17 grudnia 2017

Incantation – Profane Nexus [2017]

Incantation - Profane Nexus recenzja okładka review coverOooch jakże się muzycy Incantation cieszą z ponownej współpracy z kochanym Relapse! Jak to fajnie, superancko i przytulnie – jak u babci na niedzielnym obiedzie. Problem w tym, że jeszcze piętnaście lat temu (przed wydaniem „Blasphemy”) Amerykanie wyklinali swoich rodaków, zarzucając im komercyjne zapędy, brak wsparcia i niezrozumienie dla potrzeb zespołu. A mniej oficjalnie chodziło ponoć o to, że nie zdołali ich wypromować tak mocno, jak choćby Nile czy nawet Cephalic Carnage… To było tytułem wstępu i ogólnej złośliwości, teraz słów kilka o Profane Nexus, dziesiątej płycie tej kultowej ekipy. Jak to już u Incantation często bywało, w samym stylu, w podejściu do grania nic specjalnie się nie zmieniło, natomiast po raz kolejny lekko zamieszano w proporcjach elementów składowych – jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek mógł się poczuć zdezorientowany. Trzy lata temu, na „Dirges Of Elysium”, w przewadze był brud, syf i doomowe walce, toteż dla zachowania równowagi w przyrodzie (i w dyskografii) na Profane Nexus mocniej zaakcentowano w miarę szybkie i agresywne death’owe napierduchy. Może to i niewiele, ale właśnie dzięki takim prostym zabiegom nowy krążek ma w ogóle sens (tak globalnie), a do mnie trafia dużo lepiej/łatwiej niż poprzedni. Plusem nie do przecenienia — przynajmniej z mojej perspektywy — jest także to, że materiał jest znacznie bardziej zwięzły od „Dirges Of Elysium” — głównie dlatego, że te najwolniejsze numery są zwyczajnie krótsze — choć można było osiągnąć jeszcze lepszy efekt, wywalając nic nie wnoszący dwuminutowy ambientowy „instrumental” o przydługim tytule. Jeśli przymkniemy oko na tego dziwoląga, zostanie nam 40 minut esencji tego, z czego Incantation słynie od wieeelu lat – nieszczególnie złożony death metal z bluźnierczym przesłaniem, naturalnie zanieczyszczonym brzmieniem (ponownie odpowiada za nie Dan Swanö), wieloma chorobliwymi melodiami i bardziej niż zwykle rozwiniętymi partiami solowymi. Te dwie ostatnie kwestie mają związek z angażem — tym razem już oficjalnie — Sonny’ego Lombardozzi, który z nawiązką odwdzięczył się zespołowi za okazane zaufanie. Dobrze to słychać już w otwierającym album „Muse”. Takie posrane motywy w różnych tempach powracają jeszcze parokrotnie — choćby w „Omens To The Altar Of Onyx” czy „Messiah Nostrum” — i zawsze w podobnie zgniłym klimacie. Fajna sprawa, jednak trudno to uznać za nowość. Nie da się ukryć, że Incantation serwują tu przede wszystkim sprawdzone patenty, ale skoro jest na czym ucho zawiesić, to cóż… chyba nie ma problemu. Tym bardziej, że Profane Nexus to muzyka z charakterem – czy to w obrzydliwie ociężałym „Incorporeal Despair”, ekspresowym „Xipe Totec” czy też w końcu zachwycającym nośnym rytmem „Ancients Arise”. Amerykanie odwalili kawał dobrej robotny, mimo to nie spodziewam się, że dzięki tej płycie grono ich wielbicieli gwałtownie się powiększy.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.incantation.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 grudnia 2017

Septicflesh – Codex Omega [2017]

Septicflesh - Codex Omega recenzja reviewŻycie niekiedy zaskakująco szybko przynosi odpowiedzi na nurtujące nas pytania. I tak na przykład jeśli kogoś zastanawiało, kto aktualnie rządzi w symfonicznym death metalu, to po premierze Codex Omega powinien doznać objawienia – Septicflesh! Nowy materiał greckiej ekipy nie tylko jest kolejnym potwierdzeniem klasy zespołu, ale nawet sugeruje pewną zwyżkę formy — co najpewniej ma związek ze zmianą na stanowisku perkusisty — bo mamy tu do czynienia z albumem niemal na miarę „The Great Mass”. Wszystkie charakterystyczne składniki muzyki Septicflesh, których fan zespołu (w tym i ja) oczekuje od swoich ulubieńców, występują na Codex Omega często, gęsto i w znanych już konfiguracjach. To oczywiście jest bardzo satysfakcjonujące, bo człowiek nie ma prawa poczuć się zawiedziony, jednak w dużym stopniu również przewidywalne. Normalnie bym się czepiał, że to pewnie koniunkturalizm i proste zagrania pod publiczkę, ale, kurwa!, stoi za tym tak wysoki poziom kompozytorsko-wykonawczy, że traktuję to jako świadectwo ciągłego doskonalenia stylu; stylu, który już wcześniej wydawał się być doprowadzony do perfekcji. Zresztą, jak tu narzekać, kiedy przynajmniej 70% (no, może 80%, albo 85%…) materiału to potencjalne hiciory i koncertowe szlagiery – piękne, podniosłe, ciężkie i brutalne, a przy tym nadzwyczaj chwytliwe i — przy całej swojej złożoności — łatwe w odbiorze. Takich utworów nie pisze się na odpierdol. Wystarczy rzucić uchem na powalający klimatem „Portrait Of A Headless Man” (gdyby nie wierzyli w jego potęgę, nie zainwestowaliby w teledysk), zabójczo intensywne „The Gospels Of Fear” i „3rd Testament (Codex Omega)” (można je chyba rozpatrywać w kategoriach najbrutalniejszych kawałków Septicflesh ever) czy zajebiaszczo epicki i miażdżący wszystko chórami w końcówce „Enemy Of Truth”. A to tylko część atrakcji, które zespół przygotował na swoim dziesiątym wydawnictwie. Szczególnie słowa pochwały należą się Kerimowi, który tchnął w Septicflesh sporo świeżości i… pałera. Dzięki jego wysiłkom wolniejsze partie są bardziej urozmaicone, zaś te szybkie – odpowiednio dojebane. Jedyne poważniejsze zastrzeżenia mam do niekiedy zbyt irytujących wokali Sotirisa (choć mam świadomość, że bez nich z muzyki uleciałaby cząstka oryginalności) oraz paru koszmarnych fragmentów „Trinity”, które brzmią jak najbardziej wstydliwe momenty Paradise Lost. Poza tymi szczegółami Codex Omega jest naprawdę świetnie skomponowanym krążkiem. Fleshgod Apocalypse mogą się schować!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 grudnia 2017

Afterbirth – The Time Traveler’s Dilemma [2017]

Afterbirth - The Time Traveler’s Dilemma recenzja reviewNie będę tu ściemniał, że znam Afterbirth od podszewki, bo tak naprawdę dowiedziałem się o istnieniu tego zespołu dopiero, kiedy Unique Leader zaanonsowali ich debiutancki krążek. Jak się okazało, Amerykanie działali w latach 1993 – 1995, ale poza demówkami nie mieli żadnych poważniejszych osiągnięć, toteż szybko się rozpadli. Wrócili po 18 latach milczenia, a po kolejnych czterech wydali upragnionego longpleja. Nie mam zielonego pojęcia, co ich podkusiło do reaktywacji po tak długim czasie, ale należą im się brawa za odwagę, bo The Time Traveler’s Dilemma jest zaskakująco — przynajmniej dla mnie — udanym albumem. Zaskakująco, bo jakby nie patrzeć, mamy tu do czynienia z gromadą dziadków (3/4 składu), którzy masę czasu byli poza obiegiem, więc tak na zdrowy rozsądek można było po nich oczekiwać jedynie niemrawych podrygów. Wyszło jednak na to, że bycie „nie na czasie” jest jedną z głównych zalet Afterbirth, a ich debiutancka płyta to jeden z najbrutalniejszych materiałów tego roku. O tej brutalności nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo jest wręcz namacalna, zwłaszcza za sprawą potężnego brzmienia i kapitalnych jelitowych wokali (o zrozumieniu choćby jednego słowa można zapomnieć) znanego (albo i nie) z Artificial Brain Willa Smith’a – jeśli na The Time Traveler’s Dilemma słychać nakurw, to tylko taki przez duże N. Dość powiedzieć, że mocy albumu nie łagodzą nawet cztery (!) dość długie utwory instrumentalne; czynią go za to bardziej nietypowym i… dziwnym. Żeby było ciekawiej, nie jest to granie ani przesadnie typowe dla gatunku, ani wyjątkowo na czasie, bo styl, w którym nawalają Amerykanie, ma korzenie w erze sprzed Disgorge, co przejawia się choćby w zupełnie innej konstrukcji riffów (nieraz powiewa oldskulem a’la Demilich), wielowarstwowych strukturach czy dość swobodnie (i czysto!) pracującym basie. Afterbirth z każdym kolejnym numerem udowadniają, że mają całkiem sporo do zaoferowania fanom znudzonym nic nie wnoszącymi do gatunku kopiami Devourment, Internal Bleeding czy Dehumanized. Dlatego też nie ma się co zrażać osobliwą okładką (pasuje alternatywnych postrokofcuff w rurkach) ani sporą objętością krążka (44 minuty) i po prostu sięgnąć po The Time Traveler’s Dilemma. W brutalnym death metalu nie powiedziano jeszcze wszystkiego.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 listopada 2017

Condemned – His Divine Shadow [2017]

Condemned - His Divine Shadow recenzja reviewCondemned to zespół znany głównie z niezłej sieczki utrzymanej w kanonach brutalnego death metalu, fajnych okładek oraz dość długich przerw między poszczególnymi albumami. His Divine Shadow nie wyłamuje się z tej charakterystyki, choć bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że to ich najbardziej udany materiał. Wiadomo, różnice pomiędzy tymi płytami nie są kolosalne, przełomu zatem nie należało się spodziewać. Najistotniejsze jest to, że słychać wyraźny postęp, jaki dokonuje się w muzyce Condemned wraz kolejnymi wizytami w studio. Tym razem panowie w mocno odmienionym składzie (z poprzedniego ostał się tylko gitarzysta Steve Crow) zameldowali się w murach Trench Studios, więc pewnie w tym należy upatrywać nieco świeższego podejścia do dźwięków i ogólnie większej różnorodności His Divine Shadow. Moim zdaniem wyszło im to na dobre, bo — pomijając już odczuwalnie lepszą i nade wszystko czytelną produkcję — krążek nie jest aż tak zamulający jak dwa poprzednie, więcej w nim życia. Jednocześnie nie ma tu miejsca, w którym gatunkowy purysta mógłby zarzucić kapeli zejście z jedynej słusznej drogi. Zresztą, jak można w ogóle mówić o zdradzie ideałów w przypadku albumu, który tempami (choćby w „World-Reaving Terror”) i zawiłością niektórych partii znacznie wykracza ponad to, co zespół robił w przeszłości?! Amerykanie napierdalają aż miło! Mimo to moim ulubionym fragmentem His Divine Shadow jest wybijający się konstrukcją „Ascending The Spectral Throne” – bardzo dobry przykład tego, jak za pomocą tylko gitar wprowadzić do brutalnego death metalu trochę atmosfery i nie zrobić z siebie błaznów. Condemned podołali wyzwaniu, dzięki czemu mają na płycie przynajmniej jeden numer, który można łatwo i szybko przywołać z pamięci. Gdyby takich perełek było więcej, nie omieszkałbym zasygnalizować znamion oryginalności; póki co – „Ascending The Spectral Throne” to tylko przebłysk czegoś nowego, innego. Cała resztę można spiąć klamrą „brutalny amerykański death metalu”. Wielu to wystarczy, u mnie jednak rozbudzili apetyt na więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CondemnedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 listopada 2017

Dyscarnate – With All Their Might [2017]

Dyscarnate - With All Their Might recenzja okładka review coverCiekaw jestem, jaką ściemę muzycy Dyscarnate wcisnęli w swoim podaniu do Unique Leader, bo — obiektywnie patrząc — nie za bardzo pasują do profilu tej kalifornijskiej wytwórni. Zespół ani nie jest jakoś wyjątkowo brutalny, ani nie poraża wybitnie technicznym podejściem do grania, ani też — za co im chwała — nie błaźni się hipsterskim deathcore’m. Mimo to chłopaki dostali szansę, więc może uda im się zaistnieć na szerszą niż dotychczas skalę. W pełni na to zasługują, bo chociaż nie proponują niczego nowego, to odrobinę innego już tak – muzyka na With All Their Might imponuje (zaskakuje?) świeżością, chwytliwością i zajebistą realizacją z wyższej niż średnia półki. Anglicy postawili na bezpośredni death metal z nutą hard core, w którym rządzi ciężar, nienachalne melodie i przede wszystkim wszechogarniający groove. Nie jestem przesadnie zafascynowany takim graniem, ale akurat Dyscarnate trafiają do mnie z dużą łatwością. W ich utworach po prostu słychać dobry zmysł kompozytorski, dzięki któremu cały materiał zawiera masę sensownych urozmaiceń (nie mylić z udziwnień), w związku z czym jest daleki od monotonii. Nie ma w tym wielkiej filozofii, jest natomiast niezłe wyczucie i wspomniana już chwytliwość. Przy okazji chciałbym uspokoić co wrażliwszych brutalistów – With All Their Might absolutnie nie można podciągnąć pod szwedzki melodeath, bo to łomot zdecydowanie bardziej agresywny (także dzięki wokalom) i ambitny, więc można sięgnąć po niego bez obaw. Blastów czy poważniejszych przyspieszeń nie ma tu zbyt wielu — to w połowie „To End All Flesh Before Me” jest przezajebiste, to w końcówce „Traitors In The Palace” w sumie też — ale zawsze pojawiają się w odpowiednim momencie, dynamizując kawałek i czyniąc go bardziej zadziornym. Nie zmienia to jednak faktu, że przez większość czasu Dyscarnate zajmują się bujaniem, bynajmniej nie do snu. No i jeszcze kwestia brzmienia – mistrz Jacob Hansen skupił się na podkreśleniu nim warstwy rytmicznej, więc wszystko napierdala ostro i precyzyjnie jak w nowoczesnej fabryce. Wprawdzie to jeszcze nie ten poziom co Gojira z „From Mars To Sirius” i „The Way Of All Flesh”, ale masywność muzyki i jej żywy puls właśnie takie skojarzenia wywołują. Wobec powyższego nie pozostaje mi nic innego, jak tylko rekomendować wam With All Their Might – płytę z dużym potencjałem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: dyscarnate.com




Udostępnij:

17 listopada 2017

Cytotoxin – Gammageddon [2017]

Cytotoxin - Gammageddon recenzja reviewSwego czasu Cytotoxin był całkiem dobrze zapowiadającym się zespołem, który przy odrobinie promocji mógł nieco namieszać na poletku technicznego i brutalnego death metalu. Mógł, ale nie namieszał, bo to było dawno temu. Niestety, przedłużająca się w nieskończoność przerwa po wydaniu "Radiophobia" skutecznie zminimalizowała szanse Niemców na bycie zapamiętanym i podziwianym przez więcej niż garstkę miłośników ekstremalnego hałasu. Rynkowe realia nie oszczędzają nikogo, a pięć lat w tym gatunku to naprawdę szmat czasu, wystarczający nawet na zmianę pokoleniową.

Po tak długim okresie uśpienia Cytotoxin wracają z trzecim albumem, uroczo zatytułowanym Gammageddon, którym muszą na nowo budować swoją pozycję na scenie. Powinno im się to udać bez większego problemu, bo jak na moje ucho jest to najciekawszy i zarazem najlepszy materiał, jaki dotychczas stworzyli. Naturalnie mam świadomość, że pewnie stracą przez niego kilku starszych fanów, ale jestem też przekonany, że zjednają sobie spore grono nowych. Wszystko dlatego, że zespół nie stanął w miejscu (gloria!) i przez ostatnie lata wyraźnie się rozwinął – w kierunku, który jednak nie każdego zadowoli. Wciąż jest to brutalny i przejebanie techniczny death metal w amerykańskim stylu, chyba nawet jeszcze szybszy niż wcześniej, ale tym razem dużo bardziej przystępny.

Cytotoxin napierdalają okrutnie i zadziwiają pirotechniką, a jednocześnie są fajni – słuchanie Gammageddon sprawia masę frajdy i w ogóle nie męczy. Główna w tym zasługa mnóstwa (pojebanych) melodii, które Niemcy w sobie tylko wiadomy sposób poupychali w tych łamańcach. Dzięki nim mamy tu dziewięć odrębnych utworów (plus przerywnik), spośród których każdy ma w sobie coś charakterystycznego, nie zaś osiem wariacji na temat pierwszego. Warte odnotowania są również bardzo urozmaicone i odczuwalnie lepiej przemyślane niż na „Radiophobia” struktury poszczególnych kawałków. Wybija się zwłaszcza najdłuższy na płycie „Chernopolis”, w którym chłopaki za pomocą solówek próbują (i to z niezłym skutkiem!) wprowadzić do tego napierdolu odrobinę klimatu, a więc czegoś, co wcześniej w ich muzyce praktycznie nie istniało. Równie ciekawie wypada „Redefining Zenith” z gościnnym udziałem Svena de Caluwé – praktyka pokazuje, że czego się chłop nie tknie, zamienia to w Aborted, hehe.

Realizacja krążka, jak pewnie się domyślacie, nie pozostawia wiele do życzenia – brzmienie jest ciężkie, dynamiczne i przede wszystkim bardzo selektywne, a pomimo nowoczesnego sznytu nie wali od niego plastikiem. Reasumując, po dogłębnym zapoznaniu się z Gammageddon nie mam wątpliwości, że warto było tak długo czekać na ten album.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Cytotoxinmetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 listopada 2017

Amon – Liar In Wait [2012]

Amon - Liar In Wait recenzja okładka review coverWskrzeszając Amon, bracia Hoffman powinni sobie doskonale zdawać sprawę, że cokolwiek nagrają pod tym szyldem, to i tak nie będzie miało najmniejszych szans sprostać oczekiwaniom szerszego grona odbiorców, a już zwłaszcza miłośników twórczości ich poprzedniej kapeli. Postanowili jednak zaryzykować i, cóż, swoich oczekiwań związanych z odbiorem tego krążkiem chyba też nie spełnili. Materiał zebrany pod tytułem Liar In Wait ani nie zachwyca, ani nie załamuje; jest całkiem przyzwoity, jednak przez zatrzęsienie zawartych w nim sprzeczności i taką sobie wyrazistość dość szybko ulatuje z pamięci. Nawet u mnie — a wydawało mi się, że jestem entuzjastycznie nastawiony do zespołu — przez większą część roku płytę przykrywa gruba warstwa kurzu. Jeśli natomiast sięgam po Liar In Wait, za każdym razem mam wrażenie obcowania z muzyką, która mimo iż w ogóle nie męczy, nie zmierza w jasno określonym kierunku, raczej w kilku przeciwnych. Kompozytorskie niezdecydowanie to chyba ostatnia rzecz, jakiej mógłbym się spodziewać po tak doświadczonym składzie, a to właśnie ono stanowi główny problem albumu. Z jednej strony wyraźnie dają tu o sobie znać chęci zrobienia czegoś zupełnie innego — choć siłą rzeczy w podobnych ramach — niż Deicide na którymkolwiek etapie, z drugiej zaś raz za razem słychać próby nawiązania do co bardziej charakterystycznych elementów składowych Bogobójstwa (choćby w kwestii wokali), które są niezbyt ambitnymi zagraniami pod publikę. Jak na moje ucho zespołowi nie udało się tego należycie zbalansować, więc cały krążek stoi pod znakiem stylistycznych zgrzytów. Utwory na Liar In Wait są na pewno bardziej techniczne niż te, które bracia grali przez lata, a już zwłaszcza w obrębie solówek (bywa, że zaskakująco melodyjnych), jednak te wszystkie gitarowe zawijasy i ozdobniki wydają mi się nienaturalne i wciśnięte na siłę. Odbieram to jako coś na zasadzie ostatecznego udowodnienia malkontentom i niedowiarkom, że potrafią grać rzeczy stopniem skomplikowania przewyższające „Legion”… i „The Stench Of Redemption”. Jednocześnie w riffach wciąż jest obecny pierwiastek chaosu, który zawsze charakteryzował ten gitarowy tandem; wiecie – to nie do końca okiełznane szaleństwo, w wyniku którego niekiedy zatraca się czytelność muzyki. Żeby było śmieszniej, ten „bałagan” nie przeszkadza ekipie Amon popadać w straszne schematy. W rezultacie właściwie wszystkie kawałki zbudowano w oparciu o niezbyt rozbudowany zestaw tych samych składników występujących w tej samej kolejności. A stąd już tylko krok do nudy. I taki właśnie jest Liar In Wait – stosunkowo przyjemny, ale nudnawy i nie zapadający na dłużej w pamięć. Przypuszczam, że ocena jest mniej lub bardziej nieświadomie naciągnięta.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AMON-737062752977944/

podobne płyty:


Udostępnij:

5 listopada 2017

Samael – Hegemony [2017]

Samael - Hegemony recenzja okładka review coverDwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z „Passage”, „Eternal” czy „Lux Mundi”. Nie wymagam — a nawet nie chcę — od Samael eksperymentów ani wymyślania swojego stylu na nowo, jednak pewne modyfikacje w jego obrębie czy choćby odrobina innowacji na pewno by nie zaszkodziły. Tymczasem Hegemony jawi mi się bardziej jako zestaw odgrzewanych — ale za to jako tako bezpiecznych — pomysłów nagranych dla świętego spokoju, niż całkowicie świeży materiał stworzony by zadziwić i podbić świat, co zresztą może sugerować tytuł krążka. A propos prezentowanych na albumie treści; niektóre utwory — a już szczególnie tytułowy i „Samael” — brzmią jak poważne manifesty, jakby zespół miał zamiar odegrać kluczową rolę w dziejach świata. Szkoda tylko, że teksty typu „Silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej / Nasza moc jest coraz większa” czy „Jesteśmy przyszłością / Właśnie zaczynamy swe przedsięwzięcie” nijak się mają do muzyki, która ni cholery nie ma rewolucyjnego charakteru. Ponadto, jak mi się zdaje, nie ma nic specjalnie wzniosłego w „transferze” z fonograficznego giganta do wytwórni celującej w przeciętności przystępnej dla typowego Niemca. No chyba, że zrobili to w imię taktyki „jeden krok do tyłu, dwa do przodu”. Boję się tylko, że na te kroki do przodu Samaelowi może już zwyczajnie zabraknąć czasu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

30 października 2017

Ceremony – Tyranny From Above [1993]

Ceremony - Tyranny From Above recenzja reviewCeremony to już nieco zapomniany przedstawiciel holenderskiego death metalu. Zaczynali pod koniec lat 80-tych, by jeszcze w pierwszej połowie następnej dekady być już tylko wspomnieniem dla garstki fanów, którzy poznali się na ich talencie. Dorobek zespołu, choć dość skromny, jest w całości wart uwagi, a już zwłaszcza ta jedyna płyta długogrająca. Holendrzy umiłowali sobie death metal o solidnym współczynniku brutalności i z wyczuwalnym technicznym odchyłem, który zgrabnie łączy w sobie wpływy zarówno szkoły amerykańskiej, jaki i europejskiej. Z tą pierwszą Ceremony łączą bardzo zbliżone patenty na bezkompromisowe napieprzanie i skłonność do komplikowania struktur, zaś z drugą podejście do surowej produkcji. Należy przy tym zaznaczyć, że muzycy nie dali się porwać bardzo wówczas popularnym u ich rodaków wpływom doom metalu, stąd też Tyranny From Above w przeważającej części jest materiałem opartym na szybkich tempach i odpowiednio ciężkich riffach – czystym gatunkowo, pozbawionym eksperymentów i zmiękczaczy (delikatne i nieistotne dla całości plamy klawiszy pojawiają się bodaj w jednym kawałku), choć nie pewnego elementu zaskoczenia. Ceremony nie silą się na przesadnie subtelne rozwiązania, od pierwszego kawałka dając jasno do zrozumienia, że nie mają zamiaru się pierdolić z słuchaczem jak matka z łobuzem. Główna w tym zasługa intensywnie pracujących gitar, których partie są stosunkowo złożone, z wieloma zmianami motywów i pokręconymi wstawkami, dzięki czemu nie tak łatwo znudzić się Tyranny From Above. W związku z powyższym zastanawia mnie, dlaczego solówki w stosunku do riffów potraktowano ewidentnie na odwal się – tylko dwie trzymają się struktur utworów, natomiast reszta jest wstrzelona byle gdzie i byle jak – ot, takie zwykłe molesty gryfu bez specjalnej inwencji. Szkoda też, że perkman nieco odstaje poziomem (pomysłowością?) od gitarzystów, bo choć potrafi przywalić (i to zdradzając nawet grindowe inspiracje), to do jego gry wkradają się proste schematy, kiedy akurat mógłby bardziej zaszaleć. Co do wspomnianego elementu zaskoczenia – jest to coś na kształt czystych wokali/wrzasków w damskim wydaniu, które ni z tego ni z owego pojawiają się w „Beyond The Boundaries Of This World” i „Tribulation Foreseen”, będąc mocnym kontrastem dla tradycyjnego growlu. Pierwsza reakcja: o co, kurwa, chodzi? A chodzi o to, że… nie mam bladego pojęcia… Mimo to Tyranny From Above jako całość jest dość zwartym i dobrze skomponowanym materiałem, którym powinni się zainteresować szczególnie fani Torchure, Mercyless i wczesnego Atrocity.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ceremony-The-Netherlands-772478876162300

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 października 2017

Thanatos – Emerging From The Netherworlds [1990]

Thanatos - Emerging From The Netherworlds recenzja okładka review coverPowstały w 1984 roku Thanatos szczyci się mianem pierwszej prawdziwie ekstremalnej załogi w Holandii – IPN ze swoimi teczkami i agentami chyba się w to nie mieszał, więc można przyjąć, że to kwestia obiektywna i nie podlegająca dyskusji. Jakby tego było mało, w niektórych kręgach zespół jest rozpatrywany również w kategorii kapeli prawdziwie kultowej – a to już, jak dla mnie, temat do polemiki. Oczywiście nie sposób odmówić Holendrom wkładu w rozwój tamtejszej sceny, jednak jej największy rozkwit miał miejsce już bez ich udziału. To raz. Druga sprawa, która podkopuje wspomnianą kultowość to fakt późnego wydania Emerging From The Netherworlds, który niejako przesunął zespół do drugiej fali brutalnego grania, stawiając go w jednym szeregu z kompletnymi nowicjuszami. Po trzecie w końcu – sama muzyka. Po oficjalnym wydawnictwie kapeli, która tak wcześnie zaczynała można by oczekiwać czegoś na wysokim poziomie (także pod względem produkcji), z charakterem i w dużym stopniu oryginalnego. Tymczasem Thanatos na debiucie proponuje agresywny thrash-death, jakiego wokół było wówczas pełno, w tym także sporo tego lepszego. Sepultura, Massacra, Cancer, Incubus a nawet nasz Dragon to tylko niektóre z nazw, które przychodzą do głowy w czasie słuchania Emerging From The Netherworlds – materiału, który spełnia praktycznie wszystkie wymogi gatunku, choć w żadnym elemencie tak naprawdę nie zachwyca i nie wybija się ponad średnią. Nie znaczy to jednak, że album nie sprawia pewnej przyjemności. Do mnie Thanatos najbardziej przemawia, gdy zapieprza w szybkich tempach (które, swoją drogą, ładnie uwydatniają warsztat perkusisty), korzystając z nieskomplikowanych acz chwytliwych riffów i fajnego thrash’owego feelingu, co dobrze słychać zwłaszcza w „Progressive Destructor”, „Outward Of The Inward”, „Bodily Dismemberment” czy „Omnicoitor”. W takich momentach — dodam, że będących w przewadze — łatwiej przymknąć oko na znikomą oryginalność Emerging From The Netherworlds i skupić się czymś pożytecznym – np. trząchaniem dynią. Wtedy też album brzmi najlepiej, bo wszelkie zwolnienia obnażają niedostatki produkcji – zwłaszcza bzyczący dźwięk gitar, które równie dobrze mogli nagrać w studiu Giełda w Poznaniu w 1989 roku. Ponadto zastanawiający jest dla mnie poziom niektórych solówek Erwina – vide kaleki początek „The Day Before Tomorrow” – albo to próby pójścia w awangardę albo, co bardziej prawdopodobne, techniczna nieporadność. Pomimo tych paru uwag uważam, że warto dać debiutowi Thanatos szansę. Wprawdzie to nie klasyk przez duże K, ale daje radę.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.thanatos.info

podobne płyty:

Udostępnij: