Pierwszemu przesłuchaniu "Kingdoms Disdained" towarzyszy westchnienie ulgi, bo album nie ma nic wspólnego z „Illud Divinum Insanus”. Drugiemu towarzyszy… w zasadzie nic, bo i niczego specjalnie odkrywczego ten materiał nie oferuje. Dlatego też wydaje mi się, że w kontekście tego „wielkiego powrotu do formy” największą zaletą Kingdoms Disdained jest po prostu niebycie ”Illud Divinum Insanus”. Niezbyt ambitne to zagranie jak na zespół kalibru Morbid Angel, ale powinno się sprawdzić przede wszystkim u nowych/mniej wymagających słuchaczy. Pozostali bez większego bólu przebrną przez album — wszak nie jest zły! — jednocześnie mając świadomość, że TAKI zespół stać na znacznie więcej.
Może się mylę, ale samo granie death metalu w średnich i średnio-szybkich tempach — a właśnie z tym tu obcujemy — to w obecnych czasach niespecjalne osiągnięcie. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z odczuwalnym ubytkiem w sferze tożsamości – Kingdoms Disdained w (zbyt) wielu momentach brzmi jak inspirowana Morbidami kapela z Tuckerem na wokalu, nie zaś jak Morbid Angel z krwi, kości i bagien Florydy. Wygląda mi na to, że w swoich utworach Trey chciał koniecznie zrobić coś innego — tym samym przyznając się do błędu, jakim był poprzedni krążek — ale nie do końca wiedział, w jakim pójść kierunku, więc w miarę możliwości nawiązał do materiałów nagranych ze Steve’m. Z kolei Tucker wespół z Fullerem wyszli naprzeciw oczekiwaniom fanów i stworzyli trzy klasyczne numery nastawione na jebnięcie – szybkie, brutalne i bezpośrednie, ale odczuwalnie mniej złożone niż kompozycje Azagthotha.
Nie zmienia to jednak faktu, że na Kingdoms Disdained dość często występują odniesienia do „Formulas Fatal To The Flesh” i „Heretic”, ale nie są one na tyle nachalne, żeby mówić o autoplagiacie – to raczej podobne podejście do rytmów i konstruowania riffów. Grunt, że płyta jest zaskakująco spójna, a słucha się jej całkiem nieźle, ba!, nawet lepiej niż przypuszczałem – wprawdzie bez szału (brakuje prawdziwych hajlajtów), ale na pewno bez skrętu kiszek. Morbid Angel przede wszystkim wyprostowali swoje granie, zrezygnowali z formalnych udziwnień i wszelkich wypełniaczy – czy to z klawiszowego pseudoklimatycznego plumkania czy też elektronicznych popierdywań. Na płycie znajduje się wyłącznie death metal w stanie czystym. No, może prawie czystym – bo rytm w „Declaring New Law (Secret Hell)” brzmi trochę ryzykownie, a w kontekście całego albumu wręcz ekstrawagancko, ale jest fajnie równoważony wypasioną solówką – jedynym wkładem Vadima w nowy album.
A propos solówek – są potraktowane dość oszczędnie i jest ich znacznie mniej, niż można by oczekiwać, przez co stały się czymś wyczekiwanym. Wydaje mi się, że istnieje też druga przyczyna tej powściągliwości, bo Trey odgrywa je tak, jak zwykle – w sposób doskonale wszystkim znany i zupełnie nie zaskakujący. W każdym razie od strony kompozytorskiej Kingdoms Disdained wypada dość przekonująco.
Tymczasem nie do końca przemawia do mnie koncepcja produkcji — albo brak koncepcji, bo ta opcja też wchodzi w grę — tego albumu. Ogólnie brzmienie sprawia wrażenie do przesady skompresowanego. Ma przytłaczać, a nie przytłacza. Postawiono na mocno wyeksponowany wokal (bardzo dobry, swoją drogą) i rażącą triggerami perkusję (kłania się sound „Domination”), natomiast gitary upchnięto gdzieś z tyłu – są przybrudzone i nie zawsze należycie czytelne. Bas dopchnięto chyba kolanem, więc na powierzchni pojawia się tylko od święta – choćby w „Paradigms Warped”. Naprawdę niewiele mi już brakuje do rozpowszechniania teorii spiskowej, że Rutan przykłada się wyłącznie do brzmienia własnych płyt.
Czy wobec powyższego mogę napisać, że Morbid Angel powrócili do formy? Wydaje mi się, że tak. Wprawdzie nie do tej najwyższej, sprzed 25 lat, ale i tak idzie ku lepszemu. Mimo to znacznie ważniejszy jest w tym przypadku powrót do normalności.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com
inne płyty tego wykonawcy: