5 kwietnia 2012

Cadaver – Hallucinating Anxiety [1990]

Cadaver - Hallucinating Anxiety recenzja okładka review coverNorwegia death metalem nigdy nie stała, a wartościowego przedstawiciela tego gatunku to już w ogóle trzeba było tam z pochodnią szukać. Nawet wyjątki od reguły to w tamtym kraju rzadkość na miarę pracoholika w naszym wspaniałomyślnym i łaskawym dla obywateli sejmie. Choć tyle, że trafił im się kiedyś Cadaver, który na swej pierwszej płycie wymiatał grindujący death w typie zdecydowanie earache’owskim – surowy, nieco chaotyczny, z mocnymi wpływami Carcass, Napalm Death czy, trochę mniej, Repulsion i właściwie w niczym nie ustępujący ówczesnej czołówce gatunku. Niespecjalnie oryginalna to muza (tzn. w skali światowej, nie norweskiej), ale za to różnorodna (o dziwo), przeważnie szybka, bardzo brutalna i oparta na dobrych rozwiązaniach rytmiczno-melodycznych. Hallucinating Anxiety słucha się o tyle dobrze, że mamy tu do czynienia z trzynastoma konkretnie skomponowanymi utworami (i dość pojebanym intrem na trąbce) trwającymi łącznie trochę ponad 40 minut, a nie z przypadkowym zlepkiem kilkudziesięciu dwusekundowych pierdnięć. Innymi słowy kawałki się od siebie różnią i dzięki temu bez trudu można wskazać kilka mocniej wyróżniających się. Ja polecam szczególnie zagrane na chirurgiczną modłę „Ignominious Eczema”, „Hallucinating Anxiety”, „Petrifyed Faces”, „Abnormal Deformity” i „Bodily Trauma” – zacne ochłapy pięknie nadgniłego mięcha. Jedynym problemem Hallucinating Anxiety jest co najwyżej średnie, zalatujące podziemną Szwecją brzmienie. Płytę nagrywano w dwóch podejściach – pod koniec 1989 i na początku 1990 i te różnice są słyszalne aż za bardzo. Nie chodzi bynajmniej o to, że raz im wyszło lepiej a raz gorzej. Nie, efekty obu sesji są takie sobie, ale w nieco inny sposób. Sprawę załatwiłby (a przynajmniej poprawił) dobry mastering, ale ten autorstwa Ketila Johansena do najlepszych niestety nie należy i płyta dosłownie brzmi nierówno. Nie ma rady – trzeba do tego przywyknąć, bo muzyka zawarta na krążku jest zbyt wartościowa, żeby ją sobie darować z byle przyczyny.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cadavertheband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 kwietnia 2012

Baphomet – The Dead Shall Inherit [1992]

Baphomet - The Dead Shall Inherit recenzja reviewDruga liga death metalu w USA zawsze była cholernie mocna, a wielu spośród zapełniających ją zespołów — szczególnie w lepszych czasach — do awansu do ekstraklasy brakowało jedynie odrobiny szczęścia (oraz, często, szczypty oryginalności), bo poziomem muzyki nie odbiegały od tych najpopularniejszych. Takie życie. W nagrodę za wytrwałość niektórzy przynajmniej dorobili się kultowego statusu. Oczywiście zazwyczaj już po zejściu, ale zawsze to coś. Do grona takich kapel można zaliczyć Baphomet, który niby cieszy się jakimś poważaniem, ale mało kto go w rzeczywistości zna i namiętnie słucha. A, zapewniam, jest to, kurna, spore zaniedbanie/niedopatrzenie, bo autorzy The Dead Shall Inherit, głównie za sprawą tego albumu, swego czasu robili za jeden z wyznaczników muzycznej brutalności. Trzeba nadmienić, że chodzi o brutalność w jak najbardziej podziemnym wydaniu – prosty, chropowaty łomot pozbawiony zarówno upiększeń (czytać: melodii i solówek), jak i urozmaiceń, ale za to niezwykle równy, ostro kopiący i precyzyjnie odegrany. Do tego dorzućcie iście grobowy growl oraz utrzymane w death’owych kanonach teksty i okładkę. Mimo, iż krążek kręci się przede wszystkim w średnich i szybkich tempach, muzycy zupełnie nieźle opanowali sztukę posługiwania się zwolnieniami, którymi to ścierają słuchacza na pył, a właściwie na krwawą papkę. Nie muszę chyba dodawać, że jest to uczucie wyjątkowo przyjemne? A jednak to dodałem. Czemu? Nie mam pojęcia! Ufff… Baphomet w swojej obskurności nie był naturalnie zespołem wyjątkowo odkrywczym. Na The Dead Shall Inherit można wskazać na sporo wpływów i podobieństw do innych kapel; te najważniejsze to: Autopsy (przesycony syfem klimat i mocarne dołowanie), Suffocation (zbliżony, choć bardziej pierwotny sposób dopierdalania), Immolation (zatęchłe brzmienie, tendencje do zamulania), Napalm Death (brud i gwałtowne blastowanie a’la „Harmony Corruption”) czy Obituary (nieco toporne, ociężałe riffowanie). Na tych nazwach wyliczanka się nie kończy, ale powiedzmy to sobie jasno – w muzyce Baphomet nie chodziło o oryginalność czy finezję, a potężny, efektywny (bo efektowny już mniej, o ile w ogóle) i ponad wszelką wątpliwość czysty gatunkowo wypierdol. W związku z powyższym album polecam szczególnie gorąco death’owym purystom. Pozostali mogą nie załapać, o co ten szum.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100048712971925

podobne płyty:

Udostępnij:

29 marca 2012

Asphyx – Deathhammer [2012]

Asphyx - Deathhammer recenzja okładka review coverSwoim najnowszym albumem Asphyx ostatecznie potwierdzili, że mają jeszcze co nieco do powiedzenia w brutalnej muzyce, a ich powrót nie był tylko jednorazowym wybrykiem, czy skokiem na kasę. Co więcej, wydaje się, iż Holendrzy czują się dziś na tyle pewnie, że w utworze tytułowym pozwolili sobie na komentarz — pod którym zresztą podpisuję się obiema rencyma — na temat obecnej kondycji death metalu. Komu jak komu, ale im wolno, bo raz, że to prawdziwi weterani, a dwa, że nagrali płytę jeszcze lepszą niż „Death… The Brutal Way”. Lepszą, choć niepozbawioną wad i w sumie ciągle daleką od tego, jak wyobrażam sobie perfekcyjny — czyli taki, jak „The Rack” — krążek Asphyx. O przewadze nad poprzednikiem przesądza i na uwagę zasługuje w mojej opinii zwłaszcza przemyślana konstrukcja Deathhammer – te najdłuższe (ale bez przesady – maksymalnie ośmiominutowe) i najbardziej ociężałe utwory są porozdzielane krótkimi i szybkimi strzałami (jak „Reign Of The Brute”) oraz standardowymi średniotempowcami. Dzięki temu płyta ma naprawdę dobry przepływ i nie zalatuje od niej nudą, więc takiego „Der Landser” słucha się z równym zainteresowaniem, co chociażby „Vespa Crabro”. Może to i niezbyt ambitny patent na różnorodność, ale przy oldskulowym graniu sprawdza się doskonale. Szkoda jednak, że muzycy nie wykorzystali w pełni zalet takiego układu i nie zapodali paru naprawdę siermiężnych i wgniatających w ziemię walców w archaicznym stylu – Deathhammer to raczej wolny, klimatyczny death niż pierwotny death-doom. Ale to tylko etykiety. Ważne, że jest ciężko, brutalnie, prosto (momentami aż się prosi o nieco bardziej urozmaicony rytm) i wymiotnie – czysty, esencjonalny Asphyx, który łatwo przemawia do słuchacza. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić, ja jednakowoż muszę odrobinę ponarzekać na pozbawiony większej mocy sound perkusji (szczególnie werbla), który nie pasuje mi do surowych, ale ostrych wioseł. W tak mielącym zespole kręgosłup rytmiczny powinien brzmieć potężnie i być należycie wyeksponowany, a Holendrom z jakichś względów to umknęło, nie napomniał ich nawet Dan Swanö, który maczał tu paluchy. Pomimo tego niedopatrzenia, Deathhammer dostarcza wiernym fanom solidną dawkę wysokiej jakości hitów, żeby mogli spokojnie przetrzymać 2-3 lata do następnego krążka.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 marca 2012

Lividity – The Age Of Clitoral Decay [2000]

Lividity - The Age Of Clitoral Decay recenzja okładka review coverDebiut tej amerykańskiej załogi to death-grindowy policzek wymierzony poczuciu dobrego smaku, wrażliwości na piękno i tzw. uczuciom religijnym, a zarazem smakowity kąsek dla wszelkiej maści popaprańców i miłośników muzycznej patologii. Obok The Age Of Clitoral Decay nie można przejść obojętnie. Grindu na scenie jest pod dostatkiem, więc Lividity musieli się czymś wyróżnić, żeby nie utonąć w tym wtórnym szambie. No i się wyróżnili. Po pierwsze, ekipa imić Kiblera grać potrafi, po drugie, czyni to z głową, a po trzecie zadbała o, jakby na to nie spojrzeć, dość oryginalne teksty. Schizolski kwartet nawala przede wszystkim w średnich, wgniatających tempach (kojarzących się trochę z Baphomet), jednak nie boi się także porządnych zwolnień, jak i typowo grindowego blastowania na oślep. Unikają w ten sposób monotonii i okrutnych schematów, a że brzmi to wszystko zaskakująco selektywnie, to i wrażenia podczas słuchania są niczego sobie. Niezłe riffy, spora różnorodność, fajne wokale (szczególnie te niskie), brak dłużyzn (muzycznych), zgrabnie sklecone czytelne struktury – to się może spodobać, i to nie tylko tym, którzy poza brutal gore death-grindem świata nie widzą. Na okrasę (albo dopchanie) dostajemy cover chyba największego hitu Impetigo. Na moje szczęście zagrali go po swojemu, bez charakterystycznej dla oryginału żenującej toporności. Wadą krążka, przynajmniej dla mnie, są przesadnie rozciągnięte w czasie introsy, które bardziej irytują niż robią jakikolwiek klimat. W mojej ocenie taki materiał powinien lecieć gładko od pierdolnięcia do pierdolnięcia, a tak trzeba swoje odczekać, albo co chwilę wysilać paluchy przy przewijaniu. Teraz słówko o tekstach. Tu chłopaki z Lividity nieco zaszaleli, bo do typowego porno-gore bełkotu dorzucili pojawiające się ni z tego, ni z owego nie trzymające się trochę kupy wątki antychrześcijańskie w wersji hard. Do pewnego stopnia jest to nawet zabawne, choć poziom takich liryków jest kwestią wysoce dyskusyjną. Na szczęście Kibler i Bishop śpiewają na tyle niewyraźnie, że nikt ich za obrazę moralności nie powinien ciągać po sądach, aczkolwiek np. w Polsce pewnie by spróbowano. Zanim jednak ich zdelegalizują, a płyty spalą, możecie nabyć The Age Of Clitoral Decay normalnymi kanałami i beztrosko gorszyć nią dzieci sąsiadów.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lividityofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 marca 2012

Enter Chaos – Dreamworker [2002]

Enter Chaos - Dreamworker recenzja okładka review coverO ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Enter Chaos zainicjował w Polsce wysyp „gwiazdorskich super projektów”. Bez gwiazd w składzie – taka lokalna wariacja. No bo spójrzmy na listę dziesięciu (sic!) muzyków biorących udział w tym zagadkowym przedsięwzięciu – jest tu ktoś z dużym nazwiskiem? Ano nie. Są panowie z Demise, ale ich mogę zaliczyć tylko do zajebistych, do znanych już nie. W każdym razie całe to (przypadkowe?) towarzystwo zmajstrowało płytę z dziewięcioma autorskimi kawałkami utrzymanymi w konwencji melodyjnego szwedzkiego death metalu oraz z niezrozumiale udziwnionym coverem jednego z największych hitów At The Gates. Płytę, która — jak nietrudno się domyśleć — do najspójniejszych (bo w sumie każdy gitarniak próbował ugryźć temat od innej strony) ani najoryginalniejszych na świecie nie należy. Dreamworker to granie nawet na niezłym poziomie, bo instrumentaliści dość sprawni, wokal Marty też bez zarzutu, ale przebłysków mamy tu raczej niewiele. Pewnym plusem jest to, że materiał jest szybszy i brutalniejszy niż twórczość typowego przedstawiciela tego gatunku ze Skandynawii. Gorzej natomiast płyta wypada od strony realizatorskiej, bo brzmienie uzyskane w Hertzu nijak się ma do muzyki. Może to wina pośpiechu, może braku sprecyzowanej wizji, ale faktem jest, że brakuje tu czytelności i przestrzeni, którymi powinna charakteryzować się taka muzyka. Album słuchalny, ale niezbyt często i bez przesady.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.ec.themetal.net
Udostępnij:

20 marca 2012

Napalm Death – Utilitarian [2012]

Napalm Death - Utilitarian recenzja okładka review coverU Napalm Death wszystko zgodnie z oczekiwaniami, czyli bez większych zmian, toteż można mieć stuprocentową pewność, że dzięki czter-nas-te-mu (ma-da-fa-ka!) w ich bogatej karierze krążkowi Utilitarian tabunu fanów im raczej nie przybędzie, ale też zbyt wielu, jeśli jakichkolwiek, pewnie nie stracą. Angole konsekwentnie trzymają się wybuchowej stylistyki, formuły brzmieniowo-czasowo-ilościowej oraz poziomu osiągniętego na „The Code Is Red… Long Live The Code” (a jakby to naciągnąć, to i „Enemy Of The Music Business”) i absolutnie nic nie wskazuje na to, żeby wkrótce (czyli w zasadzie do końca żywota) pozwolili sobie na jakieś drastyczne przemiany. Stąd też — co jednych ucieszy, a innych dobije — między Utilitarian, a trzema wcześniejszymi płytami nie ma przepaści, choć naturalnie są drobne różnice. Sam od pewnego czasu narzekam na brak (kolejnego) przełomu w ich muzyce, ale takie mniej, lub bardziej zasadne utyskiwania zawsze kończą się po dogłębnym zapoznaniu się z kolejnym albumem, który — zwyczajem poprzednich — skutecznie niszczy i nie pozostawia wątpliwości co do tego, kto w klasycznym grindzie rozdaje karty. Tak jest i tym razem – jakby wtórnie i przewidywalnie, ale jakże dosadnie, bezpośrednio i wspaniale! Wszyscy widzimy, jak syfiaście wygląda sytuacja na świecie, widzą to także muzycy Napalm Death. Widzą i reagują. Jednak nie maszerują po ulicach w papierowych maskach na gębach i z ajfonami za średnią krajową w łapach, nie – oni znaleźli doskonalszy patent na kanalizowanie swojego, podsycanego polityką, wkurwienia, więc zawartość albumu brzmi niezwykle szczerze, naturalnie, świeżo, a momentami nawet zaskakująco. Bo Utilitarian to nie tylko szaleństwo gęsto nawalanych blastów i wściekłych ryków, ale i odrobina nowatorstwa (choć to raczej za duże słowo) – dobre przykłady odstępstw od ciasnych gatunkowych kanonów to masakrowany w ekstremalnie jazzowym stylu saksofon w „Everyday Pox”, czy podniosłe chórki w „Blank Look About Face”. Kolejne kawałki przelatują tu bez zamulania, a my ani przez moment nie mamy wrażenia, że obcujemy z wymuszonym wytworem kilku zmanierowanych dziadków, którym zachciało się trochę pokrzyczeć w przerwie między kroplówką, a cewnikiem. U Napalmów coś takiego nie ma racji bytu – ci panowie napierdalają już 30 lat, a zachowują przy tym spontaniczność i energię godną nastolatek podczas wiosennej wyprzedaży w obuwniczym. Już za to należy im się wielki szacunek, a przecież jest jeszcze wyborna muzyka, dzięki której długo nie dadzą o sobie zapomnieć.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 marca 2012

Aborted – Global Flatline [2012]

Aborted - Global Flatline recenzja reviewJupi! No, pół-jupi, żeby być precyzyjnym. Po kilku zdecydowanie chudych latach błądzenia po omacku w nieznanym, Aborted powrócił do grona zespołów słuchalnych. Przyznaję to z pewnym zaskoczeniem, bo byłem już skłonny postawić na Belgach krzyżyk (zresztą zasłużony), a tu nagle stanęli na nogi i prą przed siebie niczym zombiaki, które zgodnie z duchem czasów straszą z okładki. Natomiast z krążka straszy… niiic. Na Global Flatline niestety nie znajdujemy nawiązań do szaleńczych klimatów „Goremageddon”, czy mięsistej miazgi w typie „The Archaic Abattoir”, jednak odejście od mdłej stylistyki dwóch poprzednich, dobijających płyt i tak cieszy. Chłopaki przypomnieli sobie, jak grzmocić szybko, brutalnie, efektywnie i bez irytujących ekstrawagancji. Całość perfekcyjnie opracowali od strony technicznej i podali w bardzo efektownej (co tyczy się raczej riffów niż struktur) formie. Jednak tak odpicowany materiał nie porywa tak, jak powinien. Global Flatline słucha się naprawdę sprawnie, album czasem potrafi nawet zaimponować, ale na krwawe strzępy nie roznosi. Na pewno za ten stan po części odpowiada brzmienie – niezaprzeczalnie wysokiej jakości (w końcu to Jacob Hansen kręcił gałami), ale jakby czegoś w nim brakuje, przez co wydaje mi się, że nie oddaje w pełni mocy tych kawałków. Inna sprawa to nadmiar melodii w paru momentach, a już przede wszystkim w trzaskanych z rozmachem solówkach. Pewnie to tylko mój problem, bo jestem zdania, że optymalny poziom melodyjności Aborted osiągnęli na „The Archaic Abattoir” i wszystko ponad jest już pewną przesadą. Jednocześnie rozumiem, że gitarniacy potrafią cuda i chcą się zaprezentować w pełnej krasie. Niestety, nie każda lukrowana zagrywka musi pasować do takiej muzyki. Mimo to album w wielu fragmentach dobrze do mnie przemawia, chociaż życzyłbym sobie więcej lunatycznej sieczki na najwyższych obrotach. Ba! Samą pozbawioną zmiękczeń i przestojów sieczkę. Jeśli następny materiał będzie zbudowany wyłącznie na napieprzaniu (a przy okazji odrobinę krótszy), to wtedy może pozamiatają, jak za dawnych lat. Na razie jest tak, jak napisałem na początku – pół-jupi.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

14 marca 2012

Psycroptic – The Inherited Repression [2012]

Psycroptic - The Inherited Repression recenzja okładka review coverNie zliczę, ile już robiłem podejść do Psycroptic, ale od 2003 czy 2004 musiało być tego sporo – i zawsze kończyły się one klapą, a ja zniechęcony zapominałem o istnieniu kapeli na długie miesiące. Tym razem wreszcie się udało, i choć nie jestem na kolanach, ani nie zapomniałem o moich głównych faworytach, to The Inherited Repression mogę słuchać bez przymuszania i z dużą przyjemnością. Jak powszechnie wiadomo (albo i nie – bo chyba jakoś wyjątkowo popularni u nas nie są), Australijczycy z techniką zawsze stali na wysokim, a w ostatnich latach nawet nieosiągalnym dla innych, poziomie — potwierdzenie tego dostajemy zresztą niemal w każdej sekundzie nowego materiału — ale z komunikatywnością muzyki, jej przystępnością nigdy nie było u nich najlepiej, toteż wcześniejsze krążki raczej męczyły niż fascynowały. Aż do teraz, bo mimo wielu pierońsko zaawansowanych partii (momentami wymiatają tak, że kopara opada) łatwo je ogarnąć, a ogólna chwytliwość płytki bardzo pozytywnie zaskakuje. Do każdego kawałka, oprócz milionów technicznych zagrywek, wrzucono bowiem od groma melodii i fajnych patentów (głównie gitarowych), które łapie się w lot. Dla mnie na The Inherited Repression najbardziej wybija się chwytliwy „The Sleepers Have Awoken”, więc niezłym pomysłem było umieszczenie go na końcu – dzięki temu zabiegowi, po ewentualnym spadku napięcia, łatwiej się znów nakręcić, a chęć włączenia płytki od początku wzrasta. Za The Inherited Repression przemawia też pewna uniwersalność, sprawiająca, że album mimo braku typowo komercyjnych haczyków jest bardzo na czasie – znajdzie się tu zarówno coś z Aborted, Ulcerate, jak i ostatniego Decapitated – gdy odpowiednio zmiksujecie to sobie w głowach, rezultat powinien przypominać najnowsze dzieło Psycroptic. Że płyty dobrze się słucha i jest przyjemna, to już zaznaczyłem. Przydałoby się jednak, żeby również urywała dupę poziomem brutalności. Tymczasem takiego naprawdę konkretnego napieprzania, chwil nieprzewidywalności i czystego szaleństwa Australijczycy zapodali tu poniżej (moich) oczekiwań. Gdyby tak więcej poblastowali, gdyby dorzucili mocny growl, gdyby… Krwi i flaków brakuje, ot co. Pozostaje się cieszyć tym, co jest, a zatem nie tylko ciekawą muzyką, ale i wypasionym ultra selektywnym brzmieniem, czy udaną oprawą graficzną. Sami oceńcie, czy wam tyle wystarczy. U mnie pozostał niedosyt.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.instagram.com/psycroptic_official

podobne płyty:

Udostępnij:

11 marca 2012

Resurrecturis – Non Voglio Morire [2009]

Resurrecturis - Non Voglio Morire recenzja okładka review coverWłosi chyba mają słabość do różnej maści muzycznych dziwadeł, bo podejrzanie często wypływają stamtąd kolejne kapele, z którymi jest coś nie teges. Resurrecturis należy właśnie do takiej kategorii, choć początek "Non Voglio Morire" niczego takiego nie zwiastuje. Trzy pierwsze kawałki (interludium pomijam, bo niczego nie wnosi i szybko się o nim zapomina) to rozważnie potraktowany death metal – szybki, ciężki i agresywny, czyli dokładnie taki, jakiego oczekuje się od ludzi odpowiedzialnych za piosenkę 'Fuck Face'. Granie bez przebłysków, ale jak najbardziej do zaakceptowania. Cuda zaczynają się dziać dopiero od 'The Artist', który jest jakimś kulawym gotyckim gównem z niby posępnymi czystymi wokalami, elektronicznym syfem w tle i fatalnie piejącym babonem. To kurestwo robi tak potężne wrażenie, że za pierwszym razem musiałem się upewnić, czy przypadkiem sprzęt nie sprawił mi psikusa i nie przełączył muzyki na jakieś wypociny dla mentalnych cip. Tylko niby skąd coś takiego miało by się dostać do mojego odtwarzacza?! Prawda wypada mało atrakcyjnie dla Resurrecturis – oni naprawdę wrzucili na płytę gotyckie wypociny. To jednak nie ostatnia niespodzianka na "Non Voglio Morire", bo później dostajemy chociażby mdły szwedzki melo-death/metalcore, heavy metalowe mruczanki, trochę thrash’owania, ogniskową balladkę, czy nawet nu-metalowe szczyny. Zróżnicowaniem stylistycznym trzeci album Włochów niemal dorównuje "Purgatory Afterglow", ale skutki słuchania go mogą okazać się zupełnie inne niż w przypadku dzieła Edge Of Sanity. Niestrawność to mało powiedziane. Dla mnie to brzmi jak super przekrojowa składanka z bardzo dobrym masteringiem, a nie normalny, regularny krążek. Toteż tak na dobrą sprawę oprócz trzech początkowych numerów pasuje mi jedynie kopiący 'After The Show'. Co ciekawe – większość pozostałych, a dla mnie niestrawnych, kawałków prezentuje, jak na własne gatunki, nawet niezły poziom – trafiają się w nich sensowne riffy, melodie, wokale, itp. Niestety, zebrane w jednym miejscu i wymieszane bez ładu i składu potrafią doprowadzić do szału. Co przyświecało Resurrecturis przy kompletowaniu tego misz-maszu, tego odgadnąć nie potrafię. Na pewno nie chodziło o dogodzenie wszelkim możliwym grupom fanów. Spełnienie artystyczne też nie wchodzi w grę, zważywszy na brak w muzyce zauważalnej myśli przewodniej. Ja się poddaję, choć nie powiem, żeby mi bardzo zależało na rozkminieniu tych włoskich idei.


ocena: 4,5/10
demo
oficjalna strona: www.resurrecturis.com
Udostępnij:

8 marca 2012

Rotting Christ – Sanctus Diavolos [2004]

Rotting Christ - Sanctus Diavolos recenzja reviewPowrót Greków do trzyosobowego składu przy okazji Sanctus Diavolos był dla mnie równie zaskakujący, co zwycięstwo ich reprezentacji narodowej w Mistrzostwach Europy, z tym szczegółem, że Rotting Christ — w przeciwieństwie do tego czegoś, co uskuteczniali piłkarze na boiskach Portugalii — zagrali w pięknym stylu. Sakis, Themis i Andreas spłodzili (to już prawie jak rodzina alternatywna he, he) album zdecydowanie odmienny od „Genesis", bardzo różnorodny, momentami eksperymentalny, lecz całościowo niezwykle spójny. Wszystko zaczyna się dość standardowo (gdy za standard przyjąć „Khronos" i „Genesis"), ale już od drugiego w kolejności „Thy Wings Thy Horns Thy Sin”, w którym pojawiają się partie chóralne (szczyt popieprzenia osiągają w „You My Cross”), wiadomo że Sanctus Diavolos będzie wymagał od słuchacza trochę więcej czasu i skupienia. Mocnym punktem płyty jest następujący po nim, a będący koncertowym hitem „Athanati Este” – ociężały i transowy, ze świetnymi wokalami (szczególnie w jego końcówce). Bardzo ciekawie prezentuje się „Sanctimonius” – jest to wyraźniejsze zwrócenie się ku eksperymentom (nie mylić z „A Dead Poem”!); forma wyciszenia i umiejętnej zabawy nastrojem. Przy „Serve In Heaven” następuje z kolei wielki przypływ specyficznej radochy – takiego grania po Grekach raczej się nie spodziewałem, co nie zmienia faktu, że ten ukłon w stronę przeszłości udał się znakomicie i doskonale wpasował w całość materiału. Takie brutalne i agresywne oblicze zespół kontynuuje jeszcze w „Shades Of Evil”, bo dwa końcowe numery bardziej pasują do świeższych dokonań kapeli. Wyjątkowe wrażenie robi utwór tytułowy, który przypomina jakiś podniosły diabelski hymn. Ósmy album Rotting Christ od początku wprowadza w przedziwny trans, który przerywa dopiero wybrzmienie ostatnich dźwięków i zatrzymanie krążka; wytworzony nastrój hipnotyzuje i odgradza od wpływów świata zewnętrznego. Przez te 48 minut i 39 sekund istniejecie tylko dla Gnijącego Chrystusa, reszta jest złudzeniem. Polecam zwłaszcza ludziom ceniącym sobie różnorodność i głębię w muzyce.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: