1 października 2016

Cancer – The Sins Of Mankind [1993]

Cancer - The Sins Of Mankind recenzja okładka review coverPo dwóch bardzo udanych płytach muzykom Cancer wystarczyło tylko postawić kropkę nad I swojej zajebistości i sprokurować kolejny świetny materiał, który już na zawsze zapewni im zaszczytne miejsce w panteonie europejskich death’owych załóg. Potem mogli się już rozpaść w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Angolom jednakowoż ani jedno ani drugie nie przyszło do głów; wzięło ich na zmiany. Od The Sins Of Mankind zaczął się bowiem przykry zjazd po równi pochyłej, z której zespół nie potrafił zeskoczyć do końca swych dni, włączając w to nawet okres po reaktywacji. Każdy miłośnik pierwszych krążków w mig spostrzeże, że na The Sins Of Mankind coś nie gra, czegoś brakuje, choć pozornie materiał nie odbiega znacząco od „Death Shall Rise”. Cancer powtórzyli tu wypracowane wcześniej schematy, jednak pchnęli je w stronę thrash’u (także brzmieniowo), przez co płyta zyskała na dynamice i ogólnej chwytliwości, a niestety straciła na pożądanych w death metalu brutalności i ciężarze – co lokuje materiał gdzieś pomiędzy nagranymi w podobnym czasie wydawnictwami Messiah i Thanatos. Trochę inny jest również feeling tej muzyki – jak dla mnie bardziej odczuwalna jest tutaj chęć pokazania umiejętności (które, co oczywiste, rozwinęli przez lata) aniżeli przyjebania prosto między oczy. Trudno to tłumaczyć wyłącznie zmianą na stanowisku gitarzysty solowego; stawiałbym raczej na znudzenie dotychczasową formułą i chęć pokazania się z innej strony. Czy lepszej? Niekoniecznie, zwłaszcza dla kogoś, kto zachwycał się death’ową jazdą rodem z Florydy – z tej perspektywy The Sins Of Mankind można traktować jako krok wstecz. Ale jest też druga strona medalu. Tak ogólnie i w oderwaniu od przeszłości album jest kawałkiem porządnie przygotowanego i szybko wpadającego w ucho metalu, słucha się go chętnie i bezproblemowo. Wiadomo, z pewnych fragmentów (choćby tych z akustykami) Angole mogli zrezygnować, jednak na dłuższą metę można przejść nad nimi do porządku dziennego. Na The Sins Of Mankind łatwiej też spojrzeć łaskawszym okiem, kiedy ma się świadomość, że kolejne krążki Cancer już niespecjalnie nadają się do słuchania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 września 2016

Pyrrhon – Running Out Of Skin [2016]

Pyrrhon - Running Out Of Skin recenzja reviewTak sobie słucham Running Out Of Skin raz, drugi, dziesiąty, pięćdziesiąty… i dochodzę do wniosku, że jedynym fragmentem muzyki, w którym wiadomo o co chodzi, jest na tym albumie cover „Crystal Mountain”. To wrażenie może wynikać z faktu, że tylko w tych kilku minutach mamy do czynienia z normalną muzyką. Cała reszta to jeden wielki chaos, w którym trudno wyodrębnić jakiekolwiek wyraźniej zarysowane struktury. Pyrrhon pozwolili sobie tutaj na kilkanaście minut szalonej (i dość ekstremalnej) improwizacji, jako tako skoordynowanego katowania instrumentów w sposób wiadomy tylko dla siebie. „Growth Without End”, wcześniejsza epka, nie była materiałem łatwym do ogarnięcia; na Running Out Of Skin poprzeczka jest zawieszona jeszcze wyżej. Teoretycznie. Wydaje mi się bowiem, że każda próba rozłożenia tych kawałków na czynniki pierwsze jest równoznaczna z ich nadinterpretacją, że nie o to tu chodzi. Running Out Of Skin, choć to tylko mała piguła, jest tworem bardziej popieprzonym niż każde poprzednie wydawnictwo Pyrrhon, a jednak słucha się go zdecydowanie łatwiej. Wystarczy wyłączyć części mózgowiny odpowiedzialne za analizę i dać się wciągnąć w instrumentalny wir – odczucia są wówczas naprawdę ożywcze. Co do interpretacji wielkiego szlagieru Death – jest to jedna z najlepszych (obok Necrophagist), jakie słyszałem. Niby ma dużo wspólnego z oryginałem, ale została przefiltrowana przez styl Pyrrhon w taki sposób, że zabrzmiała niezwykle naturalnie dla tego zespołu. Running Out Of Skin polecam zwłaszcza miłośnikom chaosu w muzyce albo muzyki w chaosie – obie wersje pasują do tej płytki.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2016

Deceptionist – Initializing Irreversible Process [2016]

Deceptionist - Initializing Irreversible Process recenzja okładka review coverPrzez kilka ostatnich lat włoskie kapele z kręgu brutalnego i technicznego death metalu rozmnażały się głównie przez pączkowanie według schematu: bierzemy kogoś z epizodem w Hour Of Penance w CV i dobieramy mu kolegów. Teraz, jak widać na przykładzie Deceptionist, cały proces zszedł o poziom niżej: bierze się kogoś z epizodem w zespole „wypączkowanym” z Hour Of Penance w CV i dobiera się mu kolegów. W przypadku Deceptionist punktem wyjścia (dosłownie) dla obu gitarniaków był jako tako znany Hideous Divinity – można było zatem w ciemno zakładać, że panowie warsztat mają co najmniej niezły. I mają, trochę gorzej jest u nich za to z talentem kompozytorskim. Co ciekawe, wbrew pozorom bohaterowie tej recki nie zebrali się do kupy, żeby grać to samo, co w poprzedniej kapeli i zamiast uwielbienia dla Nile na Initializing Irreversible Process słychać raczej objawy zapatrzenia w nowsze produkcje Deeds Of Flesh i Arkaik. Niektórzy piszą jeszcze coś o wpływach Necrophagist, ale nieee, nie, nie, nie – na to jest stanowczo za wcześnie. Jeśli już to Decrepit Birth. Wracając do Deceptionist, muzyka Włochów nie opiera się wyłącznie na zrzynce i powielaniu typowych schematów nowoczesnego death metalu — wszak daleko by na tym nie zajechali, a już na pewno nie do kontraktu z Unique Leader — i zawiera kilka dodatków w zamyśle przydających jej oryginalności. I tu dochodzimy do kwestii, które mnie niezbyt jarają, bo chodzi o sample i jakieś tam elementy industrialu. Te bzycząco-szumiące duperele występują w różnym stopniu we wszystkich utworach, a gdy tylko pojawia się większe ich nagromadzenie, zaczynają przeszkadzać, niekiedy zaś wkurwiać – vide „Irreversible Process”, „Industrivolutionaction” czy „Operator Nr 3”. Rozumiem, że razem z mechanicznym podejściem do grania i sterylnym (aż za bardzo) brzmieniem — któremu nota bene brakuje basu — pasują do konceptu Initializing Irreversible Process, ale pasowanie i podobanie się to dwie różne sprawy. Mnie muzyka Deceptionist najbardziej przekonuje, kiedy napieprzają na najwyższych obrotach, żwawo wygrywając rozmaite łamańce, a od przesadnej nowoczesności trzymają się z daleka – przykłady tego mamy choćby w „Quest for Identity” i „The Confession”. Właśnie w takich fragmentach Initializing Irreversible Process wypada najciekawiej, choć skłamałbym pisząc, że one na długo osiadają w pamięci. Z takim materiałem Włosi w katalogu Unique Leader plasują się gdzieś pomiędzy Eschaton a Omnihility — jeśli takie odniesienie cokolwiek wam mówi — a to oznacza drugą ligę i nic ponadto.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/deceptionistofficial
Udostępnij:

9 września 2016

Torchure – Beyond The Veil [1992]

Torchure - Beyond The Veil recenzja reviewMorgoth – to hasło wbrew pozorom nie wyczerpuje tematu klasycznego niemieckiego death metalu, choć nie da się ukryć, że to ten kultowy akt zrobił najwięcej dobrego dla tamtejszej sceny. Natomiast zespołem numer dwa, jeśli chodzi o ważność/zajebistość, jest dla mnie niesłusznie zapomniany Torchure. Wiadomo, tyle estymy co Morgoth nie miał w Niemczech nikt, ale Torchure — i to jest smutne — nie zdobyli nawet połowy tego uznania co kilka znacznie gorszych kapel, które w dodatku wystartowały później. Wydany w 1992 roku, a poprzedzony trzema demówkami debiut Beyond The Veil to kawał interesującego, przemyślanego i pewnie odegranego death metalu, który z jednej strony idealnie wpisuje się w kanony europejskiej odnogi gatunku (ot choćby Bolt Thrower, Grave, Gorefest), a z drugiej ma do zaoferowania kilka niezbyt popularnych wówczas rozwiązań, które zapewniły mu wyjątkowość i rozpoznawalność. Wybuchom szybkiej i brutalnej młócki (powiedzmy, że najbardziej w szwedzkim stylu) towarzyszą tutaj porządnie zaaranżowane niemal doomowe zwolnienia, w trakcie których Niemcy miażdżą ciężarem i powalają złowieszczym klimatem zbliżonym trochę do tego, który znamy z „Cursed”. Wprawdzie niektóre z tych bardziej odważnych/progresywnych patentów po tylu latach mogą wywoływać uśmiech na twarzy, ale wtedy były czymś nieoczywistym czy wręcz nowatorskim. Zresztą nie wszystko się tu zestarzało i taki „Mortal At Last” wciąż wywołuje ciary na plecach, choć zbudowano go w oparciu o dość banalny pomysł. Przy okazji warto odnotować, że użycie klawiszy wcale nie wpłynęło u Torchure na złagodzenie brzmienia, a Beyond The Veil jako całość solidnie kopie po dupie, mimo iż obraca się głównie w średnich tempach, jak przywołane wyżej kapele. Takie podejście do grania opłaciło się chłopakom – muzyka chwyciła, zespół zdobył lokalną renomę, załapał się na trochę prestiżowych koncertów i wszystko zmierzało w jak najlepszym kierunku. Niestety, w październiku 1992 w wypadku samochodowym zginęli główni twórcy materiału, bracia Andreas i Torsten Reissdorf oraz operator (video) zespołu Sven Lubert. Torchure o dziwo podźwignęli się po tym ciosie i — w odbudowanym składzie — już po kilku miesiącach byli gotowi na premierę krążka numer dwa, ale to temat na inną okazję. Wracając do Beyond The Veil, w pierwszej kolejności albumem powinni się zainteresować fani starego death metalu, w którym ważne są dobre struktury i odpowiedni nastrój, nie zaś melodyjki i tanie studyjne sztuczki.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 września 2016

Carbonized – For The Security [1991]

Carbonized - For The Security recenzja okładka review coverChristofer Johnsson od wielu lat jest znany przede wszystkim jako przywódca Therion, a był taki czas — o którym wielu już zapomniało, a inni zwyczajnie nie wiedzą – kiedy nasz milusiński poczynał sobie znacznie bardziej hardziorowo. Nie chodzi mi jednak o początki wspomnianego Therion, a o zespół działający równolegle do niego – Carbonized. Założycielem tej kapeli był Lars Rosenberg, znany później m.in. z Entombed, który po paru demówkach i wielu zmianach składu około 1990 dorobił się zaangażowanej i zdolnej ekipy towarzyszącej w osobach Piotra Wawrzeniuka (gary) i Christofera Johnssona (gitara, wokal). Panowie już jako trio na początku 1991 nagrali klasyczny dla gatunku For The Security, a zajęło im to ponoć aż… trzy dni. Carbonized niemal od początku określali swoją muzę mianem psychodelic death metal, jednak płytowy debiut ma więcej wspólnego z wściekłym grind core’m niźli z kolejną kopią Nihilist. Natomiast co do tajemniczej psychodelii – tą trzeba było jak najbardziej podkreślić, choć początek płyty wcale nie wskazuje na jej obecność. Pierwsze dwa kawałki to zupełnie normalny grind z dzikimi wrzaskami, napieprzającą perkusją i intensywnymi riffami. Aż się w nich roi od wpływów Terrorizer, Napalm Death czy Repulsion – czyli jazda na całego. Zaskakiwać może tylko klarowność brzmienia (o dziwo to produkcja Sunlight) i aranżacje (zwłaszcza w przypadku „Recarbonized”) rozbudowane ponad średnią gatunkową. Od trójeczki, czyli „Euthanasia”, sytuacja zaczyna się komplikować. To znaczy: zaczyna być komplikowana, choć techniki sensu stricte jest tam mniej niż się wydaje. Za to jest obecny duch Voivod… W szybką i brutalną sieczkę wkradają się popieprzone rozbujane riffy, nietypowe rytmy i przede wszystkim nienaturalnie wyeksponowany zmutowany bas. Momentami struktury utworów sprawiają wrażenie poskładanych przypadkowo czy nawet bez pomyślunku, ale z kolejnymi przesłuchaniami człowiek zaczyna dostrzegać w nich sens. Dzięki temu materiał z For The Security do dziś brzmi dziwacznie, nietypowo i po prostu oryginalnie. Album stanowi przy tym pewne wyzwanie dla ortodoksyjnie nastawionego słuchacza, bo zespół często zapędza się w rejony dla grind core’a i death metalu nieznane. W rezultacie debiut Carbonized może się wydawać płytą znacznie dłuższą niż jest w rzeczywistości. Mnie takie oblicze ekstremy bardzo pasuje i lubię do niego wracać, bo pomimo upływu lat na For The Security wciąż czuć powiew świeżości. Muzykom było jednak mało eksperymentów i dalej szaleli w najlepsze – „Disharmonization” to jakaś pomyłka, zaś „Screaming Machines” to już groteskowa pomyłka. To dlatego lubię udawać, że Carbonized to zespół jednej płyty.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Carbonized-Sweden-1403257869976977/

podobne płyty:

Udostępnij:

27 sierpnia 2016

Suicidal Causticity – The Spiritual Decline [2013]

Suicidal Causticity - The Spiritual Decline recenzja reviewDebiutujące kapele zazwyczaj robią wszystko, co w ich mocy, aby tylko jakoś się wyróżnić na tle innych, żeby zostać zapamiętanym… Suicidal Causticity na to nie wpadli. Logo: 'nowoczesne' i kompletnie nieczytelne krzaki. Okładka: niewyraźna paciajka, z której ciężko cokolwiek wyodrębnić – niech was nie zwiodą zdjęcia w necie, w realu jest jeszcze ciemniejsza. Zaś na samym krążku bardziej uwypuklono logo wydawcy, Ghastly Music, aniżeli nazwę kapeli i tytuł płyty. Na oprawie graficznej problemy z rozpoznawalnością się nie kończą, bo początek "The Spiritual Decline" to czystej wody ithyphallic death metal, o którym swego czasu bredził okrąglutki Karl Sanders. Gdyby ktoś nie łapał tego głupawego terminu – nie raz i nie dwa jedzie tu Nilem na kilometr. Te skojarzenia można naturalnie przenieść na włoski grunt i skonstatować, że Suicidal Causticity grają niemal w tym samym stylu co Hour Of Penance i Hideous Divinity, co oznacza brutalny — a po uważnym wsłuchaniu się również dość techniczny — death metal z Ameryki. Wprawdzie do starszych kolegów jeszcze im brakuje, ale "The Spiritual Decline" spokojnie można określić mianem solidnego, krwistego ochłapu. Co więcej, chłopaki nieźle rokują na przyszłość, bo wśród super nieoryginalnych rozwiązań (choć zagranych na dobrym poziomie), które można znaleźć u co drugiego przedstawiciela gatunku, trafiają się i takie, które świadczą o próbach poszukiwania swojej tożsamości. Dzięki temu sieczka Suicidal Causticity jest całkiem przyzwoicie urozmaicona – mamy tu znacznie więcej zwolnień niż u typowego przedstawiciela brutal death, riffy charakteryzują się dużą czytelnością, w solówkach słychać kilka ciekawych patentów melodycznych, a bas ze swymi zagrywkami często przebija się na pierwszy plan (co nie powinno dziwić skoro basman jest twórcą materiału i odpowiada w dużej części za jego brzmienie). To wszystko zebrane do kupy pozwala zgadywać, że Włosi chętniej sięgają po nagrania klasyków gatunku z Florydy niż po kolejne kopie Deeds Of Flesh. Rezultat jest naprawdę niezły, bo "The Spiritual Decline" nie nudzi się już w trakcie pierwszego przesłuchania, a raczej rozbudza chęci na kolejne.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Suicidal-Causticity/42775397282

podobne płyty:

Udostępnij:

18 sierpnia 2016

Nomad – Tetramorph [2015]

Nomad - Tetramorph recenzja okładka review coverOdpalając Tetramorph doskonale wiedziałem, czego się spodziewać, jednak już pierwsze pół minuty „Tetrawind” sprawiło, że całą moją pewność mogłem o kant dupy rozbić. Okazało się bowiem, że Nomad postanowił nielicho (a przynajmniej całkiem przyzwoicie) zaskoczyć, a opisywana epka w żadnym wypadku nie jest kontynuacją znakomitego „Transmigration Of Consciousness”. Co ciekawe, zespół ponownie skorzystał z charakterystycznych dla siebie motywów i zagrywek, ale znowu poskładał je inaczej, a przy tym tak umiejętnie, że uniknął jednoznacznych powtórek i samobójczego chapnięcia się za ogon. Już samo wskazanie, czym tak naprawdę Tetramorph różni się od poprzedzającego ją albumu, nie jest wcale zadaniem łatwym, bo z każdej strony atakują kontrasty (co w sumie jest normą w przypadku żywiołów), które raz przybliżają, a raz oddalają stylistykę „Transmigration Of Consciousness”. Bilans wychodzi na… nie wiem, ale mi akurat to nie przeszkadza, bo tak interesująco skomponowanej płytki, z tyloma tajemnicami upchanymi pomiędzy dźwiękami chce się słuchać. Ta nieoczywistość (i fakt, że nie uzyskano jej technicznymi sztuczkami) jest chyba największym osiągnięciem Nomad i atutem Tetramorph. Niby mamy tu sporo brutalnej młócki, ale jest ona równoważona bardzo stonowanymi fragmentami. Muzyka z początku sprawia wrażenie obskurnej, by z kolejnymi minutami wciągnąć tajemniczym klimatem. Kop energetyczny, który zapewnia spora dynamika, jest z czasem studzony partiami transowo monotonnymi. I tak dalej, i tak dalej – praktycznie dla każdego elementu znajdziemy inny, będący do niego w opozycji. Niezachwiany pozostaje tylko poziom utworów, który w przypadku Tetramorph, możecie mi wierzyć, jest cholernie wysoki. Tym krótkim materiałem — jeśli nie jest on tylko eksperymentem — Nomad pootwierał sobie tyle dróg, że po przyszłym longpleju można oczekiwać dosłownie wszystkiego.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichellY

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 sierpnia 2016

Defeated Sanity – Disposal Of The Dead // Dharmata [2016]

Defeated Sanity - Disposal Of The Dead // Dharmata recenzja okładka review coverPonoć Niemcy wciąż są przed nami jakieś 30 lat jeśli chodzi o gospodarkę, jednak pod względem cwaniactwa wydawniczego (inaczej tego określić nie potrafię) nie dorastają polskim piewcom mroku do pięt. Kto to widział dawać ludziom dwie nowe epki na jednym krążku?! Przecież najpierw wydaje się jedną, potem osobno drugą, żeby w końcu wyskoczyć z super-hiper-ekskluziff limitowaną kompilacją obu, koniecznie w digipaku – tak się zarabia pieniądze. Nie ma co, Defeated Sanity strzelili sobie biznesowego samobója. Dobrze chociaż, że z muzyką idzie im lepiej niż z szemraną ekonomią. Do rzeczy. Opisywana płytka to dość niecodzienna inicjatywa – z jednej strony pokazuje bowiem zespół poruszający się w swoim żywiole, a z drugiej grupę eksperymentującą z materią, zdawać by się mogło, zupełnie jej nieznaną. Część pierwsza, Disposal Of The Dead, to Defeated Sanity jaki wszyscy znają i jaki fani uwielbiają – gęsty, pierońsko nisko strojony i przede wszystkim totalnie brutalny. Po prostu kwintesencja podziemnego brutalnego death metalu w wykonaniu kolesi, którzy ten gatunek znają od podszewki, i w którym osiągnęli już niemal wszystko, także popularność. Te kilka kawałków (a „Suttee” w szczególności) przynosi sporo uciech, wszak zawierają wszystkie elementy charakterystyczne dla Niemców, ale na pewno nie ma w nich niczego zaskakującego. Chociaż… według zapowiedzi Disposal Of The Dead miał być, tak dla odmiany, materiałem znacznie mniej technicznym od sieczki znanej z longplejów. Według zapowiedzi, bo cuś tego za bardzo nie słychać. Moooże i częściej na wierzch przebijają się jakieś nieskomplikowane patenty, ale Defeated Sanity od dawna są już zespołem, który zbyt prosto grać już nie potrafi (co dotyczy zwłaszcza sekcji rytmicznej), choćby nawet się starał. Techniczne umiejętności Niemców jeszcze mocniej uwypuklono w części drugiej, Dharmata, która zawiera… klasyczny techniczny death metal z Florydy. Wpływy Atheist, Cynic, Death czy Sadus są tu wszechobecne, brzmienie zalatuje dobrze pojętym oldskulem, a wokal występującego w gościach Maxa Phelpsa (ostatnio znany z Death To All) pogłębia dezorientację. Chylę czoła przed Defeated Sanity, że tak sprawnie (i bez straty jakości) potrafili przeskoczyć w zupełnie inną stylistykę, bo grają jak nie oni. Czegoś takiego spodziewałbym się raczej po After Oblivion, Festival Of Mutilation czy Mindwork, a nie kapeli wyrosłej na Disgorge i Suffocation. A tu proszę: melodie, czytelne riffy (nawet bez przesteru), zgrabne partie solowe, jazzowe zagrywki, rozbudowane struktury, klimacik… i brzmi to wszytko naturalnie. Coś czuję, że dla ortodoksyjnych fanów Defeated Sanity tego może być już za dużo i kilku z nich w ciągu 27 minut Dharmata zaliczy zgon z oburzenia/niedowierzania. Tym bardziej należy uznać ten eksperyment za udany. Reckę zostawiam bez oceny, jak to u nas z epkami, jednocześnie zaznaczam, że na Disposal Of The Dead // Dharmata oba materiały w swojej klasie robią bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 sierpnia 2016

Human Infection – Curvatures In Time [2014]

Human Infection - Curvatures In Time recenzja okładka review coverZacznę nieco brutalnie i może nawet prowokacyjnie: właśnie tak powinni grać Malevolent Creation. Wpływu długodystansowców z Florydy na twórców opisywanej płyty nie można w żaden sposób zanegować, choć na pewno nie są dla nich jedynym źródłem inspiracji – wyliczankę trzeba jeszcze uzupełnić o Monstrosity (z lat 90-tych), Resurrection i Brutality (zwłaszcza z „In Mourning”). Human Infection napieprzają tu jak Malevolenci w swoim prawie najlepszym stylu i prawie najlepszych latach. Piszę prawie, bo nie kopiują wspaniałego „Retribution”, a chętniej sięgają po elementy znane choćby z „Eternal”, "„The Fine Art Of Murder” czy „The Will To Kill” — czyli z krążków dobrych i bardzo dobrych — w tym po kilka takich, które ich idole przez lata jakby zagubili. Chodzi mi przede wszystkim o młodzieńczy spontan, bezpretensjonalną żywiołowość i radość z napierdalania klasycznego amerykańskiego death metalu. Najlepsze jest to, że Curvatures In Time słucha się z takim samym zaangażowaniem i przyjemnością, z jakimi najprawdopodobniej ten materiał został nagrany. Poza tym nie stoi za tymi dźwiękami żadna wielka filozofia: jest szybko, brutalnie, sprawnie wykonawczo (bo i też niczego skomplikowanego nie grają) i zadowalająco pod względem chwytliwości. Gdzie trzeba, tam jest fajne zwolnienie, w innym miejscu wpadnie jakaś solóweczka, więc kawałki lecą bez najmniejszego zamulania. Do pełni szczęścia brakuje tylko gardłowego krzyku a’la Brett Hoffmann, hehe… Na plus Curvatures In Time można zaliczyć również całkiem spoko — bo bez śladu plastiku — brzmienie oraz ogólną długość – akuratnie 32 minuty. Wiadomo, Human Infection dzięki tej płycie lodówek raczej sobie nie napełnią i a do podręczników historii muzyki nie trafią. To nic, bo istotne jest to, że żaden fan klasycznego death metalu nie powinien żałować kasy wydanej na ten krążek.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.humaninfection.com

podobne płyty:

Udostępnij:

30 lipca 2016

The Ritual Aura – Laniakea [2015]

The Ritual Aura - Laniakea recenzja okładka review coverAudi reklamuje się hasłem „przewaga dzięki technice”. The Ritual Aura też tak powinni, oczywiście jakby było ich stać na prawa autorskie. A tak serio, to umiejętności Australijczycy mają niesamowite, kopara opada, jak sobie człowiek dokładniej posłucha, co też oni wyczyniają w ramach (i trochę poza) tak zwanego technicznego death metalu. Żeby jednak nie było nieporozumień – nieprzeciętny mają tylko warsztat, bo w podejściu do kompozycji awangardy ani specjalnych nowości nikt się tu nie doszuka. Jedynym większym odstępstwem od normy jest u nich zastąpienie basu ustrojstwem o nazwie NS stick – wielbiciele tappingu będą zachwyceni. Nie da się ukryć, że The Ritual Aura po prostu wybrali sobie taką dziedzinę, w której mogli się najbardziej wykazać, poszaleć, może nawet i poszpanować, ale na pewno nie chodziło im o przecieranie szlaków i szerzenie wydumanych idei – nieliczne teksty na Laniakea to kwestia co najwyżej drugorzędna. No i grają te swoje kosmosy, od których włosy w uszach dęba stają, a mózg się przegrzewa. Laniakea trwa tylko 26 minut, ale — w co nietrudno uwierzyć — jest bardziej nasycona nutami (i ogólnie pomysłami) niż przewidywana dyskografia Six Feet Under do 2025 roku. Brutalność – a i owszem, szybkość – jak najbardziej, agresywne wokale – ich także nie brakuje, jednak intensywność tej muzyki wynika przede wszystkim z jej złożoności, ciągłych zmian, dziesiątek nachodzących na siebie warstw i dość dużego eklektyzmu. Wśród tego zgiełku można wyłapać patenty charakterystyczne choćby dla Animals As Leaders, Fallujah, Son Of Aurelius, Arkaik czy Decrepit Birth – Australijczycy wymieszali wszystko na swój sposób i doprawili stricte neoklasycznymi wpływami, nadającymi utworom nieco lekkości. Laniakea ma kopa, odpowiednio nośną dynamikę oraz spore pokłady melodyjności, dzięki której płyty chce się słuchać, w przeciwieństwie do wielu innych super technicznych tworów nastawionych wyłącznie na jałową trzepankę. Nie bez znaczenia dla pozytywnego odbioru jest również wspomniana już długość płyty, optymalna dla takich szaleństw – w sam raz, żeby zaciekawić, zaimponować i wywołać niedosyt. Gdyby ta muzyczna gimnastyka trwała, powiedzmy, godzinę, to przypuszczalnie tylko najwięksi śmiałkowie byliby w stanie dotrwać do końca albumu. Na szczęście ten materiał przygotowano z zachowaniem zdrowego rozsądku, więc warto się The Ritual Aura zainteresować i wypatrywać, co też wymyślą w przyszłości.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/theritualaura

podobne płyty:

Udostępnij: