4 kwietnia 2020

Immanifest – Macrobial [2019]

Immanifest - Macrobial recenzja okładka review coverNa pierwszy rzut oka Immanifest wygląda naprawdę zachęcająco – kapela z Tampy na Florydzie, za którą stoją ludzie z wieloletnim doświadczeniem, a ich target to fani m.in. Hypocrisy i Septicflesh, w dodatku Macrobial wśród krytyków spotyka się niemal z samymi zachwytami. Pal licho, że swoją muzykę określają dawno zapomnianą etykietką „symphonic black-death”. Muszą być fajni, czyż nie? Ano, nie! Już pierwsze minuty z płytą uświadamiają nam, czemu wydanie debiutu zajęło im ponad dekadę.

Macrobial to po prostu granie z minionej epoki — i to takiej, za którą nikt nie tęskni — tyle, że we współczesnej oprawie. Okładka, brzmienie, zaplecze techniczne grajków, agresywne wokale – każdy z tych elementów z osobna jak najbardziej się broni, jednak styl zespołu i jego, a bo ja wiem, poczucie estetyki – już nie. Immanifest proponują nam przypadkowy zlepek oklepanych motywów, które nie dość, że w większości są nieciekawe, to niekoniecznie z sobą współgrają. Na domiar złego w muzyce Amerykanów dominuje to, co już 25 lat temu było w symfonicznym black-death najgorsze: gatunkowe klisze, mnóstwo banałów, plumkanie klawiszy, naiwne melodyjki, chybione czyste wokale (w tym damskie), patetyczne chórki… I nie chodzi nawet o to, że w międzyczasie świat poszedł do przodu i tamte patenty się zestarzały. Nie, one od początku były zupełnie nieatrakcyjne, a Immanifest z niewiadomych powodów postanowili je przypomnieć.

Dla mnie godne odnotowania momenty (chodzi dosłownie o kilkusekundowe sekwencje) pojawiają się jedynie w „Emissaries Of Ikhenaton”, kiedy zespół pocina coś jednoznacznie nawiązującego do włoskiego Ade. Cała reszta – przelatuje obok i w ogóle nie skupia na sobie uwagi, co nawet jest OK, bo w ten sposób Macrobial ani nie nudzi, ani nie męczy. Tylko czy to przypadkiem nie za mało?


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Immanifest/270388841633
Udostępnij:

31 marca 2020

Hour Of Penance – Misotheism [2019]

Hour Of Penance - Misotheism recenzja reviewHour Of Penance nareszcie wrócili do tego, w czym są najlepsi! A przynajmniej do tego, co mnie w ich wykonaniu sprawia największą radochę – szaleńczego, brutalnego i pełnego pomysłów death metalu. Doceniam dwie poprzednie płyty zespołu, ale nie oszukujmy się – to właśnie Misotheism jednoznacznie dowodzi, czego powinni się trzymać – napierdalania w stylu znanym z nieświętej trójcy: "The Vile Conception" – „Paradogma”„Sedition”. I chociaż nowy album nie ma świeżości tamtych nagrań, to każdy wielbiciel Włochów błyskawicznie wkręci się w jego zawartość.

To co świadczy o zajebistości Misotheism, to przede wszystkim cała masa świetnych mięsistych i urozmaiconych riffów, z których przebijają się charakterystyczne dla Hour Of Penance melodie – z jednej strony agresywne, a z drugiej pełne klimatu, jak choćby w „Fallen From Ivory Towers”, „Lamb Of The Seven Sins” czy „Occult Den Of Snakes”. Nie ma absolutnie mowy o jałowych wypełniaczach czy klepaniu przez pół numeru tego samego motywu; tu cały czas musi się coś dziać, napięcie musi narastać. I narasta. Wzmocnieniu intensywności służą oczywiście partie perkusji, o których złego słowa nie mogę napisać, bo Davide Billia nareszcie dostał więcej okazji, żeby wykazać się umiejętnościami i nieprzeciętną wytrzymałością. Stąd też na Misotheism dominują szybkie i bardzo szybkie tempa, zaś wolniejsze fragmenty, choć także się pojawiają, należą zdecydowanie do rzadkości – służą raczej jako podkreślenie gwałtowności muzyki, zdynamizowaniu jej, ewentualnie w paru utworach pomagają w budowaniu klimatu. Mimo iż nie pozostawiono tu zbyt wiele miejsca na złapanie oddechu, całość łatwo wpada w ucho, a ogólna chwytliwość („Dura Lex Sed Lex”, „Iudex”) albumu może budzić respekt.

Tym materiałem Hour Of Penance bez wątpienia odrobili kilka punktów do Hideous Divinity, ale to ciągle za mało, żeby wrócić na szczyt włoskiego death metalu. Było bardzo blisko, więc gdyby tylko dysponowali potężniejszą produkcją (wzmocniłbym zwłaszcza werbel), to kto wie… Ich rodacy przy budżecie z Century Media nie mają raczej tego typu problemów. Ani takich, jakie widać w książeczce Misotheism. Nie wiem, czym to można tłumaczyć – lenistwem czy niedbalstwem, ale faktem jest, że w tej kwestii ktoś odjebał niezłą fuszerkę. Połowę wkładki (w tym okładkę!) wydrukowano bowiem z — jak obstawiam — jebanych poglądówek w niskiej rozdzielczości, a kto wie i czy nie w RGB i w rezultacie wszystko straszy pikselozą, jest nieczytelne i wkurwia. Wstyd, Agonio, wstyd! Chwała Cthulhu, że muzyka broni się sama!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 marca 2020

Fallujah – Undying Light [2019]

Fallujah - Undying Light recenzja reviewTego się nie spodziewałem! Fallujah, zamiast podążać drogą wyznaczoną na „The Flesh Prevails” i dalej rozwijać tamte tematy, nagle z niej zboczyli, a może nawet i odrobinę zawrócili… Ujmując rzecz jaśniej: Amerykanie na Undying Light częściowo odpuścili progresywne oniryczne klimaty na rzecz grania bardziej bezpośredniego, mniej technicznego, a przy okazji także mniej absorbującego. Nowy kierunek sam w sobie wcale nie jest zły, bo muzyka broni się bez problemu, jednak z obecnym wokalistą zespół jedynie straci dotychczasową reputację.

Nie wiem, z jakiej głębokiej dupy wyskoczył Antonio Palermo, ale jestem w stu procentach pewien, że powinien w niej pozostać do końca swego hipsterskiego życia. Jako wokalista Fallujah nie ma do zaoferowania zupełnie nic wartościowego (czyli irytujące deathcore’owe wrzaski i krzyki bez jakiegokolwiek ładu i składu), jest straszliwie jednowymiarowy, swym głosem spłaszcza utwory i sprawia, że praktycznie wszystkie wydają się takie same, przez co nie można się w nie należycie wkręcić. Stąd też każda próba zbudowania klimatu przez instrumentalistów jest z góry skazana na niepowodzenie, bo on oczywiście musi drzeć mordę, psując odbiór nawet najbardziej zachęcających fragmentów.

Przy takim osobniku po prostu cała idea grania urozmaiconej i w jakikolwiek sposób ambitnej muzyki idzie się jebać w krzaki. Tak więc również na nic się zdaje dobra czytelna i mniej skompresowana niż ostatnio produkcja, większa ilość agresywnych partii (czyli z solidnym blastowaniem) czy łatwiejsze do ogarnięcia struktury. Najgorsze w tym jest to, że pomimo korekty stylu Undying Light to kawał udanej muzyki, który w innym składzie wchodziłby naprawdę gładko i pozostawiał po sobie dobre wrażenie. W obecnej postaci płyta zbyt często męczy i trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do jej końca.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 marca 2020

Tiamat – The Astral Sleep [1991]

Tiamat - The Astral Sleep recenzja okładka review coverW rok po debiucie, w momencie największego rozkwitu szwedzkiego death metalu, Tiamat przypomniał o sobie krążkiem numer dwa; krążkiem, który zapewne niejednego fana wprawił w osłupienie, bo okazał się zupełnie niepodobny do czegokolwiek, co nagrano wcześniej. Na The Astral Sleep zespół dokonał niesamowitego przeskoku stylistycznego, a przy okazji również jakościowego – muzyka, którą stworzyli, wykracza poza ramy death czy doom i do dziś jest czymś absolutnie oryginalnym i niepodrabialnym. Dla mnie ten album to ścisłe „top 5” jeśli chodzi o klasyczny death metal (w uproszeniu) ze szwedzkiej ziemi, zaraz obok płyt Dismember czy Entombed.

Już na „Sumerian Cry” pojawiały się drobne elementy przełamujące surowy styl zespołu – były jedynie dodatkiem, ale ciekawym i odświeżającym. Na The Astral Sleep zespół przestał się w jakikolwiek sposób ograniczać i władował w muzykę wszystko, na co tylko miał ochotę, a w rezultacie stworzył materiał szalenie zróżnicowany – z mnóstwem zmian tempa, klimatu i aranżacyjnych miszmaszów, kiedy nieokiełznana dzikość przeplata się z romantycznym (?) zawodzeniem. Muzycy Tiamat zaproponowali całkiem sporo nowatorskich (albo przynajmniej niespotykanych na taką skalę) rozwiązań — akustyki, klawisze, ect. — które na tyle umiejętnie włączyli w struktury utworów, że trudno je sobie wyobrazić bez tych dodatków. Jakby odmienności było mało, zespół powierzył produkcję materiału Waldemarowi Sorychcie, który nadał dźwiękom Tiamat większej przestrzeni i czytelności, co akurat nie było domeną Skogsberga.

Tym, co chyba najbardziej mi imponuje na The Astral Sleep jest zajebiste zespolenie znanej z debiutu toporności (dotyczy to zwłaszcza perkusji – choć i tak miejcie na uwadze, że bębniarza wymieniono na bardziej ogarniętego) z całym mnóstwem wręcz finezyjnych zagrywek gitarowych, solówek i rozmaitych ornamentów. Czego jak czego, ale ambicji, odwagi i pomysłów zespołowi nie brakowało! Odnoszę wrażenie, że aranżacyjnych szaleństw byłoby więcej (mało tego – stopniem skomplikowania przypominających nawet Disharmonic Orchestra), gdyby tylko zaplecze techniczne im na to pozwalało. Niemniej jednak Szwedzi i tak do śmierci powinni być dumni z tego, co stworzyli, bo The Astral Sleep to nie tylko eksperymenty, ale przede wszystkim doskonałe urozmaicone riffy, bogata melodyka i najlepsze wokale (szczególnie te rozpaczliwe), jakie Johan kiedykolwiek nagrał. Aaa, no i jeszcze zestaw mocno zagnieżdżających się w pamięci hitów w typie „Sumerian Cry (Part III)” (najlepszy numer Tiamat ever!), „Ancient Entity” (w sumie też najlepszy…), „Lady Temptress” (…i ten też jest najlepszy, a co!), „Mountain Of Doom”, „On Golden Wings”, „Angels Far Beyond”, że ograniczę się tylko do tych kilku, przy których najbardziej robię pod siebie.

Jedyny problem, jaki widzę w The Astral Sleep wynika z tego, że jest to album kompletny – Szwedzi za jednym zamachem stworzyli nową jakość i jednoczenie wyczerpali temat. To dlatego później poszli w zupełnie niezrozumiałym dla mnie kierunku, i to dlatego staram się udawać, że do nagrań „Clouds” w ogóle nie doszło. Za to The Astral Sleep polecam gorąco, drugiej takiej płyty nie znajdziecie!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tiamat

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 marca 2020

Defiled – Infinite Regress [2020]

Defiled - Infinite Regress recenzja reviewJeśli mam być szczery, w ogóle nie wierzyłem w zapowiedzi muzyków Defiled, jakoby ich szósta płyta miała być powrotem do grania, z którego niegdyś zasłynęli. Bądźmy poważni, nikt o zdrowych zmysłach i pamięci sięgającej „Towards Inevitable Ruin” by w to nie uwierzył. W dodatku tytuł krążka aż za dobrze wpisywał się w ciągnące się od dekady pasmo nieszczęść: „W kryzysie” – „Ku nieuchronnej ruinie” – „Nieskończony regres”… Może w tej kwestii nieco nadinterpretuję, ale coś musi być na rzeczy, bo ostatnio u Japończyków tytuły kolejnych albumów doskonale odzwierciedlały poziom muzyki.

Na szczęście tym razem jest inaczej i płyta nie jest świadectwem cofnięcia się w rozwoju. Defiled ogarnęli się na tyle, żeby Infinite Regress dało się wysłuchać w całości, nie popadając przy tym w czarną rozpacz – w przeciwieństwie do dwóch poprzednich materiałów. Nie jest to wprawdzie ten sam szybki, brutalny i techniczny zespół, co przed laty, ale i tak fani tamtych nagrań znajdą tu parę powodów do radości. Defiled wrócili do schematu nagrywania u siebie i „wykończeniówki” w Morrisound, dzięki czemu brzmienie znów ma ręce i nogi, choć próżno szukać w nim czegoś wybitnego; jest po prostu normalne, dość naturalne i na pewno nie przeszkadza w odbiorze muzyki.

Infinite Regress składa się z dwunastu kawałków (plus zupełnie nieistotne intro i outro), w większości bardzo krótkich i stosunkowo intensywnych, które każdy miłośnik death metalu powinien łyknąć za pierwszym razem. O ile oczywiście nie przeszkadza mu ich duży rozrzut stylistyczny, a ujmując rzecz dokładniej – ich taka sobie wewnętrzna spójność. Defiled potrafią napierać urozmaicony technicznie łomot (powiedzmy, że w stylu Deivos, tylko przynajmniej o klasę niżej), by już w następnej chwili wyskoczyć z prostymi łupankami charakterystycznymi dla czeskiego grindu – jak gdyby nie do końca wiedzieli, co chcą grać. Te przeskoki bywają gwałtowne, więc całość w kupie trzyma jedynie wokal (albo trochę brakuje mu mocy albo jest zbyt schowany) i brzmienie, które akurat pasuje do wszystkiego.

Koniec końców Infinite Regress to jednak miła niespodzianka dla wszystkich, którzy — tak jak ja — spisali Defiled na straty. Co prawda płycie do ideału sporo brakuje, ale biorąc pod uwagę z jakiego bagna zespół się wygrzebał, to i tak jest dobrze. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że znowu im coś nie odbije.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 marca 2020

God Dethroned – Illuminati [2020]

God Dethroned - Illuminati recenzja reviewDo konsumpcji Illuminati przystąpiłem znając jedynie koncertowe wersje kilku świeżych kawałków i mając w pamięci zapewnienia Jeroena Pompera, że ta płyta powinna wynieść zespół na nowy poziom. Wówczas nawet przez myśl mi nie przeszło, że może mu chodzić o poziom komercyjny, a tu proszę… Najwyraźniej God Dethroned na stare lata zapragnęli liznąć nieco sławy. Nie, żebym miał coś przeciwko, wszak po tylu udanych krążkach popularność i uznanie należą im się jak mało komu, jednak sposób, w jaki chcą je osiągnąć… cóż, poszli po linii najmniejszego oporu.

Illuminati to najspokojniejszy i najbardziej przystępny materiał Holendrów od czasu bardzo średniego (jak na nich) „The Toxic Touch”, a może i w ogóle. Nie przypuszczałem, że zmiana tematyki (po zamknięciu trylogii dotyczącej I wojny światowej) aż tak wpłynie na muzykę; a jeśli już, to powrót God Dethroned do antychrześcijańsko-diabelskich klimatów przełoży się na jeszcze bardziej siarczyste granie. Nic z tych rzeczy! Illuminati to płyta utrzymana głównie w średnio-średnich tempach, doprawiona mnóstwem melodii, klawiszowych plam, podniosłych chórków (!) i ładnych technicznie solówek (autorstwa znanego z Apophys Dave’a Meestera). Jakby tego było mało, część utworów jest pozbawiona blastów, w innych pojawiają się tylko krótkie ich sekwencje, a prawdziwy konkret dostajemy jedynie w dwóch numerach – „Satan Spawn” (brakuje „The Caco-Daemon”, hehe…) i „Blood Moon Eclipse”, które są zdecydowanie najostrzejsze, kipią od agresji i najmniej w nich aranżacyjnych subtelności.

Co ciekawe, w promocji Illuminati zespół skupił się przede wszystkim na zaakcentowaniu tej łagodniejszej strony muzyki — jak w „Book Of Lies” i kawałku tytułowym — jakby chciał w pierwszej kolejności uderzyć do fanów Amon Amarth i podobnych bestsellerów, nie zaś do fanów God Dethroned… Niemniej jednak i ci, którzy są z Holendrami od lat znajdą tu coś dla siebie, zwłaszcza we wspomnianych już petardach oraz „Eye Of Horus”, „Spirit Of Beelzebub” czy „Broken Halo”. Nawet wyjątkowo lajtowy „Gabriel” może się podobać, mimo iż dla mnie był chyba zbyt zaskakujący. Najważniejsze, że Illuminati wchodzi naprawdę łatwo i w ogóle nie nudzi, choć trzeba mieć na uwadze, że ciśnienie podnosi tylko w paru mocniejszych fragmentach.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

2 marca 2020

Hyperdontia – Nexus Of Teeth [2018]

Hyperdontia - Nexus Of Teeth recenzja okładka review coverStomatologiczny death metal? Tego zdaje się jeszcze nie było. I co ciekawe – to ma nawet sens! Bo cóż jest przerażającego w obdzieraniu ze skóry, ludobójstwach czy Szatanie wobec wizji leczenia kanałowego po tysiaku za ząb? Ha! Nie spodziewajcie się jednak w tekstach przesadnie obrazowych opisów, bo muzycy Hyperdontia postawili na krótkie i niewyszukane formy liryczne na poziomie grafomaństwa, jakie każdy z nas uskuteczniał w podstawówce. I choćby z tego powodu nie należy uznawać oryginalnej tematyki za podstawowy atut Nexus Of Teeth; najważniejsza jest tu bez wątpienia muzyka.

Za Hyperdontia odpowiadają członkowie m.in. Decaying Purity, Phrenelith czy Burial Invocation, a zatem zespołów z zupełnie różnych stylistycznie światów (a i geograficznie nie jest to przecież rzut beretem), więc w zasadzie nie było wiadomo, czego można się po nich spodziewać. Bulgoty? Oldskul? Ponury doom? Ta kwestia znajduje wyjaśnienie w pierwszych kilkunastu sekundach „Purging Through Flesh” – Hyperdontia to kolejna już kapela, która za punkt wyjścia wzięła sobie wczesne dokonania Incantation i paru co sławniejszych grup mocno zainspirowanych… Incantation. Nad Nexus Of Teeth przez większość czasu unosi się duch „Onward To Golgotha”, ponadto w szybszych partiach zalatuje też starym Morbid Angel… Innymi słowy: oryginalności za grosz.

No prawie, bo muzycy Hyperdontia baaardzo przyłożyli się do brzmienia swojego materiału i to w stopniu daleko wykraczającym poza to, co zrobili dotychczas inni „grający pod Incantation”. Mnie Nexus Of Teeth imponuje niespotykaną w tym stylu (i tak ogólnie – pozazdroszczenia godną) selektywnością gitar – tu dosłownie KAŻDY riff jest doskonale czytelny i to niezależnie od jego tempa czy stopnia skomplikowania. Dzięki temu słychać, że gitarniak zaserwował wyłącznie dobrze osadzone w klimacie konkrety, bez ratowania się jałowymi wypełniaczami. Stąd też po lepszym wgryzieniu się w utwory okazuje się, że są bogatsze i precyzyjniej skonstruowane, niż by to wynikało z takiej dość barbarzyńskiej estetyki. Jakby tego było mało, chwytliwość Nexus Of Teeth nie budzi moich najmniejszych zastrzeżeń – za muzyką podąża się z dużym zaangażowaniem, więc całość przelatuje naprawdę szybko.

Nie da się ukryć, że w ostatnich latach granie „pod Incantation” stało się łatwym sposobem na zdobycie kultu i rozgłosu, co mi już bokiem wychodzi, bo mnożą się te kapele jak grzyby po deszczu, choć większość z nich ma do zaoferowania jedynie odgrzewane po stokroć kotlety. Prawdziwych perełek jest wśród nich niewiele, a Hyperdontia — może i odrobinę na wyrost — byłbym właśnie skłonny zaliczyć do tego grona.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hyperdontia

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

24 lutego 2020

Deivos – Casus Belli [2019]

Deivos - Casus Belli recenzja okładka review coverCasus Belli to od początku do końca brutalny i techniczny death metal bez najmniejszych udziwnień, czyli innymi słowy: materiał, którym Deivos chyba już ostatecznie dają do zrozumienia, że etap eksperymentowania ze stylem mają za sobą. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że „Theodicy” miał swoje plusy, ale lepiej dla fanów, żeby zespół trzymał się tego, czego są mistrzami na naszym podwórku – wtedy nikt im nie podskoczy.

Nie chciałbym przez to sugerować, że album jest wierną kopią „Endemic Divine”. Niet. Casus Belli jest na pewno płytą nieco inaczej skonstruowaną i leci na równiejszym poziomie – tu nie ma miejsca na nabieranie rozpędu czy budowanie napięcia; pierdolnięcie następuje od pierwszej sekundy kawałka tytułowego i trwa już do końca. Warto przy tym zaznaczyć, że zespół potrafi utrzymać intensywność przekazu niezależnie od pojawiających się gdzieniegdzie wolniejszych temp czy fragmentów z mocniej zaznaczonym klimatem (jak w moim ulubionym „Nuclear Wind”). To jednak nie oznacza, że muzyka powiewa monotonią – nic z tych rzeczy, muzycy Deivos potrafią grać i mają wyrobione mózgowiny, więc każdy utwór oferuje jakieś ciekawe, wybijające się rozwiązania. I nie chodzi wyłącznie o krowie dzwonki; zwróćcie choćby uwagę na bas, który ma odpowiednio dużo przestrzeni i brzmi naprawdę grubo.

Płyta w zasadzie wchodzi od pierwszego przesłuchania i nie wymaga przy tym popitki, a to — przyznacie — nieczęsto się zdarza, zwłaszcza gdy jesteśmy w temacie mocno pokomplikowanego death metalu. I właśnie – gdzieś pomiędzy kolejnymi blastami, rykami wokalisty czy pojebanymi riffami wepchnięto całkiem fajne choć pokręcone melodie, co uczyniło Casus Belli bodaj najbardziej chwytliwym krążkiem w historii zespołu. Co najlepsze – nie ma to nic wspólnego z wymiękaniem materiału!

Uwagi mam tylko dwie, w dodatku małego kalibru. Pierwsza dotyczy brzmienia i jest wybitnie subiektywna, bo wydaje mi się, że „Endemic Divine” mógł się poszczycić odrobinę lepiej wyważoną produkcją, Druga kwestia to okładka, która do zakupu raczej nie zachęca i gdyby nie logo Deivos, ominąłbym płytę szerokim łukiem.

Podsumowanie może być tylko jedno. Casus Belli to jednoznaczny dowód na to, że grając po staremu (w sumie…) i korzystając z podstaw wypracowanych przez Cryptopsy, Morbid Angel i Immolation można wciąż sporo osiągnąć. Oczywiście trzeba jeszcze umieć i dysponować własnymi pomysłami, bo bez tego bida.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Deivos

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 lutego 2020

Vltimas – Something Wicked Marches In [2019]

Vltimas - Something Wicked Marches In recenzja okładka review coverSuperprojekt. Trzy duże nazwiska, w dodatku każde z innej bajki: Rune Eriksen (czego by aktualnie nie robił, najważniejsze są jego dokonania w Mayhem), Flo Mounier (kręgosłup Cryptopsy) oraz David Vincent (który mentalnie jest nie wiadomo gdzie, chyba na Dzikim Zachodzie albo w Las Vegas). Czy po takiej ekipie można oczekiwać czegoś sensownego? Ja byłem zdania, że nie, ale już pierwsza konfrontacja z Something Wicked Marches In pozostawiła mnie z rozdziawioną paszczą. Ta konfiguracja jak najbardziej ma sens!

Czy wobec tego Vltimas to wypadkowa Mayhem, Cryptopsy i Morbid Angel? Ano nie. Owszem, w muzyce pojawiają się elementy charakterystyczne dla każdego z tych zespołów (czy raczej osób z nimi związanych), jednak nie mamy do czynienia z polepionym na ślinę zlepkiem klisz i oczywistości. Vltimas wbrew pozorom nie poszli po linii najmniejszego oporu (ani po linii najprostszych skojarzeń) i zaoferowali coś, co w dość dużym stopniu jest oryginalne, podane z pomysłem, zajebiście wykonane i bardzo przyjemne w odbiorze. Niiiby całość można spiąć klamrą pod tytułem „blackujący death metal”, ale szybko okazuje się, że dla zespołu ten termin bywa przyciasny.

To, co najbardziej zwraca uwagę na Something Wicked Marches In to spójność tej muzyki – to, że każdy fragment od strony kompozytorskiej doskonale trzyma się kupy. Nie trzeba nawet zbyt intensywnie się wsłuchiwać, żeby wyłapać, że przez większość czasu poszczególne instrumenty pogrywają w odmiennych stylistykach — gitary blackowe, perkusja to niemal death/grind („Total Destroy!”), a bas plumka zupełnie bez napiny — a mimo to zadziwiająco dobrze się uzupełniają. To nic innego jak encyklopedyczny przykład efektu synergicznego, kiedy rezultat współdziałania przekracza sumę poszczególnych czynników.

Blasphemer serwuje riffy jak za czasów „Grand Declaration Of War” i „Chimera” — może nie jakoś superciężkie czy pokręcone, ale odpowiednio chwytliwe i przeszywające — oraz kilka oszczędnych solówek. Flo Mounier napierdala jak cyborg (mordercza praca centralek!), przy czym bliższy jest Sandovalowi w najwyższej formie albo Derekowi Roddy niż temu, co robi na co dzień. Co do Vincenta… chociaż wokalnie nie oddalił się zbytnio od „Illud Divinum Insanus” (trafiają się też echa „Covenant”), to w takiej konwencji sprawdził się naprawdę bardzo dobrze i nie mogę mu niczego zarzucić. Jakby tego było mało, Vltimas zadbali o kilka fragmentów, których chyba nikt by się po nich nie spodziewał, jak np. absolutnie świetne i klimatyczne „Monolilith” i „Last Ones Alive Win Nothing” (doskonałe riffy!). Ewentualnie takich, których nikt by NIE chciał się po nich spodziewać – choćby chórki i eksperymenty z czystymi zaśpiewami – o dziwo udane.

Nie ukrywam, że jestem pod sporym wrażeniem Something Wicked Marches In – w ogóle nie wypatrywałem tej płyty, jednak kiedy już trafiła w moje ręce, szybko ją zapętliłem. Ostatnimi czasy projekty wspierane znanymi nazwiskami to tylko marketing, więc Vltimas uznaję za krzepiący wyjątek od reguły.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VLTIMAS/
Udostępnij:

12 lutego 2020

Nile – Vile Nilotic Rites [2019]

Nile - Vile Nilotic Rites recenzja reviewPrzez dwadzieścia ostatnich lat Nile byli w niezłym gazie; dużo się u nich i z nimi działo, a nade wszystko nigdy nie dopuszczali do tego, żeby fani musieli zbyt długo czekać na kolejne wydawnictwa. Aż tu nagle cuś zgrzytnęło i od ostatniego krążka upłynęły aż cztery lata. Zgaduję, że głównej przyczyny tej przerwy należy szukać w odmłodzeniu składu i co za tym idzie – chęci dotarcia się z nowymi ludźmi. Ile by to nie trwało, głód muzyki u słuchaczy był już odczuwalny i w pełni zrozumiały. W dodatku Amerykanie, dość nietypowo, narobili wszystkim apetytu trasą promującą niewydany jeszcze album. Na mnie podziałało, bo na żywo kawałki z Vile Nilotic Rites zabrzmiały wyjątkowo zachęcająco.

Jak na moje ucho Nile nagrali płytę równie dobrą co „What Should Not Be Unearthed”, ale wyraźnie od niej inną, choć utrzymaną w stylu zapoczątkowanym gdzieś na „Annihilation Of The Wicked”. Zespół jest oczywiście rozpoznawalny od pierwszych dźwięków, a mimo to daje się tu wyczuć także powiew świeżości – zrezygnowano z niektórych starych patentów, w innych nieco zamieszano, no i dorzucono odrobinę nowości. Riffy są mniej zagęszczone, inaczej rozłożono zmiany tempa, a całość zabrzmiała mniej hermetycznie. Już na wysokości pierwszej solówki w „Long Shadows Of Dread” doskonale słychać, że nowi muzycy nie zostali ściągnięci do kapeli tylko po to, żeby wspólnie pozować do zdjęć. Brian Kingsland i Brad Parris dostali spory kredyt zaufania od Sandersa i chyba go nie zawiedli, bo obaj (naturalnie gitarniak bardziej) mieli duży wpływ na ostateczny kształt Vile Nilotic Rites. Innymi słowy mamy do czynienia z bodaj najbardziej demokratycznym materiałem w historii Nile. Nie mogę niczego zarzucić Dallasowi, ale faktem jest, że dopływ świeżej krwi dobrze zrobił Amerykanom.

Na Vile Nilotic Rites dominują raczej krótkie i zajebiście szybkie kawałki w typie „The Oxford Handbook Of Savage Genocidal Warfare”, „Snake Pit Mating Frenzy” czy tytułowego, co nie znaczy jednak, że płyta jest monotonna. Nawet w taki wygrzew jak „Revel In Their Suffering” (jeden z najlepszych na krążku) muzycy potrafili wrzucić naprawdę miażdżące partie i fragmenty, które przypominają zbrutalizowany Fleshgod Apocalypse, więc o urozmaicenia można być spokojnym. Ma się rozumieć, że najwięcej atrakcji przygotowano w rozbudowanych aranżacyjnie „Seven Horns Of War” i „The Imperishable Stars Are Sickened”. W tym drugim uwagę zwracają zwłaszcza czyste wokale i zajebichne solówki. Problem stanowią dla mnie jedynie wstawki etniczne. I to nawet nie ze względu na ich oklepany charakter (po dwudziestu latach miały prawo się znudzić, trudno), co na brzmienie – są dużo głośniejsze niż death metalowa reszta i niezbyt z nią spójne.

Nile na Vile Nilotic Rites to zespół w znacznie lepszej formie, niż wygląda na pierwszy rzut oka – zaskakująco witalny, dobrze zgrany i na dużym luzie. Słychać i widać, że panowie całkiem nieźle bawią się swoim graniem, nie robią tego na odpierdol i mają ochotę na więcej. Wprawdzie po godzinie napierdalania Sanders skarżył się na zmęczenie, ale na moją sugestię, że może by w takim razie zacząć grać wolniej odpowiedział stanowcze – „NIE!”.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: