Broken Hope radzą sobie z graniem w średnich tempach, zaś w wolnych – w ogóle. Amerykanie kompletnie nie wiedzą, co ze sobą zrobić, brakuje im pomysłów na jakiekolwiek urozmaicenia, więc ograniczają się mielenia prostych, monotonnych i koniec końców potwornie nudnych riffów, którym towarzyszy oszczędne klepanie perkmana.

W kontekście Swamped In Gore często powtarza się, że to pierwszy deathmetalowy album nagrany w pełni cyfrowo… No cóż, ktoś musiał być pierwszy, padło na Broken Hope, jednak warto się zastanowić, czy to brzmienie jest powodem do chwały? Jak dla mnie mamy tu do czynienia z dość przeciętną, przesadnie sterylną i niewybijającą się produkcją. Przeciętną także ze względu na to, że w muzyce nie ma w zasadzie niczego, co należałoby uwypuklić, za to jest mnóstwo rzeczy, które wypadałoby zamaskować. Dlatego jeśli macie słabość do starego amerykańskiego death metalu, to rozejrzyjcie się za czymś innym.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 listopada 2021

Aborted – Maniacult [2021]

Aborted - Maniacult recenzja reviewBrawo, brawo, brawo! Aborted po przekroczeniu bariery dziesięciu płyt studyjnych (i 25 lat grania – sam nie wiem, kiedy to upłynęło) wciąż nie tracą impetu i konsekwentnie napierdalają dalej, czego znakomitym potwierdzeniem jest spójność i wysoki poziom Maniacult. Jak należało się spodziewać, zespół nie wprowadził do swej twórczości żadnych istotnych zmian, które miałby w jakiś szczególny sposób odróżnić nowy krążek od poprzednich – to raczej kolejny kroczek do przodu, a zarazem logiczna kontynuacja i rozwinięcie „Terrorvision”. Jedyną godną odnotowania nowością jest liryczny koncept (odwołujący się do prozy H.P. Lovecrafta), który delikatnie wpłynął na kształt muzyki.

Ekipa Svena zaczerpnęła główny temat swego dzieła z historii Francisa Waylanda Thurstona (to ten, który odkrył tajemnice Kultu Cthulhu), po czym dopasowała go do własnej estetyki – nie szczędząc przy tym krwi, flaków i ingerencji sił nie z tego świata. Stąd też na Maniacult obok czystej sieczki w uszy rzucają się również próby stworzenia odpowiednio sugestywnego klimatu grozy – czy to w rozbudowanym ponad normę intro, niektórych riffach, samplach i plamach klawiszy (ledwie zauważalnych) czy instrumentalnym „Verbolgen”, który jednoznacznie nawiązuje do muzyki z budżetowych horrorów. Coś podobnego, choć bardziej rozbudowanego (a może i ambitnego), stworzyli Exhumed na „Death Revenge”, ale to propozycja Aborted jest brutalniejsza. Zresztą, krwawy koncept to niejedyne, co łączy Belgów (umownie – ostał się tylko Sven) z Amerykanami – wszak wśród utworów mają „Dementophobia”, który dosłownie ocieka Carcass z okresu „Heartwork”, a który równie dobrze mógłby trafić do katalogu Exhumed.

Oko puszczone do Brytoli to wszelako tylko wyjątek od reguły, bo cała reszta Maniacult to już granie nowoczesne (czy dokładniej – współczesne), wybuchowe, techniczne, superprecyzyjne, brutalne i przy okazji rozsądnie urozmaicone – zwłaszcza jeśli chodzi o tempa. I tu muszę się zatrzymać, by podkreślić wartość Kena Bedene dla zespołu. Zawsze uważałem go za bardzo sprawnego perkmana – ot, tak po prostu, jednak ewidentnie nie doceniłem jego umiejętności, bo te ma co najmniej imponujące. Nie dość, że w kilku utworach rozpędził się do absurdalnych szybkości (i to mogą być najbardziej ekstremalne fragmenty w historii Aborted), to jeszcze odpowiada za klawisze, w tym już wspomnianą miniaturę.

Wokalny performance Svena de Caluwé jest jak zwykle bez zarzutu – wydziera się na kilka sposobów, dynamicznie i z dużą swobodą. Tego samego nie mogę napisać o zaproszonych krzykaczach – jest ich cała chmara, w dodatku są to same anonimy z kapel w najlepszym przypadku nieistotnych, a już na pewno niegodnych bliższego kontaktu z Aborted. Ten zabieg mogę wytłumaczyć jedynie chęcią zapunktowania u środowisk związanych z deathcore’m — oni pewnie jako jedyni skojarzą te persony — bo niczego wartościowego swoją obecnością nie wnieśli. Znacznie większe wrażenie robią na mnie choćby solówki, szczególnie te w stylu Loomis w „Impetus Odi” i „Ceremonial Ineptitude”. Niektórzy wspominają ponadto coś o wielkich wpływach black metalu na Maniacult, ale dla mnie to zbyt pochopnie wyciągnięte wnioski – przy tak morderczych tempach każdy riff zabrzmi w końcu blackowo, choćby nawet pochodził od Disembowelment.

Jak na ćwierć wieku robienia hałasu na najwyższych możliwych obrotach, to po Aborted nie widać oznak znużenia – czy to konwencją czy graniem w ogólności. Jeśli jeszcze w tym stylu nie doszli do ściany, to są tego naprawdę blisko. Na Maniacult wysmażyli optymalne 41 minut agresywnego grzańska w fajnej horrorowej otoczce – album spójny w każdym elemencie i wyprodukowany tak, że zielonkawa mucha nie siada. Mnie wchodzi chyba najlepiej od czasu „The Archaic Abattoir”.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

26 października 2021

Unbirth – Fleshforged Columns Of Deceit [2018]

Unbirth - Fleshforged Columns Of Deceit recenzja okładka review coverOpisując „Deracinated Celestial Oligarchy” zasugerowałem, że to taki brutal death metal dla ludzi – profesjonalnie przygotowany i zaskakująco przystępny. Fleshforged Columns Of Deceit, drugi album Włochów, to natomiast brutal death metal dla ludzi… wytrwałych. Wciąż mamy do czynienia z graniem profesjonalnie przygotowanym i zaskakująco przystępnym, jednak podanym w dawce znacznie wykraczającej ponad średnią gatunkową. 47 minut zahacza o przegięcie, więc jeśli nawet muzyka trzyma wysoki poziom — a tak jest w tym przypadku — to w pewnym momencie pojawia się uczucie przesytu i znużenia.

W ciągu pięciu lat, jakie upłynęły od debiutu, Unbirth w żaden sposób nie zrewolucjonizowali swojego stylu, co najwyżej rozbudowali je „wszerz”. Nikogo nie powinno zatem dziwić, że wszystkie utwory na płycie są zbudowane w głównej mierze w oparciu o znajome i sprawdzone schematy, a w riffach nadal trafiają się fajne „drugoplanowe” melodie. Oczywiście Włosi tej przydługiej przerwy wydawniczej nie przespali dokumentnie i w międzyczasie poprawili się technicznie oraz nabrali co nieco doświadczenia – doskonale słychać, że taka napierdalanka nie sprawia im trudności. Zaś co do podejścia do muzyki… podejrzewam, że Unbirth przystępowali do prac nad Fleshforged Columns Of Deceit z nadrzędną ideą: dać więcej wszystkiego.

Ja z takim patentem na rozwój nie mam problemu, o ile sprowadza się do intensyfikacji przekazu, zagęszczania struktur i podkręcania tempa. Włosi zrobili to po swojemu – zamiast w kompresję, poszli w minuty. Intensywność utworów na Fleshforged Columns Of Deceit jest na znanym z debiutu poziomie, są one za to mocniej rozbudowane – czy to o kolejne partie, czy powtórzenia. W ten sposób Unbirth stworzyli materiał dobry, ale nieco rozwlekły, w który niekiedy wkrada się niepotrzebna monotonia. I chociaż album jest trochę bardziej zróżnicowany wewnętrznie od „Deracinated Celestial Oligarchy”, to trudniej to wychwycić (także przez stosunkowo surowe brzmienie), a wszelkie urozmaicenia ulegają zamazaniu w zbyt długich kawałkach.

Ale, ale! Jeśli brutal death metal jest dla was chlebem powszednim i oczekujecie od niego przede wszystkim solidnego łomotu bez oznak fuszerki i eksperymentów, to Fleshforged Columns Of Deceit możecie brać w ciemno. Do fajności debiutu trochę mu brakuje, ale jako całość wypada naprawdę całkiem nieźle.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unbirthproject

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: