14 listopada 2014

My Dying Bride – Sinamorata [2005]

My Dying Bride - Sinamorata recenzja okładka review coverDrugie oficjalne dvd My Dying Bride to bardzo solidny materiał, choć oczywiście pozostawia pewien niedosyt. Ale o tym za chwilę. Trzon wydawnictwa to dość długi (jakieś 86 minut) występ z listopada 2003 roku z Antwerpii. Pewnym zaskoczeniem/ciekawostką może być to, że większość stanowią numery stosunkowo nowe, przede wszystkim z „The Dreadful Hours” i nadchodzącego „Songs Of Darkness, Words Of Light”. Największy staroć to zagrany pod koniec „Sear Me”, ale są też trochę nowsze – „The Cry Of Mankind” (było nie było, największy hit zespołu) oraz „A Kiss To Remember”. Całość została perfekcyjnie odegrana, a klimat sączący się z każdą minutą jest nie do podrobienia. Jeśli chodzi o muzyków, to zachowują się — jakby to kogoś zdziwiło — raczej statycznie, choć miejscami Ade i Hamish pozwolili sobie na nieco więcej życia. Osobna sprawa to Aaron (kapitalne białe wdzianko stylizowane na kaftan bezpieczeństwa!), któremu — mimo że porusza się (snuje) po scenie z werwą osiemdziesięciolatka po trzech zawałach — nie sposób odmówić ekspresji. Są oczywiście pozy ukrzyżowania, klęczenie pod statywem i — co osobliwe — śpiewanie z pozycji leżącej. Przy okazji bisu nasz bohater rzucił nawet fajny acz niezbyt rozbudowany żarcik. Dobre światła i gęsty dym dopełniają pozytywnego wrażenia. Jedyna wada tej części to baba, Sarah, za klawiszami. Zupełnie zbędna w całym tym przedstawieniu, bo niczym nie przyciąga wzroku, a gra tyle co nic, do tego niespecjalnie. Co do niedosytu – show jest za krótki, dla mnie My Dying Bride mogliby grać nawet pięć godzin i wciąż by mi było mało, ale nie jestem przekonany, czy muzycy przeżyliby coś takiego. Jak już przebrniecie przez koncert, to zostaje pokaźna galeria oraz jeszcze ponad 40 minut materiału wideo. Są tam dwa oficjalne teledyski z „Songs Of Darkness, Words Of Light”: „The Prize Of Beauty” i premierowy „The Blue Lotus” (świetny pomysł, świetnie wykonany). Do tego dwa wideosy — „My Hope, The Destroyer” i „My Wine In Silence” — zrobione przez fanów, które są takie… hmm… no… Cóż, podziwiam zespół, że wyświadczył autorom taką grzeczność i je upublicznił. Na sam koniec trzy kawałki live zarejestrowane amatorskimi kamerami. Nie pozostaje mi nic innego, jak zarekomendować wam Sinamorata jako bardzo wartościowe wydawnictwo w — o dziwo! — przystępnej cenie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2014

Calm Hatchery – Fading Reliefs [2014]

Calm Hatchery - Fading Reliefs recenzja reviewKtoś, gdzieś w kosmosie, wymyślił ongiś prostą zasadę, że od najlepszych należy wymagać więcej. To z jej powodu chłopaki z Calm Hatchery mieli przejebane zanim nawet zabrali się za komponowanie nowych songów, a przypuszczam że w momencie nagrań presja ostro dawała im się we znaki. Trzeba otwarcie przyznać, że mimo tych niesprzyjających warunków, zespół wyszedł z tej próby zwycięsko. Ponadto dwie kwestie w związku z Fading Reliefs są dla mnie pewne. Po pierwsze – Calm Hatchery na tyle umocnili swoją pozycję na rodzimej death’owej scenie, że promotorzy powinni zabiegać o ich względy. Po drugie – nowa płyta raczej nie zaszokuje/zaskoczy fanów zaznajomionych z poprzednimi wydawnictwami kapeli, bo nie ma tu aż tak wielkiego skoku jakościowego, jakiego byliśmy świadkami między „El-Alamein” a „Sacrilege Of Humanity”. O ile na popularności zespół będzie (a przynajmniej taką mam nadzieję) systematycznie zyskiwał, to z rozwojem może być już pewien problem. Cztery lata temu Calm Hatchery wskoczyli na taki poziom zajebistości, że coraz trudniej będzie im w ramach swojego stylu coś poprawiać. Tu z kolei pojawia się niebezpieczeństwo udoskonalania czegoś na siłę tudzież wprowadzania dziwacznych eksperymentów, które mogą się okazać zgubne w skutkach. Póki co, na Fading Reliefs niepotrzebnych szaleństw nie ma, jest natomiast kilka nowinek, które lepiej lub gorzej urozmaicają muzykę tej zacnej ekipy. Wcześniej wspomniałem i stylu. Calm Hatchery już się swojego dorobili. Oczywiście, nie jest najoryginalniejszy na świecie (pierwsze pół minuty „Sun Of God” strasznie zalatuje Behemothem…), ale rozpoznawalny już tak, na co największy wpływ mają charakterystycznie świszczące riffy, mistrzowskie solówki, mocny wokal Szczepana oraz brzmienie wypracowane w Hertzu. Te cechy już znamy i lubimy; poza nimi Fading Reliefs ma do zaoferowania słuchaczowi przynajmniej trzy elementy, które nie były przez zespół przesadnie (albo i wcale) eksploatowane w przeszłości. Zacznę od tego, co wyszło tak sobie, czyli przesadnie dopompowanego, bo aż 8-minutowego „The Eternal Cycle”. To nie tak, że numer jest słaby – bo nie jest; chodzi o pewne jego niezbyt porywające, a oparte na zwolnieniach i wyciszeniach części. Nic wielkiego z nich nie wynika, a do tego miejscami podlatują nudą. Trochę blado to wypada na tle dość intensywnej reszty albumu. Ale, ale! To w zasadzie jedyny poważniejszy mankament płyty, na dodatek taki, nad którym bez bólu można przejść do porządku dziennego. Zresztą, jest to o tyle łatwe, że pozostałe nowinki trzeba jednoznacznie zaliczyć na plus. Mnie najbardziej przekonują bardzo udane klimatyczne, a przy okazji lekko transowe partie w „Ilusory World” i przede wszystkim „In The Mids Of Nothingness”, który niezłym dołem zamyka podstawowy materiał. Fajnie wypadły także wersy zaśpiewane po polsku w „Bomben Über Warschau” – niby nic wielkiego, a zwiększają dramaturgię kawałka i dynamizują go. Jeszcze ciekawiej robi się w bonusie „Bomby Nad Warszawą”, bo — jak wskazuje tytuł — to ten sam numer (tego akurat nie popieram), tylko w całości po polsku – to powinien być koncertowy hit. Gdyby chłopaki pochodzili ze Szwecji, pitolili toporny power z klawiszowym plumkaniem i mieli na wokalu stałego bywalca Błękitnej Ostrygi, to najpewniej byli by bogami dla wszystkich metalowych rzeźników tłumnie nawiedzających owsiakowy łudstok i robili za atrakcję dożynek w co drugiej wsi. Mimo iż to pachnie łatwą kasiorą, takiej sławy Calm Hatchery nie życzę. Obecnie nie jest przecież źle – Fading Reliefs to album wzbudzający szacunek fanów prawdziwego death metalu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/calmhatchery

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 listopada 2014

Sarcófago – The Laws Of Scourge [1991]

Sarcófago - The Laws of Scourge recenzja okładka review coverŻaden ze słuchanych przeze mnie ostatnio albumów nie sprawił mi tyle frajdy, co drugi longplej brazylijskiego Sarcófago. Prawdziwa perełka w całej dyskografii muzyków, tak różna od topornego debiutu oraz przekombinowanego ostatniego długograja o wiele mówiącej nazwie „The Worst”. Fantastyczne aranżacje, bezbłędne wykonanie, kilka, ale za to naprawdę cacanych, technicznych wrzutek i tony, jebane tony, zadziornej przebojowości i świeżości. Nie przypominam sobie zbyt wielu kapel, które w latach dziewięćdziesiątych, na ich początku – żeby być dokładnym, grałyby równie eklektyczną mieszankę thrashu, blacku, deathu i chuj wie czego jeszcze, a wszystko to brzmiało naturalnie, bez spiny i po prostu zajebiście fajnie. Słucha się tego wręcz wyśmienicie, bo z jednej strony mamy do czynienia z bardzo solidnym rzemiosłem, wykonaniem, które nie może nie budzić podziwu swoją dokładnością i precyzją, oddającą najdrobniejsze szczegóły kompozycji, a z drugiej doskonałym songwritingiem, co znaczy tyle, że na 40 minut wydawnictwa (licząc łącznie z bonusami) nie ma ani jednego męczywora, ani żadnego ciągnięcia na siłę. Dodatkowo wprowadzenie kilku fraz z klawiszami nieodmiennie przywodzi na myśl kosmiczne klimaty debiutanckiego „The Key” z repertuaru Nocturnus, co samo w sobie dodaje jedno oczko i sto punktów szacunku na dzielni. Swoją drogą, różnorodność klimatów jest tak duża, że w zależności od własnego obycia w metalowym półświatku, odniesienia, ale i inspiracje dla potomnych, można wymieniać w nieskończoność. A przynajmniej bardzo długo, długo na tyle, że kiedy zacząłem spamiętywać, co chciałem napisać, musiałem iść do roboty i całe spamiętywanie szlag trafił. W razie pytań, jestem pewien, demo z największą przyjemnością wyłuska wam wszystkie sekrety albumu; walcie więc śmiało prośby w komentarzach: kawałek i minuta in question, z dopiskiem „ucho od śledzia”. Jest jeszcze jedna rzecz, która mi robi album, a mianowicie solówki. Mając w pamięci debiut Brazylijczyków, próżno było oczekiwać takich cudeniek, a tu taka niespodzianka. Jak na mój gust, są jednak nieco za krótkie i kapkę ich mało, ale z drugiej strony czysty The Laws of Scourge to ledwie 30 minut. Trochę więc się czepiam, tym bardziej, że kapela to żadne tam Rhapsody, żeby solówki trwały po pół godziny. Nie zamierzam specjalnie zgłębiać zakamarków poszczególnych utworów i rozbijać ich na czynniki pierwsze, bo już i tak tekstu spłodziłem sporo, ograniczę się więc do wymienienia hiciorów. Tytułowy kawałek, bo zajebisty i robi takie otwarcie, że wyrywa z kapci, „Piercings” za solówkę i gitary, „Midnight Queen”, skądinąd nieco zabawny, za klawisze, „Screeches…” za gitarowo-klawiszowe interludium a’la Nocturnus, „Prelude…” za wspomnianą na początku odrobinę techniczności, „Black Vomit”, bo jebie po nerach, „Secrets of a Widow” ze względu na początkowe bębny i klimat, „Little Julie” za manifest z końcówki kawałka oraz „Crush, Kill, Destroy” ponownie za gitary i thrashowy feeling. Tym sposobem doszedłem do końca albumu i do końca recenzji. Album w chuj zajebisty, więc polecam, choć pewnie nikomu o tym truć nie trzeba.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 listopada 2014

Formis – Mental Survival [2014]

Formis - Mental Survival recenzja okładka review coverNie ma co ściemniać, po Formis spodziewałem się znacznie więcej. Dosłownie. Mental Survival trwa jedynie 26 minut – i to łącznie z intrem, instrumentalem/outrem i bonusem. W związku z powyższym mam problem, jak traktować to wydawnictwo — jak epkę czy longpleja — ale skoro zespół upiera się przy tej drugiej opcji, to niech tak będzie. Zawsze to jakiś sensowny pretekst do marudzenia. Musicie mnie zrozumieć; jak już się trafia dobra muzyka, to jednak chciałoby się posłuchać choćby odrobinę więcej, a tak jak głupek co klika chwil trzeba przewijać do „D.I.D.”. Od poprzedniego materiału minęły 4 lata, w międzyczasie doszło do niemałej rewolucji w składzie (z ekipy nagrywającej poprzedni materiał ostał się tylko Hubert Nowak), nic więc dziwnego, że zmieniła się i muzyka. Na lepsze czy gorsze? Ha! Na inną. Kwestią gustu natomiast pozostaje, które oblicze Formis bardziej wpada w ucho. Do mnie „Perfect Excuse" trafia trochę lepiej, mimo wszystkich jego braków, ale i Mental Survival nie mam zamiaru omijać szerokim łukiem, bo poziom muzyki pozostał odpowiednio wysoki, a i chwytliwości tym kilku kawałkom na pewno nie brak. Aktualne oblicze zespołu jest znacznie prostsze, nieprzeładowane, bardziej bezpośrednie, szorstkie i agresywne – ot sprawny thrash-death bez silenia się na nowoczesność i oryginalność, za to odegrany precyzyjnie i z wyczuciem. Formis w swoim graniu bliżej do klasycznie zorientowanego After Oblivion niż efekciarskiego Revocation, jeśli posłuży wam to za wskazówkę. Smaczku i rasowości dodaje płytce (zdrobnienie zamierzone) gościnny udział Lecha Śmiechowicza i Adama Bryłki z Horrorscope – ten pierwszy zapodał trzy solówki w „Skeleton Key”, drugi zaś wokale w bonusie, czyli… niestety zdublowanym „Skeleton Key”. Śpiewających panienek tym razem nie odnotowano, co można zaliczyć jako kolejnego plusa tego udanego materiału. Mam tylko wątpliwości, czy te trochę jednak naciągane 26 minut pozwoli zespołowi wreszcie na poważnie zaistnieć, czy potencjalni (więksi) wydawcy nie posądzą chłopaków o brak pomysłów i tanie sztuczki. Po raz kolejny sama jakość muzyki może nie wystarczyć do zawojowania rynków.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.formismetal.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 listopada 2014

Exumer – Possessed By Fire [1986]

Exumer - Possessed By Fire recenzja okładka review coverPrzy tak wielu zespołach, rok w rok produkujących tysiące nowych wydawnictw, oglądanie się na albumy dobijające trzydziestki dla wielu może wydawać się bezsensowną stratą czasu. Przecież teraz gra się szybciej, głośniej i ogólnie lepiej, produkcja (zwykle) jest nieskazitelna, no i wybór jest taki, że utwory odtwarzane jeden po drugim ciągnęłyby się tygodniami bez powtarzania się, ba, bez powracania do tego samego zespołu. Teoretycznie – sielanka i ogólnie raj na ziemi. Na considered dead blog mamy jednak trochę inne podejście i trochę innych, mam nadzieję, czytelników, którym nie trzeba tłumaczyć, dlaczego warto znać historię. Bo być może rzeczywiście, początki metalu nie były tak szybkie, tak głośne i tak wycyzelowane jak teraz, ale miały charakter. A przynajmniej większość z nich. I jedną z takich płyt jest debiutancki krążek niemieckiego Exumer. Z każdego kąta płyty jebie latami 80tymi aż miło: z pudełka wystają natapirowane włosy, a spomiędzy nawałnicy dźwięków, da się wychwycić fragmenty Knight Ridera, A Team i Dynastii. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka, najogólniej mówiąc, miażdży. Jak przystało na szkołę niemiecką, nie unikają muzycy prędkości i dzikości, w których odnajdują się naprawdę dobrze. Równie dobrze idzie im z kompozycjami, bo każdy z dziewięciu kawałków ma swój niepowtarzalny nastrój i równie oddaną rzeszę fanów, gotowych toczyć niekończące się internetowe boje w imieniu swoich faworytów. Tu i ówdzie słychać lekkie niedociągnięcia warsztatowe, ale kto by się nimi przejmował, kiedy z głośników lecą kolejne takty „Fallen Saint” (tudzież każdego innego kawałka). Possessed by Fire wchodzi naprawdę elegancko i ani się człowiek obejrzy, a krążek zalicza już kolejne okrążenie. Nie ma się temu co dziwić, bo na debiucie pokazali Niemcy prawdziwą klasę, nagrali album, który nawet po niemal trzydziestu latach pozostawia słuchacza z opadem szczeny. Mogłem już o tym pisać wielokrotnie, być może nawet nie tak dawno temu, ale niewiele rzeczy w muzyce liczy się dla mnie tak bardzo, jak możliwość zapomnienia się przy niej, stracenia rachuby czasu i ocknięciu się po trzech godzinach i na piątym okrążeniu. A tak właśnie się dzieje w przypadku Possessed by Fire.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/exumerofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 października 2014

Antropomorphia – Rites Ov Perversion [2014]

Antropomorphia - Rites Ov Perversion recenzja okładka review coverZajebisty powrót Antropomorphii sprawił, że Rites Ov Perversion była jedną z najbardziej — jak nie najbardziej — wyczekiwanych przeze mnie płyt tego roku. Z miesiąca na miesiąc moje oczekiwania rosły, nastawiłem się bardzo ostro i… nie zawiodłem się! Podopieczni Metal Blade rozbudowali skład o drugą gitarę, wyciągnęli co najlepsze z wcześniejszego krążka, zadbali o bardziej nośne riffy, no i proszę – wyszedł im album, który po prostu musi przekonać każdego fana klasycznego europejskiego death metalu. Wszelkie rozbudowane i wymyślne opisy są w tym miejscu zbędne, toteż i ja przynudzać nie mam zamiaru, bo Rites Ov Perversion jest dokładnie taka, jaka być powinna — ciężka, motoryczna (skoro za większość aranżacji odpowiada perkman…), klimatyczna i brutalna — a w ramach bonusa zaskakuje wyłącznie ponadprzeciętną chwytliwością. Tak na dobrą sprawę tylko ten ostatni element mocniej różni krążek od poprzedniego, bo nawet do zdjęć panowie skorzystali z tych samych rekwizytów, co ostatnio. Holendrzy, z rozmysłem czy też nie, poszli w kierunku najbardziej wpadających w ucho patentów z „Psuchagogia” i „Debauchery In Putrefaction”, dzięki czemu czas spędzony z płytką mija naprawdę niepostrzeżenie, a cały materiał wchodzi gładko i bez popitki już od pierwszego razu. Radziłbym szczególnie zwrócić uwagę na „Nekrovaginal Secretions”, bo to potencjalny szlagier o zajebistym potencjale koncertowym i „teledyskowym”, ale przypuszczalnie z taką tematyką przyniesie zespołowi więcej kłopotów niż pożytku. Enyłej, warto się powtórzyć – takie granie musi się podobać! Na dokładkę dostajemy cover Death. Wprawdzie „Open Casket” nie da się zrobić lepiej od oryginału, ale Holendrzy i tak mogą być z siebie dumni, bo ich wykonanie jest bardzo wierne i brzmi cholernie naturalnie – udany finał znakomitej, rajcownej płytki. Ponownie jestem pod wielkim wrażeniem konsekwencji i umiejętności kompozytorskich tej kapeli, toteż Rites Ov Perversion polecam wam bez mrugnięcia okiem. Spieszcie się kupować Antropomorphię zanim ich zdelegalizują.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 października 2014

Pillory – Evolutionary Miscarriage [2014]

Pillory - Evolutionary Miscarriage recenzja okładka review coverLudzi czekających na powrót Pillory było w Polsce pewnie z siedmiu, w tym moja skromna osoba. Taki stan rzeczy jest poniekąd (i tylko poniekąd) do zrozumienia, wszak od debiutu amerykańskich popaprańców minęło dziewięć długich lat — a nie każdemu starcza cierpliwości tudzież życia, żeby tyle czasu wypatrywać swoich ulubieńców — a sam zespół do specjalnie popularnych nie należał. Tego braku uznania wytłumaczyć jednak nie potrafię, bo kapela już wtedy wycinała pierwszorzędny hałas i powinna być noszona na rękach. Za sprawą Evolutionary Miscarriage sytuacja na pewno się nie poprawi, bo to materiał słabiej promowany, a przy tym jeszcze bardziej wymagający od słuchacza. Jeśli komuś zdarzyło się w miarę pilnie śledzić jutubowski kanał Darrena Cesca, ten zapewne kojarzy pierwsze porąbane pomysły przygotowane z myślą o krążku numer dwa. Czas mijał, a ten perkusyjny bóg poszedł w swych wizjach jeszcze dalej. Sam, bo tak się składa, że Pillory to w tej chwili Darren Cesca, albo na odwrót. To on całość skomponował, zagrał, zaśpiewał, nagrał i wyprodukował. W ramach pomocy z zewnątrz otrzymał tylko elektroniczne dodatki, których na szczęście nie ma wiele i które można łatwo zignorować. W każdym razie udowodnił w ten sposób, że jest wielki — a przynajmniej większy niż był — więc fani jego talentu powinni być zawartością Evolutionary Miscarriage usatysfakcjonowani. Zalety pracy w pojedynkę — z perspektywy twórcy — słychać na krążku od początku do końca; Darren mógł sobie pozwolić na nawet najbardziej odjechane i karkołomne zagrywki, dzięki czemu płyta jest bardziej popieprzona, połamana i zróżnicowana niż „No Lifeguard At The Genepool” i „A Conflict Scenario” razem wzięte. Tym razem zauważalnie mniej jest bardzo lubianych przeze mnie wpływów grindu i jazzu, ale w ich miejsce pojawiły się choćby elementy ambientu czy… symfonicznego death metalu (zaskoczeni? nie sądzę…), które jednak nie wypaczyły ekstremalnego stylu Pillory. Łanmenbend ma niestety i minusy. Brakuje mi przede wszystkim jakiejś formy kompromisu, wewnątrzzespołowej cenzury, przez którą nie przeszłyby mniej udane i niezbyt pasujące do reszty pomysły. Rezultat totalnej wolności jest dość łatwy do przewidzenia – momentami trudno ogarnąć — nawet za którymś podejściem — co się na Evolutionary Miscarriage dzieje. Paradoksalnie najłatwiejsze do przyswojenia są tu fragmenty, kiedy Darren morduje szybkim, brutalnym i technicznym death metalem. Sęk w tym, że takiej jazdy nie ma aż tyle, ile by się chciało, toteż mniej wytrwałych 48-minutowy album może wymęczyć do tego stopnia, że dla relaksu sięgną nawet po Cephalic Carnage… W związku z powyższym nie zaszkodziłoby, gdyby płyta trochę lepiej brzmiała i była ciut bardziej chwytliwa – choćby na podobieństwo „No Lifeguard At The Genepool”. Mimo tych uwag uważam powrót Pillory za potrzebny i udany – Darren Cesca ma ogromny potencjał i jeśli tylko dobierze sobie wystarczająco zdolnych kolegów, to następnym krążkiem powinni pozamiatać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Pillory/662486047144743

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 października 2014

Nucleator – Home Is Where War Is [2012]

Nucleator - Home Is Where War Is recenzja okładka review coverSchyłek pierwszej dekady oraz początek drugiej lat dwutysięcznych zapisze się w historii metalu całą masą, lepszych i gorszych, kapel grających oldschoolowy thrash; pewnie nawet dorobi się własnej etykietki spod znaku „new wave of". Zapatrzenie się w muzykę lat osiemdziesiątych jest tak oczywiste, że w wielu przypadkach tylko wysoki poziom produkcji i realizacji pozwala uniknąć pomyłki. Jedną z takich, bardzo klasycznie brzmiących kapel, jest niemiecki kwintet Nucleator. W sumie to wiele więcej pisać nie trzeba, bo pochodzenie zespołu, a także jego nazwa zdradzają dosłownie wszystko. Pochodzenie zobowiązuje do szybkiej, szaleńczej niemal jazdy na złamanie karku, wielokrotnie wchodzącej w rejony zwykle kojarzone z death metalem (szczególnie w kwestii wokali) – i tak też się, oczywiście, dzieje, zaś z nazwy dowiadujemy się, że chłopaki mają bardzo militarystyczne sny i marzenia. Sama muzyka jakoś specjalnie odkrywcza nie jest, koła muzycy nie wymyślili, ale słucha się jej raczej przyjemnie i w sumie lekko. Riffy mają przyjemne jebnięcie, garowy uwija się jak kurwa w przykościelnym burdelu w sobotni wieczór sprawnie narzucając mordercze tempo, bas — trochę zasmucająco — sprowadza się do roli podbijacza rytmu i ginie w ogólnej zawierusze, natomiast wokale wprowadzają do i tak już agresywnej muzyki dodatkowe wiadra adrenaliny i brutalności. Klasycznie, że hej. Home Is Where War Is stoi na całkiem niezłym poziomie, aczkolwiek w kilku miejscach typowa dla produkcji kompozycyjna swoboda i lekkość oddają pola nieco nużącemu zapchajdziuryzmowi. Na szczęście zdarza się to raczej rzadko i w nieznacznym tylko stopniu wpływa na odbiór. Z drugiej jednak strony, jest na płycie parę kawałków, które w stu procentach wypełniają definicję słowa „przebój”. Tytułowy „Home Is Where War Is”, którego refren fantastycznie sprawdziłby się w roli dzwonka na komórkę, „Endless Nightmare”, bądź murowany faworyt do tytułu „najbardziej pacyfistyczno-ekologiczny refren roku” – „Nuclear War”. Podsumowując, Home Is Where War Is to dobry, solidnie nagrany i równie porządnie wykonany album, który na pewno powinni przesłuchać miłośnicy oldschoolowego grania. W sumie to jest nawet lepszy niż to, bo — jestem pewien — przypadnie do gustu wszystkim tym, którzy po prostu cenią sobie intensywne i bezkompromisowe granie.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NucleatorThrash
Udostępnij:

20 października 2014

Fleshgod Apocalypse – Mafia [2010]

Fleshgod Apocalypse - Mafia recenzja okładka review coverNiektórzy naukowcy przekonują, że gdzieś tam w kosmosie istnieją osobnicy, których olśnił debiut Fleshgod Apocalypse. Ja tego za bardzo nie kminię, bo choć niezła to była płytka — szybka i brutalna — to na kolana przed nią nie padłem. Co innego w przypadku wydanej rok później epki. Żartuję, Mafia także nie jest materiałem godnym ukwieconej kapliczki i pochodów majowych, ale w stosunku do poprzedzającego ją longpleja jest bardziej dopracowana, zwarta, lepiej kopie i stanowi przyjemny powiew świeżości, nie tylko na włoskiej scenie. Wrażenia po wysłuchaniu tych 24 minut są zatem więcej niż pozytywne, bo skład, który się pod nimi podpisał (choć oficjalnie jeszcze nie do końca ukonstytuowany), wykonał swoją robotę precyzyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Co ważne, słychać tu kilka nowinek (choćby czyste wokale) i zalążki własnego, niekiedy imponującego stylu. Rozwój w mniej typowym, a przy okazji jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku ma zapewne spory związek z objęciem przez Francesco Paoliego trzeciej już posady – perkmana. Chłop się dotąd sprawdzał jako wokalista i gitarniak, jednak to za zestawem baniaków robi najwięcej hałasu, co zresztą doskonale słychać już w otwierającym płytkę, ze wszech miar zajebistym „Thru Our Scars”. Masakra po prostu, zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i dużo lepsze niż w przeszłości brzmienie. Przypominam, Francesco w Hour Of Penance był tylko wokalistą! Wracając do zawartości Mafia, mamy tu jeszcze zupełnie niezły i rozbudowany „Abyssal” oraz sprytnie zaaranżowany „Conspiracy Of Silence”, który jest… wariacją na temat pierwszego kawałka, tyle że sprowadzoną tylko do wyziewu. Autorską napierduchę uzupełnia nieco przegięty cover At The Gates, który Włosi zagrali duuużo szybciej, brutalniej i w sumie zabawnie. Na sam koniec, dla uspokojenia ciśnienia i dodania kontrastu, leci wykonany na pianinie utwór tytułowy. Zaiste dobry to patent, bo daje chwilę na refleksję, czy by przypadkiem nie odpalić krążka od początku. I to się sprawdza.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2014

Sadus – Illusions [1988]

Sadus - Illusions recenzja okładka review coverNo i w końcu przyszedł czas na coś ze stajni Sadus. Trochę nam to zajęło, przyznaję, ale jakoś tak wyszło, że zawsze coś wpierdalało się w plany i Amerykańce musieli cierpliwie czekać. Aż do dziś, więc do dzieła. Samego Sadus, mam nadzieję, nie muszę jakoś dokładniej przedstawiać, bo, raz, powinien być znany wszystkim zainteresowanym, a dwa – wujek gugel na pewno zna wiele ciekawych historii na temat chłopaków. Illusions ujmując temat jednym słowem – rozwala. Jest zajebiście szybki, agresywny jak żadna inna amerykańska kapela thrashowa z tamtych czasów (z wyjątkiem może Dark Angel), a jednocześnie, i to nie tylko dzięki Steve’owi, bardziej treściwy i złożony. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości co do faktu, że to właśnie DiGiorgio jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym muzykiem z całego zespołu, muzykiem, który zagrał chyba we wszystkich liczących się kapelach, a nawet kilku zupełnie się nieliczących, ale moim skromnym zdaniem Illusions nie jest dziełem jednego muzyka, a nawet jeśli – to nie DiGiorgio. Jeśli miałbym wskazać bohatera debiutanckiego wydawnictwa, co jak wspomniałem, jest raczej naciągane i bezcelowe, to, ale tylko dla celów akademickiej dyskusji, wskazałbym na Darrena Travisa i jego skurwysyńsko opętany wokal. Parę innych kapel w tamtych czasach mogło poszczycić się piekielną szybkością, kilka kolejnych – niecodzienną techniką, ale tylko Sadus udało połączyć się obie skrajności w jednym, kultowym, dziele. Muzycy nie opierdalają się ani przez chwilę i od samiusieńkiego początku nakurwiają ostrą młóckę podług najlepszych standardów, których sami są, zresztą, prekursorami. Już w pierwszym na płycie „Certain Death” chłopaki ładują do pieca więcej niż niektóre kapele przez cały album, a podobnych kawałków jest na krążku dziesięć, wliczając w to instrumentalną miniaturę, której też, swoją droga, niczego nie brakuje. Wspomniałem, że kapitalną robotę odwala Travis, ale napisałem też, że Illusions nie jest popisem jednego artysty. Cały ten wokalny wkurw byłby niczym bez perkusji, ta bez gitar, a te bez basu. Każdy element debiutu uzupełnia się wzajemnie i podbija, przez co efekt końcowy jest naprawdę miażdżący. Można na chybił-trafił wziąć dowolny kawałek z płyty i każdy, pod względem techniki i wykonania, będzie równie dobry: punkowe rytmy wymieszane z podwójnymi stopami, odważne, podchodzące pod techniczne riffy, kłujące w uszy i świdrujące mózg solówki i oczywiście bezprogowy bas. Jak na kultowy album przystało, każdemu utworowi można wejść w dupę, ale kilka kawałków jest nawet bardziej kultowiejszych. Wspomniany już „Certain Death” z pewnością do nich należy, dalej „Undead”, „Sadus Attack”, którego, mimo niecałych dwóch minut, po prostu nie mogło zabraknąć, oraz, co może zaskakiwać, „Hands of Fate”. Kłócić się jednak nie mam zamiaru z nikim, kto wymieni dowolny z innych kawałków, bo płyta jest cholernie równa i wypieszczona. I właśnie dlatego, oraz z powodów wymienionych w całej recenzji, Illusions należy się mocna jak Pudzian i sprawiedliwa jak Anna Maria Wesołowska dziewiątka.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sadusguy/
Udostępnij: