5 września 2012

Dissonance – Look To Forget [1994]

Dissonance - Look To Forget recenzja reviewTechniczny death metal ze Słowacji to nie lada rzadkość, a już szczególnie taki prezentujący przyzwoity poziom. U naszych południowych sąsiadów chyba nigdy nie było wyraźnego zainteresowania taką muzyką, skupiano się bardziej na prostym napierdalaniu. Nic więc dziwnego, że Dissonance na tle swych rodaków prezentuje się naprawdę dobrze, czy nawet okazale. Wobec tego chwała im za to, że woleli pójść w innym kierunku i zrobić coś oryginalnego. Oczywiście miejcie na uwadze fakt, że opisywana płytka do najnowszych nie należy. Chcąc nieco dokładniej określić muzykę Słowaków, powiedziałbym, że penetrują podobne obszary co Oppressor na debiucie z okazjonalną gitarową jazdą w stylu Death z czasów „Human” (np. w takim „Mankind” albo „Possessed By Desire”). Jest więc brutalnie, dynamicznie i porządnie pod względem warsztatowym. Solówki wprowadzają odrobinę melodii, a sposób operowania klimatem przywodzi na myśl band z Illinois. Ciekawa sprawa, że album Dissonance i „Solstice Of Oppression” łączy nawet dość słabe, nieprzystające do poziomu muzyki brzmienie. Nie przekonuje mnie wokal w typie growlu standardowego dla Europy Wschodniej początku lat 90-tych ze strasznym kaleczeniem języka angielskiego. Poza tym Look To Forget nie fascynuje na tyle, żeby podczas słuchania siedzieć z głową przy głośniku; same kawałki nie dostarczają powodów do wielkiego zachwytu, nie zostają też w głowie na nie wiadomo jak długo. Jednak nie zaszkodzi od czasu do czasu zarzucić tej płytki na tackę odtwarzacza. Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy i tą część Europy, Słowacy stworzyli materiał udany i nietypowy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dissonancesk

podobne płyty:

Udostępnij:

2 września 2012

Morningless – Distance [2011]

Morningless - Distance recenzja okładka review coverNa samą myśl o pisaniu o kolejnej nieznanej, choć niemłodej, kapeli grającej melodyjny death metal zbiera mi się na rzyganko, jednak w tym przypadku warto było się przemóc. W końcu to Kanadyjczycy, więc pojawia się jakaś gwarancja, że na samych oklepanych banałach się u nich nie skończy. No i tak jest w istocie, choć oryginalności nie należy się spodziewać. Oczywiście, At The Gates wyziera tu niemal z każdej minuty, tu i ówdzie zaleci starym (czyli „przednuclearblastowskim”) Soilwork czy nawet God Dethroned, a melodiom nie ma końca, ale miesza się w to wspomniana kanadyjskość, dzięki której tempa są zupełnie przyzwoite (chłopaki nie zaniedbują blastów), poziom agresji również, a techniczne zagrywki towarzyszą co trzeciemu riffowi. Pomimo dość wąskich ram stylistycznych — a te są naprawdę wąskie przy założeniu, że nie chce się bawić w kołysanki dla przedszkolaków – stąd też zamiast czystych zaśpiewów trafiają się świńskie chrząknięcia — materiał wyszedł Morningless zadowalająco zróżnicowany, energetyczny, dobrze brzmiący, łatwy w odbiorze i… krótki. Nie ma się co oszukiwać – jak skocznie by nie grali, zainteresowanie melodyjnym death metalem u słuchacza można utrzymać tylko przez pewien czas. Kanadyjczykom się udało zupełnie nieźle, przez co do takiej płytki łatwiej powrócić niż do kolejnego przesłodzonego kloca. Poza tym wydaje się, że zespół jest perspektywiczny i idzie we właściwym kierunku – na Distance najbardziej przewidywalne i typowe dla gatunku są te najstarsze kawałki — „Window” i „Shades Of Cruelty” — które pierwotnie znalazły się już na epce z 2007 roku. W pozostałych mamy więcej urozmaiceń i kanadyjskiego charakteru, a to pozwala ze spokojem patrzeć w przyszłość. No chyba, że się wcześniej rozpizgną, co nie byłoby niespodzianką przy tak owocnej karierze.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.morningless.net
Udostępnij:

29 sierpnia 2012

Napalm Death – Utopia Banished [1992]

Napalm Death - Utopia Banished recenzja okładka review coverUtopia Banished zaczyna się prawie jak "Necroticism" Carcass, ale już po kilku chwilach wiadomo, co jest grane. Czyli co takiego? – Doskonała mikstura grindu i porządnego death metalu. Świetnie dobrane proporcje sprawiają, że mamy do czynienia z muzyką ciężką, przeważnie w szybkich i bardzo szybkich tempach, szaloną, ale czytelną i całkiem przyzwoitą pod względem technicznym. Zdecydowanie nie jest to ten sam zespół — i mniejsza o skład — który popełnił „Scum” i „From Enslavement To Obliteration”. Nie żebym miał coś do tych płyt, są urocze, ale takie oblicze, jakie Napalm Death prezentowali na Utopia Banished dużo bardziej mi odpowiada, bo jest wyraźnym krokiem naprzód także względem bardzo dobrego „Harmony Corruption”. Zresztą wystarczy posłuchać „Dementia Access” (1:58 – startuje najcudniejszy riff na płycie), „Aryanisms”, „Judicial Slime” lub „Upward And Uninterested”, by zrozumieć o co chodzi – mnie masakrują przede wszystkim PRZEPIĘKNIE klasyczne riffy, brutalne i chwytliwe, do tego dochodzi dość gęsta praca garów (intensywność, super blasty) i wyziewy generowane przez Barney’a. Na chwilę zatrzymam się jeszcze przy wokalach – gardłowy charkot i dzikie wrzaski robią naprawdę dobre wrażenie, ale niestety to charczenie w paru miejscach wypada jednak zbyt jednostajne, co w sumie można uznać za wadę. Drugą jest brzmienie – jakość dźwięku jest bardziej niż w porządku, ale całość została zmasterowana w taki sposób, że wyszło zbyt cicho (najgłośniejsze jest intro!). Solówek jest mało, ale ich niedobór zupełnie nie przeszkadza, co więcej – w ogóle się tego nie zauważa. Należy chłopaków z Napalm pochwalić także za kończący płytę eksperymentalny „Contemptuous”, który jest (był) chyba zapowiedzią Meathook Seed i ich debiutu „Embedded”. Mniej hałasu, więcej grania. Zalecane słuchanie w dużych dawkach.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2012

Slash Dementia – Race Against The Machine [2011]

Slash Dementia - Race Against The Machine recenzja reviewZacny i niespodziewany to cios! Porządna grindowa sieczka, która — wbrew temu, na co wskazuje szyld kapeli — raczej daleka jest od „dwójki” Carcass. Z racji pochodzenia chłopaków można by tu wskazać na pewne konotacje z Rotten Sound, ale akurat bohaterowie tej recenzji są od nich znacznie ciekawsi, toteż nie warto porównywać w dół. Tym bardziej, że usta ciśnie mi się zupełnie inna nazwa. Slash Dementia napieprzają w stylu i na poziomie Nasum z ery „przeddebiutowej” (mam tu na myśli szczególnie „World In Turmoil” i kompilację „Regresive Hostility”), tylko w nieco nowocześniejszej formie (znaczy to tyle, że brzmią jak najbardziej współcześnie). Jeśli taki szaleńczy, pozbawiony dłużyzn i przestojów grind core jest bliski waszym sercom, to wściekle agresywna zawartość Race Against The Machine przyjmiecie z dużą radością. Finowie stanęli na wysokości zadania i należycie przyłożyli się do muzyki oraz jej oprawy, skutkiem czego mnie w zasadzie wszystko się tu podoba: ostre brzmienie, klasyczna wybuchowość kawałków, sporawe pokłady naturalnej furii, optymalna długość (kawałków i całej płyty), no i przede wszystkim znakomite, mocno podbijające poziom brutalności wrzeszczane wokale. Uchybień nie odnotowałem, oryginalności również, ale ona jest tu najmniej ważna. I choć w żadnym wypadku nie jest to rewelacja, to czas spędzony z płytką uznaję za mądrze spożytkowany.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

23 sierpnia 2012

Karlahan – A Portrait Of Life [2009]

Karlahan - A Portrait Of Life recenzja reviewW intrze jakiś koleś mówi, że dźwięki, których zaraz doświadczymy, zostały stworzone, by wywołać uczucie euforii… Powiedzcie mi, moi mili, jak po takim początku można potraktować zespół poważnie i bez złośliwości? No jak?! Gdyby taki tekst znalazł się na płycie Immolation albo Sadist, to rozumiem, ale tu mamy do czynienia z jakimiś anonimami. Do tego z Hiszpanii, co wcale mi nie poprawiło humoru, bo w kwestii metalu ten kraj to jakieś nieporozumienie. Żeby mnie dobić, te pięknie opalone chłopaki grają zlepek lajtowego niby-blacku (czyli trochę wrzeszczą, ale nie za głośno), podciąganej chyba pod średniowiecze folkowizny, symfoników a’la bajki Disney’a i powerowych przytupów. Innymi słowy – ugładzone, ładne, melodyjne, proste i zupełnie niezajmujące pitolonko, którym z pewnością zachwycone będą dziewczynki wciskające swój ponadnormatywny tłuszcz w gorsety i szukające gładkich chłopców w bractwach rycerskich. W związku z powyższym A Portrait Of Life może być ostatnią deską ratunku dla chłopców z fryzami na pazia, którzy pragną wyrwać jakiegoś kaszalota w sukni po prababci. Nikomu normalnemu jednak bym tego nie polecał. Grajcie w piłkę, napierdalajcie się pomidorami, ale metal zostawcie innym.


ocena: 2/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/karlahanband
Udostępnij:

20 sierpnia 2012

Testament – Dark Roots Of Earth [2012]

Testament - Dark Roots Of Earth recenzja okładka review coverWieści o nowej płycie Testament, mającej się pojawić w tym roku, przyjąłem z uśmiechem politowania, bo co to za dziwne zwyczaje, żeby wydawać album ledwie cztery lata po poprzednim, w dodatku bez odpowiednio wcześnie rozpoczętej wielgachnej kampanii w mediach. Po kilku miesiącach spotkała mnie jednak nielicha niespodzianka – Amerykanie naprawdę się sprężyli i w nowym-starym składzie nagrali garść premierowych piosenek. Można niedowierzać, ale zapewniam was, że dobra to wiadomość dla wszystkich miłośników thrash’u, bo nie dość, że Dark Roots Of Earth powstał w ekspresowym, jak na nich, tempie, to jeszcze jest lepszy od solidnego przecież „The Formation Of Damnation”. Oczywiście żadna to przepaść, niebo a ziemia, itp., ale choćby przez większą wewnętrzną spójność (przy ogromnej różnorodności) i jednoznacznie określony styl krążka słucha się sprawniej i z dużym zainteresowaniem – od początku do nie tak znowu szybkiego końca. Najważniejsze — a w każdym razie bardzo ważne — iż w czasie obcowania z Dark Roots Of Earth nie ma się wrażenia, że materiał pozlepiano w imię „przekrojowości” z kawałków starszych i nowszych. Nie, album brzmi świeżo, współcześnie i klasycznie zarazem — o co zadbał Andy Sneap — a drobne nowalijki (jak gęste blastowanie!) tylko dodają pikanterii i tak już urozmaiconej całości. Zespół pokazał tu prawdziwą klasę oraz pełnię swoich możliwości, wypadając wiarygodnie (a może optymalnie) zarówno w brutalnie podkręconym „True American Hate”, jak i balladowym „Cold Embrace”, co pozwala przypuszczać, że Skolnick na dobre stopił się z kapelą i powściągnął swoje retro zapędy. Nie do przecenienia są także umiejętności mistrza Hoglana – spod jego kończyn nudne czy mało dynamiczne patenty nie wychodzą, toteż mielizn na krążku nie uświadczycie. Również Chuck nie dał dupy, śpiewając tak, jak chyba najbardziej lubi – mocno i melodyjnie, bez wielkich skrajności i niezrozumiałych eksperymentów. Rozczarowała mnie tylko liryczna zawartość płyty, bo okładka oraz tytuł sugerują fantasmagoryczne lovecraftowskie klimaty, a tymczasem Billy (wraz ze współautorami) dotyka tematyki jak najbardziej na czasie. Dark Roots Of Earth, choć przywalił mocno i poniekąd z zaskoczenia, nie jest szokiem na miarę ostatniego dzieła Forbidden, lecz bardziej potwierdzeniem formy Testament, a że ta jest cholernie wysoka, to i kasy na ten album można się pozbyć bez żalu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 sierpnia 2012

Incubus – Serpent Temptation [1988]

Incubus - Serpent Temptation recenzja reviewBrazylia to duży i biedny kraj. Tak biedy, że chcąc założyć zespół, brakujących muzykantów trzeba szukać w najbliższej rodzinie lub daleko za granicą. Albo jedno i drugie. Dobrze na tym wyszła Sepultura, równie nieźle, przynajmniej od strony artystycznej, poradzili sobie bohaterowie tej recenzji – wywodzący się z Rio de Janeiro Incubus. Bracia Francis i Moyses M. Howard, po przeprowadzce do USA, szybko dorobili się scenowych znajomości, udanej demówki i kontraktu na wydanie pełnej płyty (już mniejsza z tym, że z maleńką i nic nieznaczącą wytwórnią). Za sprawą wydanego niedługo później (za to w skromnym nakładzie) debiutu osiągnęli statusu jednego z najbardziej bezkompromisowych przedstawicieli nabierającego rozpędu death metalu. Zespół reklamowano jako najcięższy, najszybszy i najgłośniejszy na południu Stanów – typowy dla wydawców bełkot. Miał on o dziwo potwierdzenie w rzeczywistości i fama strasznych rzeźników była w pełni zasłużona, bo chociaż daleko im było do grindersów z Repulsion, to już takiemu Terrorizer wiele nie ustępowali. Ważniejsze jest jednak to, że prezentowali znacznie dojrzalszą i przede wszystkim lepiej zagraną muzykę, w której łączyli zabójcze szybkości (częste blasty!) z zaprawionymi odpowiednią dawką techniki i melodii thrash’owymi riffami (i takim, wspaniałym swoją drogą, feelingiem), ostro zmolestowanymi solówkami i nieco chaotycznymi wokalami. Materiał aż kipi od pomysłów, jego świeżość i energetyczność porywają, więc krążka można słuchać raz za razem, tym bardziej, że jest chwytliwy jak diabli. Jednocześnie napierająca z każdej strony brutalność nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z naprawdę bezkompromisowym graniem. Jakby tego było mało, album jest utrzymany na bardzo wyrównanym poziomie i tylko różnice w melodiach mogą przesądzać o tym, czy dany kawałek zaliczymy do ulubionych, czy nie. Ja bym tutaj wskazał szczególnie na „Sadistic Sinner”, „Incubus”, „Serpent Temptation” i „Underground Killer”, bo chyba właśnie w nich najlepiej wyważono proporcje pomiędzy pierwiastkami thrash i death. Pewną ciekawostką może być to, że płyta doczekała się poprawionej — i szczęśliwie szerzej dostępnej — wersji, którą osiem lat później wydał Nuclear Blast w celu przypomnienia o zespole. Nagrano na tę okazję nowe ścieżki basu, wywalono intro, podciągnięto brzmienie, zmieniono okładkę, przerobiono teksty i tytuły oraz — co zrobiło największą różnicę — zaopatrzono w znacznie lepsze, mocniejsze wokale. Niezależnie od edycji, dostajemy kawał porządnej muzyki, której odbioru nie jest w stanie popsuć nawet nietypowe, a przez to dość głupie, przesłanie płynące z tekstów.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/opprobriumofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 sierpnia 2012

Lost World Order – Marauders [2009]

Lost World Order - Marauders recenzja okładka review coverNie spodziewałem się, że kiedykolwiek usłyszę taką muzykę w wykonaniu niemieckiego zespołu, a jednak. Lost World Order grają mocny, zadziorny thrash, łączący w sobie tradycję i odrobinę nowoczesności. Nic niezwykłego, ale… Największym zaskoczeniem jest u nich połączenie siły uderzeniowej rodzimych wskrzeszonych klasyków — Kreator i Destruction — z pewną dozą rozmachu i finezji charakterystycznej dla… Annihilator! Naturalnie chodzi tu o „nowy” Annihilator, ale i tak wrażenie jest pozytywne, bo patenty kanadyjskich wypierdalaków podano w znacznie ostrzejszej formie. Jakby tego było mało, głos Mata jest miejscami baaardzo bliski temu, co od jakiegoś czasu robi Dave Padden – szacuneczek! Całość doprawiono brutalizującymi krążek wpływami death metalu, przejawiającymi się głównie w blastach i wokalnych dołach. No i wypada to, kurna, dość oryginalnie, bo nijak nie idzie zestawić Lost World Order z tym tałatajstwem, które obecnie określa się mianem „thrash-death”. Chłopaki potrafią grać więcej niż sprawnie, jednakże jeszcze dużo pracy przed nimi zanim dobiją (choć nie dobiją – tak im tylko chciałem dorzucić złudzeń) do poziomu techniczno-kompozytorskiego wyżej wymienionych herosów gatunku. Przede wszystkim chodzi o rozwinięcie umiejętności trzaskania wypasionych solówek, bo już z riffami radzą sobie jak należy – jest w nich dość mocy, feelingu i chwytliwości, żeby nie odkładać płytki po jednym pobieżnym przesłuchaniu. Pewne braki, wynikające z młodości, wychodzą na Marauders przy tych najdłuższych kawałkach, bo niekoniecznie chłopaki potrafią w nich utrzymać napięcia do samego końca, a samo zagęszczanie motywów nie zawsze daje najlepszy efekt. Stąd też cieszy fakt, że nacisk położono na utwory bardziej zwarte i lepiej przemawiające do słuchacza – wybijają się tu szczególnie „21st Century Threat”, „Cannibals”, „Welcome To The Slaughterhouse” i „Killing Spree” (wbrew pozorom nie jest to cover Death). Kierunek obrali dobry, więc Niemcy mogą dalej trzaskać podobne płyty – w końcu odpowiednio się rozkręcą.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.lostworldorder.com

podobne płyty:

Udostępnij:

11 sierpnia 2012

Disloyal – The Kingdom Of Plague [2004]

Disloyal - The Kingdom Of Plague recenzja okładka review coverTen zespół nawet nieźle się zapowiadał — czego potwierdzenie słychać na The Kingdom Of Plague — ale przepadł już chyba (?) dokumentnie, nie zdoławszy na dobre zaistnieć nawet na polskim rynku. Chłopaki na w pełni oficjalnym debiucie (bo wydawnictwo Demonic trudno za takowe uznać) w żadnym wypadku nie penetrują nowych obszarów brutalnego grania, bo to półgodzinna dawka typowego death metalu, dla którego podstawą i niedoścignionymi wzorcami są wczesno-średnie produkcje Morbid Angel (taki „Fall” to już jawne cytowanie „Day Of Suffering”, ale to nic), Hate Eternal, Deicide i w pewnym stopniu Cannibal Corpse. Ponadto wydaje mi się, że na płytce pobrzmiewają echa, już doścignionego, Damnation, ale to akurat mogą być już moje urojenia, wynikające z nadmiaru chemikaliów w organizmie. Zawartość albumu sprawia przede wszystkim wrażenie muzyki stworzonej przez fanów określonej stylistyki dla innych fanów, którzy akurat sami grać nie potrafią – ot tak, bez wydumanych ambicji i wymyślnej ideologii. The Kingdom Of Plague to rzetelnie zagrany, pozbawiony wodotrysków (co słychać zwłaszcza w dość nieśmiało podanych partiach solowych) i ekstrawaganckich rozwiązań (bo ciężko za coś takiego uznać cieniutkie deklamacje) death metal w oprawie, powiedzmy, półprofesjonalnej (czytać: dobre studio — Hertz — ale mało kasy na dopracowaną realizację – vide spłaszczona perkusja), którego można posłuchać bez wysilania się – nie nudzi, nie odstrasza, a jest przy czym potupać. Wabikiem na słuchaczy może być cover… Immortal, który ma się nijak do twórczości Disloyal, ale został tak sprawnie obrobiony, że stopił się z autorskimi kawałkami. Wiem, że to żadne mistrzostwo świata, czy nawet płytka wybijająca się na polskiej scenie, ale zapoznając się z nią zdrowiem nie ryzykujecie.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

8 sierpnia 2012

Deicide – Scars Of The Crucifix [2004]

Deicide - Scars Of The Crucifix recenzja reviewTakie powroty niegdysiejszej miłości sprawiają, że serce ponownie się raduje! Ale po kolei… Bluźniercza ekipa Deicide, po przejściu do Earache Records, wyraźnie dostała wiatru w żagle – nowe umowy na sprzęt, liczne trasy, gościnny udział Bentona na „Dechristianize” Vital Remains i cała masa bajerów przy okazji wydania tej płyty… Takie akcje ze strony wytwórni najwyraźniej przynoszą skutki, bo zespół tym razem naprawdę powrócił i to z przepięknym albumem! Chłopaki coś tam obiecywali, że będzie 12 numerów, że będą dłuższe, że chcą więcej pograć na instrumentach i takie tam… Kłamali, chociaż nie do końca. Kawałków jest tylko 9, zaś płyta trwa niecałe pół godziny, a to w związku z tym, że istotnie pomuzykowali jak trzeba. Krążek ma zajebistą, podpartą solidnym — choć trochę niechlujnym — brzmieniem siłę przebicia, co sprawia, że słucha się go stokroć lepiej niż dwa poprzednie razem wzięte, a muzyki nie trzeba się doszukiwać w tajemniczym dudnieniu i buczeniu. Blizny krzyża to powrót do klimatów „Once Upon The Cross” i „Serpents Of The Light” z wybuchami agresji typowymi dla „Legion” oraz z domieszkami — przynajmniej w niektórych riffach — Cannibal Corpse z okresu „Bloodthirst”. Czyli nie może być źle. I nie jest, do kurwy nędzy, NIE JEST!!! A czemuż to? Bo jest wspaniale, brutalnie, dziko, szybko i ciężko jak diabli!!! Eric i Brian wreszcie przypomnieli sobie na czym polegała magia ich gry (z „Serpents Of The Light” chociażby) i zaproponowali oddanym fanom ładunek pomysłowych riffów i dużo więcej — szczególnie w porównaniu z dwiema poprzednimi płytami — zajebistych, tryskających energią solówek. Asheim również zbudził się z przydługiego letargu i generalnie wypierdala jeden wielki łomot, solidnie kopiący dupę każdemu, kto tylko się nawinie (posłuchajcie sobie „Enchanted Nightmare” lub numeru tytułowego, a zrozumiecie o co mi chodzi). Szybkości generowane tutaj przez Steve’a należą do największych w historii Deicide, o czym zresztą może świadczyć „Go Now Your Lord Is Dead” – najkrótszy (1:55) normalny numer, jaki odrodzeni bogowie z Florydy spłodzili od początku swojej kariery. Przez większą część albumu Benton jedzie na podwójnej ścieżce growlu i wrzasku, potęgując tym samym piekielne wrażenie całości. Jeśli chodzi o wokale, znacznie więcej tu „Dechristianize” niż „Insineratehymn”, co spokojnie zaliczam wydawnictwu na plus, bo wyziew przepełniony jadem jest kurewsko agresywny. W tekstach specjalnej rewolucji nie znajdziecie (a „Fuck Your God” w ogóle przekreśla wszelkie nadzieje na cokolwiek ambitnego), choć trzeba przyznać, że np. tytułowy jest całkiem fajny. OK, po wcześniejszych miernotach nie spodziewałem się ze strony Deicide takiego uderzenia i tym chętniej piszę te słowa. Scars Of The Crucifix przez pierwsze trzy dni przesłuchałem więcej razy niż pieprzony „In Torment In Hell” w ogóle! To się nazywa rehabilitacja!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: