2 czerwca 2014

Mekong Delta – In A Mirror Darkly [2014]

Mekong Delta - In A Mirror Darkly recenzja okładka review coverDwa lata po „Intersections” – albumie z ponownie nagranymi utworami z okresu sprzed 11-letniej przerwy, oraz cztery po ostatnim longpleju, Mekongi powrócili z nowym materiałem. Całkiem dobrym materiałem, trzeba przyznać. Jest kilka powodów takiego stanu rzeczy. Przede wszystkim In a Mirror Darkly nie nuży, jak to było w przypadku „Wanderer on the Edge of Time” – z wyjątkiem jednego, fantastycznego swoją drogą, wolnego kawałka, album aż kipi od mocy i energii. Jest przy tym bardzo ich, nie zatracił nic z wyrazistości i niepowtarzalności znanej z wcześniejszych wydawnictw. Muzyka Niemców od dłuższego już czasu ewoluuje w ciekawym kierunku, łącząc znane od lat patenty z nowymi pomysłami. Najlepiej słychać to w przypadku gitar, które coraz częściej zapuszczają się w rejony post-thrashowe, posługujące się bardziej rytmem i powtarzaniem riffów niż typowo progresywnym wachlarzem zagrywek. Można, i to bez większego problemu, znaleźć struktury, których nie powstydziliby się Szwedzi z Meshuggah, aczkolwiek Niemcy nie porzucili całkiem melodii jako środka artystycznego wyrazu, jak to się stało w przypadku Skandynawów. Wychodzi z tego bardzo ciekawa mieszanka nieoczywistych dźwięków, jednocześnie melodyjna oraz zbudowana na rytmie. Sprawia to, że utwory są bardzo hipnotyczne, transowe wręcz. Jak już wspomniałem, większość albumu stanowią numery bardzo dynamiczne, wliczając w to dwa (lub trzy – w zależności od wersji) instrumentale. Naprawdę dobrze jest posłuchać solidnie thrashujących Mekongów, tym bardziej, że poza bijącą z utworów mocą, są naprawdę wyśmienicie skomponowane i równie dobrze wykonane. „The Armageddon Machine” oraz „Mutant Messiah” to bodaj najlepsze kawałki. Chyba, bo nie jestem pewien czy „The Sliver in Gods Eye” – wspomniana wcześniej „ballada” – nie jest jednak jeszcze lepszy. Oczywiście nie w kategoriach typowo thrashowych, ale jako prawdziwe arcydzieło muzyczne. Tym utworem Martin LeMar udowodnił, że w dziedzinie śpiewania niewielu może się z nim równać. Przyznam jednak, że przez pewien czas nie byłem pewien, czy do nagrania nie zaproszono Warrela Dane’a, bo zarówno feeling jak i barwa głosu przypominały mi wyczyny wokalisty Nevermore. Tym samym znalazł się w moim prywatnym rankingu wokalistów w ścisłej czołówce. In a Mirror Darkly nie zawiodło mnie; przy okazji recenzji „Wanderer” napisałem, iż mam nadzieję, że kolejny album Niemców mnie sponiewiera. Sponiewierał. Okładka także, ale niestety z całkowicie przeciwnego powodu, co jednak nie wpływa, na szczęście, na przyjemność czerpaną z obcowania z muzyką.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 maja 2014

Fleshgrind – Murder Without End [2003]

Fleshgrind - Murder Without End recenzja okładka review coverBrutale z Fleshgrind w swojej, że tak zażartuję, karierze wiele nie osiągnęli. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że ich największym sukcesem było podłapanie kontraktu z Century Media – pal już licho, że w ramach krótkotrwałej mody na mocny death metal. Najważniejsze, że krążek — który okazał się ich ostatnim — zmajstrowali po swojemu, bez puszczania oka do typowej klienteli tej niemieckiej stajni. Bo co my tu mamy? Mocny, ciężarny, podparty solidną techniką i porządnym brzmieniem death metal z dopiskiem „brutal”. Murder Without End to muzyka utrzymana w klimacie bogów gatunku i oczywiście poprzednich płyt Fleshgrind, z tym że jeszcze bardziej wpadająca w ucho i sprawiająca dużo perwersyjnej radości. Dziewięć premierowych kawałków oraz nagrany na nowo numer z pierwszej demówki o absolutnie niewinnym tytule „Holy Pedophile” może służyć za przykład świetnie zrealizowanego, a zarazem najbardziej typowego łomotu w amerykańskim stylu – jest tu blastowanie (choć nie z tych imponujących), obowiązkowy groove, trochę technicznych gitar i ogólna miazga. Ponadto wspomniany rimejk wprowadza powiew oldskula z Cannibal Coprse, Broken Hope i Suffocation w tle. Owa typowość może dla niektórych stanowić poważny minus – kolejne wałki na Murder Without End, pomimo fajnych riffów i naprawdę dobrego ich przepływu przez 35 minut, stosunkowo niewiele się od siebie różnią, brakuje w nich większego urozmaicenia (na wzór „Displayed Decay”), toteż wszystko może się zlać w jedną, krwawą napierdalankę. Mnie to zbytnio nie przeszkadza, ale faktem jest, że o garść solówek Fleshgrind mogli się postarać, choćby zapraszając w gości jakiegoś miotacza. Kilka fragmentów aż się prosi o moment szybszego przebierania paluchami po gryfie, a tam nic, jeno łomot. Z jednej strony taka to specyfika stylu, a z drugiej również młócący w jego ramach Gorgasm potrafił te białe plamy skutecznie zagospodarować. Tyle narzekań, teraz czas na najjaśniejszy — jak dla mnie — punkt tego albumu/zespołu – przejmujące wokale i odpowiadający za nie Rich Lipscomb. Na death’owym poletku naprawdę nie ma zbyt wielu wokalistów o równie szerokiej skali bulgotu, którzy przy okazji potrafiliby swoimi partiami tak pięknie zdynamizować muzykę. Ba! Chłop w ten sposób wpływa nawet na chwytliwość Murder Without End. To jest kurwa talent! Nie ukrywam, że końcowa ocena albumu to w znacznej mierze zasługa Lipscomba; bez niego musiałbym urwać nawet ze dwa oczka.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

26 maja 2014

Susperia – Predominance [2001]

Susperia - Predominance recenzja okładka review coverNorwedzy mają jakąś intrygującą łatwość w tworzeniu supergrup, które nie dość, że nie rozpadają się po jednym albumie, to niejednokrotnie grają muzykę znacznie ciekawszą niż macierzyste kapele poszczególnych muzyków. Nie inaczej jest w przypadku Susperii, której ostatni album miałem przyjemność zrecenzować parę miesięcy temu. Dziś pora na debiut, bo pokazuje jaką drogę, jaką ewolucję, przeszli muzycy w czasie swojej kariery. Predominance, bo taki tytuł nosi pierwszy longplej Norwegów, w zasadzie brzmi jak uthrashowiony Dimmu Borgir, Old Man’s Child bądź Satyricon, czyli doprawiony z lekka punkiem i gitarami melodyjny black metal. Opis nie brzmi zbyt sensownie, ale z muzyką tego problemu nie ma – wchodzi gładko i bez grymaszenia. Nie jest to oczywiście najbardziej wymagająca muzyka pod Słońcem, bo bezwstydnie leci po linii najmniejszego oporu, ale frajdy daje sporo. Może dzieje się tak za sprawą gitar, które ustawiają klimat na wydawnictwie i sprawiają mnóstwo przyjemności, a może dzięki swobodniejszemu operowaniu instrumentarium i wychodzeniu poza ramy gatunku. Jakkolwiek by nie było, połączenie black metalowej melodyjności oraz skrzekliwych wokali z ekspresją thrashu i niemal heavy metalowymi solówkami oraz riffami nie męczy, a także daje wytchnienie od co bardziej pojebanej muzyki. W pewnym sensie można więc traktować Susperię, szczególnie tą wcześniejszą, jako odskocznię od słuchanych na co dzień Watchtowerów, Spiral Architectów bądź Blotted Science. Brzmi to trochę jak wyrzut, ale nim nie jest, bo naprawdę katuję Predominance po wielokroć za jednym posiedzeniem i wcale nie uważam tego czasu za stracony. Czasami chyba bardziej norweska strona mojej natury bierze górę i w skrzeku i bombastycznych klawiszach odnajduje nieskończone pokłady miodności, bezrefleksyjnej przyjemności i radości. Tym bardziej, co musze podkreślić, muzyce nie zbywa na niczym i wcale nie jest tak, że się podniecam warsztatowym i kompozytorskim byle gównem. Nie jest to dla mnie muzyka na każdą okazję (aczkolwiek wiem, że wielu właśnie tak ją traktuje), ale w odpowiednich okolicznościach sprawdza się lepiej niż cokolwiek innego. Pomaga w tym ogólna lekkość i prostolinijność przekazu, wyczuwalna frajda muzyków z granej muzyki oraz duża melodyjność i zapamiętywalność kawałków. Chciałem napisać, że taki metalowy odpowiednik muzyki na Eurowizję, ale po ostatnich wydarzeniach uważam, że to jednak obelga zbyt wielkiego kalibru i po prostu nie wypada. Ogólnie rzecz ujmując, Susperia nagrała lekki i bardzo przyjemny debiut, który — w pierwszej kolejności — powinien podejść i powinni go skosztować fani melo-blacku, ale nawet nie mając ciągot w tym kierunku, można miło spędzić czas w towarzystwie Predominance.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2014

Gorgasm – Bleeding Profusely [2001]

Gorgasm - Bleeding Profusely recenzja reviewDroga Gorgasm do podziemnej czołówki brutalnego grania przebiegła dość szybko i sprawnie, a przynajmniej tak to z boku wyglądało. Najpierw było obiecujące demo, dwa lata później cholernie udana, choć skromna objętościowo epka "Stabwound Intercourse", no i w końcu absolutnie znakomity debiut Bleeding Profusely, który do dziś pozostaje moim ulubionym wydawnictwem Amerykanów. Każdy rzeźnik jako tako zaznajomiony z dokonaniami grupy z pewnością zauważył, że chłopaki od początku wypracowali sobie niezły patent na muzykę, dzięki któremu nie przepadli w zalewie podobnych kapel, z jakim mieliśmy do czynienia na przełomie wieków. Chodzi mi o wplatanie w nie budzący zastrzeżeń brutal death metalowy rdzeń bardzo wyrazistych melodyjnych (znacznie powyżej średniej gatunkowej) riffów, solidnych solówek, gwałtownych zmian tempa i wielu czytelnych basowych zagrywek. Tyle w zupełności wystarczyło ekipie Gorgasm, żeby zjednać sobie fanów i zyskać rozpoznawalność na zatłoczonej scenie. Bleeding Profusely sporządzono w oparciu o wspomnianą recepturę, całość podparto odpowiednimi umiejętnościami, opakowano w bardzo dobre wyraźne brzmienie (z gatunku wypas) i rzucono złaknionym sieczki maniakom. Death metalowa jazda od początku do końca, w dodatku zajebiście dynamiczna (gościnnie w baniaki nawala Dave Curloss – spisał się na swoim zwyczajowym poziomie, czyli doskonale), super chwytliwa, ładnie zaśpiewana, pozbawiona zamulających partii i pozostawiająca ogromny niedosyt. Choć kawałków jest jedenaście (polecam zwłaszcza „Lesbian Stool Orgy”, „Morbid Overgrowth”, „Voracious” i „The Essence Of Putrescence”), to Bleeding Profusely trwa niespełna… 25 minut (łącznie z paroma introsami!), co jest największą, a dla mnie właściwie jedyną wadą albumu. Ledwie się słuchacz wkręci w tą napierduszkę, a tu koniec płytki i trzeba ją odpalać od nowa. Drugim, ale raczej naciąganym minusem są teksty w krwawo-porno-fekalnej tematyce. Nie było by problemu z tymi głupotami, ale Damianowi „Tomowi” Leskiemu (albo któremuś z kolegów – diabli ich tam wiedzą) zdarza się wydobyć z siebie czytelny bulgot, z którego można wychwycić kwiatki typu „boring and coring her snatch is engorging” czy „cunts impaled on shit” (zawsze mnie rozbrajał ten fragment). No, ale przynajmniej nie można im zarzucić, że nazwa Gorgasm nie licuje z tym, co zespół sobą prezentuje, hehe. Niewiele jest w amerykańskim brutal death metalu nowej daty (ja to liczę od 2000 roku) płyt, które czym się wybijają, i które można z czystym jelitem polecić innym. Bleeding Profusely stanowi piękny wyjątek od tej reguły i może być ozdobą każdej kolekcji z takimi wyziewami.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 maja 2014

Blotted Science – The Machinations Of Dementia [2007]

Blotted Science – The Machinations Of Dementia recenzja reviewInstrumentalne trio pod wodzą Jarzombka może oznaczać tylko jedno – totalną dźwiękową rozwałkę poczynioną strukturami, wielopłaszczyznowością, intensywnością i stopniem komplikacji. Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy Blotted Science a wieloma zespołami instrumentalnymi, a mianowicie taka, że muzycy Blotted Science nie muszą nikomu niczego udowadniać. W związku z tym, album nie jest ledwie lichym popisem umiejętności manualnych, ale stanowi pełnoprawny i przemyślany album. Oczywiście, karkołomnych zagrywek jest tutaj od zajebania, jednak nie są one celem samym w sobie, a służą — i doskonale to słychać — większej sprawie, jaką jest granie dobrej, wymagającej muzyki. Debiutancki krążek amerykańskiego trio proponuje podróż w niezbadane i niewyeksploatowane pokłady progresywnego metalu pełnego najrozmaitszych smaczków i fantazyjnych detali. Jest przy tym dość intensywny i ciężki, by zadowolić także tych, którzy na co dzień z muzyką instrumentalną nie zwykli obcować. Poza typowo progresywnymi zabiegami bowiem jest tu mnóstwo rasowego i treściwego metalu, stanowiącego szkielet dla wszystkich tych postępowych aranżacji. Nie ma więc także, obecnych na większości albumów instrumentalnych, często zbędnych, wycieczek w poza-metalowe rejony, bądź psujących całość, tworzonych na siłę zwolnień i wyciszeń. Na The Machinations of Dementia wszystko do siebie pasuje, a całość jest większa niż suma elementów. Udało się muzykom Blotted Science nagrać album od początku do końca ciężki i pełen mocy. Co więcej, udało się to zrobić mimo niesamowitej długości płyty, bo niemal godziny. W tym czasie ani na moment muzycy nie odpuszczają i grają jak opętani coraz to bardziej zawiłe i połamane kawałki. Jeszcze lepsze, że nie kopiują innych i tworzą muzykę oryginalną oraz ciekawą. Warto także wspomnieć kto, poza Jarzombkiem, wchodzi w skład zespołu, bo można się miło zaskoczyć. Za gary odpowiada szerzej nieznany Charlie Zeleny, ale prawdziwą niespodzianką jest obecność basisty Cannibal Corpse – Alexa Webstera. Muszę przyznać, że o ile Zeleny, który udziela się w kilku dość marginalnych kapelach, choćby Behold the Arctopus, nie jest akurat dla mnie żadną nowością, dobrze znam jego twórczość i wiem, do czego jest zdolny, o tyle obecność Webstera pozytywnie mnie zaskoczyła. Przede wszystkim dlatego, że nigdy wcześniej nie dał się poznać z tej strony. Wyszedł jednak z tego zadania obronną ręka, nie pozwolił zepchnąć się na dalsze plany i na równi z pozostałymi uczestniczy w zamieszaniu, które dzieje się na płycie. The Machinations of Dementia to wymagający pewnego zacięcia i oddania album, który rewanżuje się jednak ciekawymi aranżacjami, świeżym podejściem do tematu i — o czym nie można zapomnieć 3 mnóstwem energii. Na pewno nie jest to album, którego słucha się od niechcenia, jeśli jednak znajdzie się trochę wolnego czasu – potrafi wciągnąć na długie godziny. Szczerze polecam.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Blotted-Science/78922582770

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2014

Autopsy – Tourniquets, Hacksaws And Graves [2014]

Autopsy - Tourniquets, Hacksaws And Graves recenzja reviewNiecały rok temu bardzo doceniłem „The Headless Ritual” i gratulowałem muzykom Autopsy wysokiej formy, ale jak się okazuje – nie wiedziałem wszystkiego. Wychodzi na to, że zespół jest znacznie bardziej płodny, niż można by podejrzewać, czego dowody znajdujemy na Tourniquets, Hacksaws And Graves. Wiele bowiem wskazuje na to, że poważną część najnowszej płyty nagrano w kwietniu 2013, czyli… gdzieś tak przy okazji sesji poprzedniego krążka! Mają, kurwa, zdrowie i łby pełne pomysłów, trzeba im to przyznać! Z faktu niemal hurtowego pisania utworów wynikają dwie podstawowe sprawy. Po pierwsze, pozytywne, mamy pewność, że styl i poziom muzyki zostały utrzymane, więc każdy miłośnik „The Headless Ritual” może kupić Tourniquets, Hacksaws And Graves w ciemno, bez ryzyka zawodu. Po drugie, już mniej pozytywne, staje się jasne, że elementu zaskoczenia czy kolosalnych różnic między tymi płytami nie ma – ot takie „Load” i „ReLoad” brudnego death metalu, że posłużę się analogią z kosmosu. Chris Reifert z kolegami mogli oczywiście rozdzielić zarejestrowane kawałki na chybił-trafił, wychodząc z przekonania — słusznego zresztą — że wszystkie są udane, ja jednak doszukiwałbym się tu jakiegoś klucza. Po paru pierwszych przesłuchaniach wyszło mi, że na „The Headless Ritual” trafiły numery bardziej melodyjne, przebojowe, zaś na Tourniquets, Hacksaws And Graves te jednoznacznie obleśne, dołujące, perwersyjne i surowsze w formie. To spostrzeżenie nawet trzyma się kupy, bo na „nowym” albumie stuprocentowych hiciorów jest wyraźnie mniej, za to wpływów doom metalu i punk rocka więcej. W bezpośrednim kontakcie z płytą nie rzuca się to tak bardzo w uszy i wszystko jest w najlepszym porządku, bo jako się rzekło, materiał jest porządny, potrafi zaciekawić i słucha się go naprawdę gładko – w końcu to czysta Autopsja. Jednak już stojąc przed półką i mając do wyboru kilka ich pozycji, wybór akurat tego krążka trzeba sobie jakoś uzasadnić. Według mnie za Tourniquets, Hacksaws And Graves najlepiej przemawia przede wszystkim „Deep Crimson Dreaming” (popieprzony klimat i największa dawka ponurej chwytliwości), „Savagery” (szybki, zwarty napieprz na początek), „After The Cutting” (dobra dynamika i fajne zmiany tempa) i „All Shall Bleed” (kolejny udany klimatyczny przerywnik). Ponadto warto zwrócić uwagę na wieńczący album „Autopsy”, a zwłaszcza jego tekst, przy którym każdy średnio zorientowany fan nie raz się uśmiechnie. Jak więc widać, wydanie Tourniquets, Hacksaws And Graves było jak najbardziej zasadne, bo jest tu przynajmniej kilka kawałków, do których z chęcią się wraca. Natomiast strach teraz pisać cokolwiek o kondycji zespołu, tudzież przewidywać jego przyszłe ruchy, bo niedługo może się okazać, że w zanadrzu mają materiału na 10 następnych płyt.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Autopsy-Official-162194133792668/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 maja 2014

Benighted – Carnivore Sublime [2014]

Benighted - Carnivore Sublime recenzja reviewNigdy nie byłem fanem Benighted. Nie zostanę nim także teraz, po lekturze najnowszego krążka zatytułowanego "Carnivore Sublime". Siódmy longplej w karierze francuskiego kwintetu nie zwilża mnie, nie robi sieczki z mózgu, nie rozpierdala na łopatki, nie porywa, ani nie podnieca. Brzmi jak typowy przedstawiciel gatunku, nie proponuje niczego nowego, niczym nie zaskakuje. Owszem, jest brutalny, wściekły i gęsty jak babcina zupa, ale z wyjątkiem jednego, może dwóch kawałków – totalnie niezapamiętywalny. Kawałki mijają jeden za drugim, licznik pokazuje któreś naste przesłuchanie, a w głowie odbijają się echem jedynie pokwikiwania wokalisty. Nie postarali się muzycy o to, by w muzyce działo się coś więcej niż tylko soniczny rozpierdol i decybelowy armagedon. Basu jest jak na lekarstwo, kombinowania prawie wcale, koncept sprowadza się do robienia totalnej sieczki i nawet agresja wydaje się jakaś taka nieszczera. Dwadzieścia lat temu pewnie mógłbym się zlać z radości słysząc taką nawałnicę dźwięków, ale dziś nie czuję się przekonany. Faktem jest natomiast, że po którymś tam okrążeniu Carnivore Sublime zaczyna podobać się nieco bardziej; może to jednak wynikać z postępującego otępienia wywołanego muzyką oraz spowodowanego tym obniżenia własnych standardów, co w ogólnym rozrachunku oczywiście nie świadczy za dobrze o muzyce. Na dodatek, od czasu do czasu, wokalista — jak to ma w zwyczaju — ucieka się do zupełnie bezsensownych i totalnie z dupy pojękiwań i numetalowych zawodzeń. Muszę mu jednak zwrócić honor, bo razem z pałkerem są prawdziwymi perełkami wydawnictwa. Pozostawiając strunowców daleko w tyle, ci dwaj panowie robią co tylko w ich mocy, by dodać trochę barw raczej jednowymiarowej i przewidywalnej muzyce. Wokalista Julien Truchan ma w swoim repertuarze bodaj każdy rodzaj wydawania dźwięku przy pomocy własnych strun głosowych, a czasami, mam wrażenie, korzysta także z pomocy własnych jelit i żołądka dopieszczonych kebabem – tak głębokie i trzewne są bowiem jego wynurzenia. Drugi z panów — Kevin Foley — nakurwia za to jak cyborg – precyzyjnie, z werwą i cholernie intensywnie. Nie ma w jego grze za wiele finezji, ale mocy zdecydowanie tak. Także brzmienie jest niczego sobie, bo selektywne na tyle, by pozwolić wyłapać poszczególne dźwięki, jednak nie na tyle, by kłuło w uszy sztucznością, jest także dość naturalne i mięsiste. Wspomniane wcześniej utwory to „Noise” oraz „Experience Your Flesh” i, co jest oczywiste, są to najciekawsze kompozycje na krążku. Podsumowując, krążek dupy nie urywa w ogóle, gdyby nie poczucie rzetelności – zamiast na kilkunastu skończyłoby się na jednym przesłuchaniu i jedyną sytuacją, w której może się jakoś sprawdzać jest koncert. To jednak zdecydowanie za mało, by nawet pomyśleć o poleceniu tego albumu. Carnivore Sublime to po prostu średniak, niewyróżniający się niczym pan Kowalski. Nawet nie jestem pewien, czy podnieci na dłużej największych koneserów brutalnego death’u i grindcore’a.


ocena: 5,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutalbenighted
Udostępnij:

11 maja 2014

Slayer – World Painted Blood [2009]

Slayer - World Painted Blood recenzja reviewMinęło już prawie pięć lat od premiery World Painted Blood, a ja bez zerkania na tracklistę ciągle potrafię wymienić tylko numer tytułowy – i nie chodzi o to, że jest super wypasiony, co po prostu… tytułowy. Na World Painted Blood — mimo przynajmniej kilkudziesięciu (o czym za chwilę) przesłuchań — nie znalazłem ani jednego kawałka, który nawet od biedy mógłbym nazwać hiciorem, i o który mógłbym się wydzierać na koncercie Slayera. Mnie ten album po prostu zupełnie nie ruszył. World Painted Blood oczywiście jest stuprocentowo slejerkowy, co się rzuca w uszy od samego początku, muzycznie stoi na (przeważnie) dość dobrym poziomie, wykonawstwo to światowa ekstraklasa, ale jakby to powiedzieć… jest nudny, raczej bezbarwny, momentami irytujący i co najgorsze – w ogóle nie chce się go słuchać. Slayer dorobił się kilku płyt studyjnych – jednych lepszych, innych słabszych, jeszcze innych wybitnych, ale nie przypominam sobie sytuacji, w której zmuszałem się do sięgnięcia po dany krążek. I wcale nie jest mi wstyd z tego powodu! To także pierwszy album Zabójców, przy odsłuchu którego usłyszałem z ust zagorzałego fana zespołu „włącz coś innego”. O czymś to świadczy. Zresztą, rezygnując odpowiednio wcześnie, nie narażamy się na kontakt z wyjątkowo przeciętnymi „Beauty Through Order”, „Human Strain” czy „Playing With Dolls”. Pozostałe kawałki, w sensie ogólnym, dają radę i nawet mogą się momentami podobać, ale po wybrzmieniu ostatniego nic specjalnego z nich w głowie nie zostaje, nie potrafią zaciekawić, nie zmuszają do powtórzeń. Ot przyzwoite rzemiosło w wykonaniu czterech bardzo znanych kolesi, którzy swoje najlepsze lata mają dawno za sobą. Ponadto Slayer niezbyt dobrze wyszedł na zmianie brzmienia. Pamiętam, że jeszcze przed premierą „Death Magnetic” Kerry King z pełnym przekonaniem głosił w wywiadach, że nawet Rick Rubin nie jest w stanie uratować Metallicy od ostatecznego upadku. Los tymczasem spłatał mu figla i już niedługo później jego zespół zabrzmiał niemal identycznie. Niestety, o ile taki suchy, szorstki dźwięk bardzo się Metallice przysłużył, tak Slayer bez mięsa w gitarach stracił sporo mocy, a zarazem szansę na podratowanie średniawego materiału. World Painted Blood daję nędzne 6 i pół punktu, boję się jednak, że to ocena zawyżona.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 maja 2014

Incarnator – Caeca Superstitio [2013]

Incarnator - Caeca Superstitio recenzja reviewO tym, że Rosjanie, poza udzielaniem pomocy uciśnionym krajanom poza granicami macierzy, potrafią grać dobrą muzykę mieliśmy okazję przekonać się już kilkukrotnie. Także na naszym blogu pojawiło się parę kapel zza wschodniej granicy, które śmiało mogły iść w konkury z najlepszymi tego świata. Z Incarnator jest de facto podobnie. Zaczęli z grubej rury, od wydania albumu z coverami Death, całkiem niezłego zresztą, ale nie o nim będę dzisiaj pisał. Dziś zajmę się ich pierwszym autorskim longlpejem, zatytułowanym Caeca Superstitio. Utrzymany w stylu nowoczesnego, nieco melodyjnego tech deathu spod znaku Illogisict i Gorod, zahaczający niekiedy o niemiecką Obscurę, zapowiada całkiem przyjemną, a równocześnie niebanalną zabawę z muzyką. Jak przystało na szanującą się kapelę o takiej proweniencji, postarali się muzycy, by żaden z desygnatów gatunku nie został pominięty, bądź zbagatelizowany. Jest więc bezprogowy bas o bardzo głębokim, organicznym i oczywiście selektywnym brzmieniu, są świdrujące ucho gitarowe solówki, trochę — oczywiście — odwołań do Death oraz struktury, struktury i jeszcze raz struktury. Jak wspomniałem – wszystko, czego wymaga gatunek. Jest tylko jedno ale, a mianowicie dość poważny brak przebojowości i, nie zawaham się tego napisać, jaj. Strona techniczna jest dopieszczona w najdrobniejszych szczegółach, ale mniej więcej połowa utworów (co drugi – tak mi wychodzi z obliczeń) trochę się ciągnie, muli i brakuje im puent. Gdzieś w tym całym pościgu za maestrią w grze zapomnieli muzycy o tym, by tej całej wirtuozerii dobrze się słuchało. Właściwie tylko dwa utwory są bez zarzutu, nagrane bezbłędnie od początku do końca, to jest „The Gunslinger” oraz „Town of Ghosts”, reszta pląta się bezradnie i niekiedy idzie na słabe kompromisy w celu poprawienia słuchalności. Nie chcę przez to stwierdzić, że są zupełnie złe, ale że brakuje im owego magicznego „czegoś”, które odróżnia muzykę dobrą i poprawną od arcydzieła. Niestety większość Caeca Superstitio jest tylko dobra, daje radę, ale nie rozpala emocji i nie zwilża. Jeżeli dodamy do tego fakt, że krążek trwa niemal godzinę, wyjdzie z tego, że po dwóch przesłuchaniach pod rząd, płyta idzie w odstawkę na kilka dobrych dni. A tego za zaletę poczytać się nie da. Podsumowując, Caeca Superstitio jest krążkiem dobrym, w kilku miejscach fantastycznym, w sam raz na okazjonalne przesłuchania, ale bez szału. Pozostaje więc mieć nadzieję, że na kolejnych krążkach muzycy poprawią te niedociągnięcia i poza techniczną perfekcją, albumy będą przebojowe i z jajami.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://facebook.com/Incarnatorband

podobne płyty:

Udostępnij:

5 maja 2014

Napalm Death – Diatribes [1996]

Napalm Death - Diatribes recenzja okładka review coverNa Diatribes Napalmy się sprzedali, skurwili, dali dupy, wymiękli, i tak dalej, i tak dalej… Po grindzie nie ma ani śladu, z death metalu niewiele zostało. Ogólnie: lajcik, sofick, niemal pitolonko. No ale słucha się tego całkiem przyjemnie. Przynajmniej mnie ta płytka wchodzi znacznie lepiej niż ewidentnie wymęczony „Fear, Emptiness, Despair” – jest zwarta, urozmaicona, dynamiczna, brzmi naturalnie, nie zalatuje kompozytorskim niezdecydowaniem, a do tego łatwo wpada w ucho. Innymi słowy: skoczny materiał w sam raz na koncerty. Kontrowersyjna i nazbyt rozdmuchana eksperymentalność tego albumu wynika przede wszystkim ze znudzenia muzyków poprzednią formułą (jak się napierdalało przez dziesięć lat, to jakaś forma odmiany zawsze się przyda) oraz chęci ostatecznego udowodnienia niedowiarkom, że potrafią… grać. Stąd też drastyczne zwolnienie obrotów, bardziej rozbudowane struktury, więcej nietypowych riffów, częstsze zmiany tempa i gro patentów o pozametalowej/core’owej proweniencji. Brytole nie raz i nie dwa zapędzają się także w dziwaczne rejony, bliskie temu, co na „Feel Sorry For The Fanatic” zrobił Morgoth (choć całościowo szósta płyta Napalmów wypada ostrzej), a to już daje pewne pojęcie o tym, jak daleko poniosło naszych milusińskich. Żeby mieć choć trochę radochy z Diatribes i odebrać ten krążek w miarę poprawnie, trzeba podejść doń spokojnie, bez uprzedzeń i z otwartą głową – wtedy będzie z górki, a wychwycenie kilku rajcownych kawałków zajmie góra dwa-trzy przesłuchania. Ta przyswajalność nie oznacza jednak, że materiał jest jakoś wyjątkowo melodyjny – bo nie jest. Chodzi bardziej o niesprecyzowanie „coś”, co na pewno posiadają numery pokroju „Greed Killing”, „Cold Forgiveness”, „Dogma”, „Diatribes”, które potrafią rozkręcić słuchacza równie dobrze jak starsze killery, ale czynią to nieco inaczej. O sile tych kawałków świadczy również to, że nawet Barney, któremu taka stylistyka zupełnie nie pasowała, zawsze chętnie wykonywał je na koncertach. Najwyraźniej nie taka inność straszna, jak ją demonizują.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: