2 lutego 2024

Blood Red Throne – Nonagon [2024]

Blood Red Throne - Nonagon recenzja reviewNorwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.

Mutant przedstawił nam ich poprzednie dzieło „Imperial Congregation”. Bardzo dobrze ocenione i nie bez powodu. Oczywiście po szczegóły odsyłam do recenzji, gdyż ja skupię się na najnowszym albumie Nonagon czyli… wielokątowi (a dokładniej to 9-kątowi). Wydany 3 lata po „Imperialu” ukaże nam nie tylko nowe utwory, ale także nowego wokalistę. Norweg Sindre Wathne Johnsen zastąpi tutaj wieloletniego piewcę "Bolta".

Przechodząc do technicznych kwestii. Album, niczym 9-kąt, zawiera 9 utworów zmieszczonych w niemal 43 minutach, jest zatem czego słuchać. Poszczególne kawałki trwają niemal tyle samo (ponad 4 minuty). Jedynie ostatni trwa ponad 6, co trochę niepokoi… Ale po kolei! Pytanie czy warto poświęcać te niemal 3 kwadranse? Posłuchajmy i przekonajmy się.

Otwierający „Epitaph Inscribed” przedstawi nam wizję albumu, po której albo złapiemy haczyk albo odpłyniemy w siną dal. Oczekiwania, nie powiem, aby były małe, ale względem Blood Red Throne chyba to nie grzech? Niemniej jednak, utwór nie spowodował u mnie wylotu z bamboszów ani nie poparzył. Miałem to nieprzyjemne uczucie, że już to gdzieś… ba, wszędzie gdzieś słyszałem. Szczególnie wokal zaczynał nieco przerażać. Jak to określił Mutant „nienaganny acz wykonany perfekcyjnie growl” zastąpiony został pewną mieszanką. Sindre serwuje nam zarówno przyzwoity growl (choć nie tak mocny jak poprzednik) jak i niestety coś, co kojarzy się od razu z jakimś metalcorem czy deathcorem, czyli krzyk, pisk czy jak to zwał. Te elementy wprowadzone tutaj zapewne dla urozmaicenia wokalnego niestety mnie nie kupują. Najzwyczajniej w świecie ten drugi wokal z pewnością pokazuje jak elastyczny potrafi być Norweg, lecz w tym przypadku wyrzuca słuchacza z fajnie zbudowanego growlem utworu. Dlatego jak kogoś będzie to w diabły (albo anioły) denerwowało, to przykro mi poinformować, że to za bardzo się nie zmieni. Pocieszającym jest fakt, że ogólnie 60-65% utworów wokalista jednak ciśnie growlem. Przesłuchując album, strasznie trudno wyróżnić któryś z utworów. Chyba nieco negatywnie wpadł mi w ucho siódmy kawałek „Split Tongue Sermon”, kojarzący się w szybszych partiach z Decapitated i nieszczęsnym „Carnival is Forever” (a to nie jest komplement). Mocne zwolnienia zaś (zapewne dla przeciwwagi) z milionem innych zespołów, gdzie wokal przypomina świnkę (bo jest wolno i musi być mocno). Nonagon wyskoczy (albo zaskoczy) nam z melodyjnymi wstawkami, jak choćby w „Blade Eulogy”. Trochę to dziwne, gdy nagle w głośnikach słyszysz In Flames, po czym następuje normalne napierdalanie. Nie rozumiem zabiegu. Jest najprościej mówiąc z dupy. Nic nie wznosi, a jedynie zakłóca strukturę całości. Czy zamykający 9-kąt „Fleshrend” czymś się wyróżnia? Czymś zaskoczy? Chyba jedynie tym, że po 3 minutach w sumie to chciałem, aby się już skończył. Słowo o produkcji, bo to bardzo dobra jakość. Instrumenty brzmią i buczą i tutaj nic zarzucić się nie da.

Podsumowując: Nonagon mnie rozczarował. Po świetnych „Fit to Kill” i „Imperial Congregation” wpadł tutaj w generyczność. Ot jest, ale jakby nie było, to by nikt nic nie stracił.


ocena: 5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 stycznia 2024

Mangled – Most Painful Ways [2001]

Mangled - Most Painful Ways recenzja reviewCzy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.

Zmieniły się czasy, zmienił death metal, zmieniły wymagania fanów, zmieniła koniunktura, więc chcąc nie chcąc zmienić musiał się i Mangled. I to nie do poznania. A czy na lepsze? Hmm… do pewnego stopnia tak. Wcześniej w utworach Holendrów roiło się od rozmaitych zmiękczaczy (klawisze, akustyki, damskie wokale), a i sam styl będący wypadkową Paradise Lost, Dismember i typowego holenderskiego death/doom nie należał do przesadnie ekstremalnych. Na Most Painful Ways mamy natomiast do czynienia z jawnie amerykańskimi brutalizmami, w których wyraźnie pobrzmiewają zwłaszcza dokonania Cannibal Corpse. Tempo muzyki zostało podkręcone (nie brakuje fachowo nawalanych blastów – w takim „Hellrose Place” panowie ocierają się nawet o grind), riffy nabrały charakteru (i charakterystycznej dla Wiadomo-Kogo wibracji), zaś zwolnienia sprowadzono do roli pojawiającego się z rzadka urozmaicenia. Radykalizacji uległy również teksty, które lepiej pasują do nazwy zespołu.

Daje się odczuć, że za Most Painful Ways odpowiadają doświadczeni muzycy, ale słychać jednocześnie, że oni dopiero uczą się grać w ten sposób, przez co bazują jedynie (czy tam — przede wszystkim) na najbardziej dostępnych i typowych dla gatunku schematach. Stąd też całość brzmi niezaprzeczalnie solidnie, choć trochę jednowymiarowo – ewidentnie brakuje tu odrobiny finezji (zrezygnowali z solówek), świeżości czy nutki szaleństwa. Znacznie atrakcyjniej pod tymi względami wypadają młodsi koledzy Mangled z Severe Torture, którzy dodatkowo kasują ich poziomem technicznym, intensywnością i produkcją.

Jak na przejściowy album stworzony w zasadzie z potrzeby rynku, Most Painful Ways jest całkiem w porządku. Chociaż oryginalności w nim za grosz i nie powoduje najmniejszych uniesień, to jako przerywnik między ambitniejszymi i bardziej wymagającymi krążkami sprawdza się dobrze.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

27 stycznia 2024

Aborted – Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture [2007]

Aborted - Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture recenzja reviewW Listenable Records swego czasu mieli niezłego nosa do młodych i utalentowanych grup, które pod jej skrzydłami całkiem ładnie się rozwijały. Wszystko oczywiście do czasu, bo gdy taka młoda i utalentowana kapela zyskiwała na rozpoznawalności, szybko padała łupem którejś z dużo większych i bogatszych wytwórni. I w tym momencie zwykle zaczynał się dramat – zbyt długie umowy i coraz to gorsze płyty. Wydawać by się mogło, że Aborted byli zbyt undergroundowi, żeby tak po prostu dać się złamać kilku ojrasom więcej, ale jednak. Po przejściu do Century Media Belgowie zaliczyli zatrważający spadek formy.

Niedługo po świetnym „The Archaic Abattoir” kompletnie posypał się skład zespołu, na placu boju ostał się jeno Sven, więc do nagrań kolejnej płyty przystąpił z całą gromadką nowych kolegów (do zarejestrowania garów zatrudniono Davida z Psycroptic), a wokalnie w studiu wspomógł go nawet bóg z przeszłości – Jeff Walker. Przy tak drastycznych zmianach personalnych nie powinny dziwić zmiany w muzyce, a jednak Aborted zaskoczyli.

Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture to materiał doskonale zagrany: precyzyjnie, z rozmachem i dbałością o szczegóły. Technika każdego z muzyków jest godna pozazdroszczenia, a swoboda, z jaką poruszają się w różnych stylistykach może robić wrażenie. Slaughter & Apparatus to także materiał naprawdę dobrze brzmiący. Tue Madsen zapewnił zespołowi nowoczesną, cyfrową i pozbawioną pierwiastka ludzkiego produkcję, która niekoniecznie musi się podobać, ale jakości odmówić jej nie sposób. No, wymieniłem wszystkie obiektywne zalety tego albumu. Wskazanie zalet subiektywnych jest już trudniejsze, bo nic konkretnego do głowy mi nie przychodzi.

Aborted nagrali płytę dla wszystkich i dla nikogo, bardzo przy tym uważając, żeby nowa wytwórnia była z nich zadowolona. Slaughter & Apparatus z jednej strony jaaakoś ogólnymi zarysami nawiązuje (albo udaje, że nawiązuje) do poprzedniego krążka, ale nie dorównuje mu poziomem kompozycji, wyrazistością czy pierdolnięciem. Z drugiej strony jest rozstrzelona w zbyt wielu kierunkach i nie powala spójnością. Belgowie aż na siłę chcieli być otwarci i nowocześni, ale przedobrzyli z różnorodnością nieprzystających do siebie elementów. Przynajmniej dla mnie mieszanie w jednym materiale wpływów melodyjnego death metalu (Soilwork), industrialnego death/thrash (Strapping Young Lad), groove/djentu (Meshuggah), klawiszowych plam, jakiegoś zasranego deathcore’a z popłuczynami po tym, co kiedyś grali, to już za wiele. Nic dziwnego, że cover Faith No More ginie w tym bałaganie.

Jak na album, który ma trafić do jak najszerszego grona miłośników ekstremy, Slaughter & Apparatus w niewielkim stopniu jest obliczony na fanów Aborted. Jak ktoś ma szczęście i szerokie horyzonty, to może wyłapie sobie z tego kilka fajnych fragmentów, ale jednak większość utworów pozostanie dla niego nieciekawa/niestrawna, tym bardziej, że nawet nie są podane w jakiś intrygujący sposób. Ja po paru latach wyrywkowego słuchania tej płyty potrafię wymienić tylko numer, który z początku najbardziej mnie odrzucał, czyli „Avenious” – radio-friendly i melodyjny do wyrzygania, co nie zmienia faktu, że właśnie on w głowie zostaje najdłużej. Z pozostałych kawałków nie pamiętam nic w 5 minut od odłożenia płyty na półkę.

Aborted dokonali tu małego (?) gwałtu na własnym stylu, a w zasadzie to rozmienili go na drobne i utytłali w jakimś nie do końca sprecyzowanym ciężkostrawnym badziewiu. Technika i realizacja to za mało, żeby uznać Slaughter & Apparatus coś więcej, niż tylko przyzwoity materiał.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 stycznia 2024

Ceremony – Retribution [2019]

Ceremony - Retribution recenzja reviewPowrót Ceremony do czynnego uprawiania death metalu ucieszył wielu fanów ich debiutu, choć oczywiście nie obyło się bez pytań typu „po jaką cholerę?” I tu pojawia się mały zgrzyt. Według oficjalnej/płynącej z wytwórni wersji Holendrów tak bardzo wzruszyło gorące przyjęcie wznowienia „Tyranny From Above”, że w 2016 zapragnęli znowu ponapierdalać jak za starych dobrych lat. Nic to, że już rok wcześniej zebrali się do kupy i zaczęli dłubać nad nowym materiałem – ta informacja z marketingowego punktu widzenia była nieistotna. Zresztą mniejsza o to, chodzi o muzykę, a ta okazała się hmm… dość zaskakująca. Chyba nawet bardziej niż przekombinowany wizerunek zespołu.

Retribution nie ma zbyt wiele wspólnego z debiutem – do tego stopnia, że gdyby powstała pod inną nazwą, to na pewno nikt by się w niej nie doszukiwał jakichś związków z Ceremony. Skala zmian jest spora – już w pierwszy kawałek wciśnięto więcej melodii, niż można by znaleźć na całym „Tyranny From Above”. Dzięki takiemu podejściu poszczególne utwory są stosunkowo wyraziste (przede wszystkim wybija się świetny „Mystery Of Mysteries”), podobnie jak dzięki wielu innym urozmaiceniom, wśród których są m.in. riffy pod Phlebotomized („Retribution”, „Influential”) czy dość ambitne zagrywki a’la Immolation („Tortured Souls”) – to się sprawdza i chroni materiał przed monotonią.

Niestety, nie wszystkie zaproponowane przez zespół dodatki/nowości dostatecznie dobrze wtopiły się w „średnią albumową”, więc w paru miejscach coś tam zgrzytnie, zaś ogólny poziom brutalności nie jest aż tak wysoki, jak przed laty. Ponadto wydaje mi się, że część numerów na Retribution jest trochę za długa, jak na to, co mają do zaoferowania, a wśród nich ponad ośmiominutowy „Divinatory Rites” jest lekkim przegięciem. Tak doświadczeni muzycy mogli je chyba ociupinkę zgrabniej zaaranżować i uczynić bardziej zwartymi. Ostatnią nowinką, która mi nie spasowała są wrzeszczane wokale. Same w sobie nie są może złe, ale jest ich stanowczo za dużo i są za bardzo wyeksponowane.

Retribution został wyprodukowany całkiem przyzwoicie, choć bez szału i wodotrysków – od razu słychać, że na nagrania nie wydano fortuny, a na ostateczne szlify zabrakło być może także i czasu. Ciężar się zgadza, szorstkość również, ale już balans całości mógłby być nieco lepszy. Ja pewnie poświęciłbym więcej uwagi perkusji, żeby zwłaszcza blasty brzmiały potężniej, a proste fragmenty zyskały na dynamice.

Druga płyta Ceremony, jak na materiał stworzony po ponad dwudziestoletniej przerwie, wchodzi zaskakująco dobrze, choć w niewielkim stopniu (jeśli w ogóle) nawiązuje do korzeni zespołu, do czegoś, z czym fani debiutu mogliby się utożsamiać.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ceremony-The-Netherlands-772478876162300

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 stycznia 2024

Tomb Mold – The Enduring Spirit [2023]

Tomb Mold - The Enduring Spirit recenzja reviewMuzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.

Bez wielkich zapowiedzi, klipów, teaserów, singli i billboardu na budynku NBP — czyli tego wszystkiego, co obecnie towarzyszy promocji nawet garażowych kapel najgorszego sortu — Kanadyjczycy postawili swoich fanów przed faktem dokonanym. Zgaduję, że ta strategia miała na celu zminimalizowanie zbyt wczesnych rozkmin, co i — do kurwy nędzy! — dlaczego Tomb Mold ze sobą zrobili. Albo ktoś zaakceptuje ich nowe oblicze i pochwali za odwagę, albo nie, ale chociaż z przyzwyczajenia/rozpędu kupi płytę, więc przepływ kasy nie zostanie zaburzony.

Mnie ta nagła transformacja do końca nie przekonuje, bo raz, że nie wygląda na w pełni przeprowadzoną/przemyślaną, a dwa, że średnio mi robi akurat taki kierunek. Z jednej strony Kanadyjczycy pozmieniali dosyć, żeby pozbyć się resztek tożsamości, a z drugiej kilka elementów zostawili nietkniętych, przez co niezbyt pasują do ich obecnego stylu. Ten brak spójności wynika zapewne z braku czasu na należyte dopracowanie szczegółów, bo o brak pomysłów, póki co, ich nie podejrzewam.

Do rzeczy. Tomb Mold na The Enduring Spirit złagodzili brzmienie i odważnie poszli w progresywne rejony. Muzyka jest zatem całkiem efektowna, rozbudowana, paradoksalnie szybsza, z masą melodii i finezyjnych zagrywek. W niemal każdej sekundzie materiału doskonale słychać, jak duże postępy techniczne zrobili poszczególni instrumentaliści, jak sprawnie przebierają kończynami i jak wiele mają do zaoferowania w bogatych aranżacjach. Szczególną uwagę zwracają fajnie poprowadzone solówki (najlepsza jest chyba w „Fate's Tangled Thread”) oraz wyraźnie pracujący bas (co ciekawe, osiągnęli ten efekt pozbywając się nominalnego basmana), bez którego przecież nie ma progresywnego death metalu. Ogólnie na The Enduring Spirit nie brakuje chyba niczego, czym się charakteryzuje typowa płyta spod znaku progresywnego death metalu.

No właśnie, typowa. Muzycy Tomb Mold może i nielicho rozwinęli umiejętności, ale pod względem jakości kompozycji wcale nie dokonali tu przełomu. O dokładaniu swojej cegiełki do gatunku czy odkrywaniu nieznanych terytoriów również nie ma mowy, bo całość opiera się na zagrywkach (a mniej eufemistycznie – schematach) stosowanych przez Obscurę (ten bridge w „The Enduring Spirit Of Calamity” to już nawet zrzynką zalatuje), Cynic, Beyond Creation czy jakikolwiek inny losowo wybrany progowy band. Grają przyjemnie i przystępnie, a i owszem, ale to granie jakich wiele.

Czyste i przejrzyste brzmienie albumu nie odbiega od obecnych standardów, więc o piwnicznych korzeniach zespołu przypominają właściwie już tylko wokale, które jednak nijak nie pasują do melodyjnych riffów, częstych zmian tempa i skomplikowanych klimatycznych partii. Brakuje im wyrazistości, mocy i charakteru, a poza tym wydają się zagubione w miksie.

Nie będę wciskał kitu, że padam na kolana przed wszystkim, co Kanadyjczycy kiedykolwiek nagrali — choć „dwójka” i „trójka” są mi bardzo bliskie — więc i przed The Enduring Spirit nie uklęknę. Doceniam walory estetyczne tej płyty, chęci zespołu i różne takie — na tyle, żeby trochę naciągnąć ocenę — jednak wolałbym, żeby w Tomb Mold było więcej Tomb Mold, a z tym akurat jest problem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tombmold
Udostępnij:

18 stycznia 2024

Prostitute Disfigurement – Prostitute Disfigurement [2019]

Prostitute Disfigurement - Prostitute Disfigurement recenzja reviewTego… w sumie jestem pod wrażeniem, że przy tak długich przerwach między płytami i tak poważnych zmianach składu Holendrzy zachowują jakąkolwiek spójność/ciągłość stylu. Kto wie, może Patrick i Niels są na tyle silnymi osobowościami, że potrafią każdemu narzucić swoją wizję zespołu, choćby i wcześniej terminował w Korpiklaani. Jeśli w moich przypuszczeniach jest choć odrobina prawdy, to z nowymi gitarniakami i perkusistą im się udało – na tajemniczo zatytułowanym Prostitute Disfigurement od początku słychać, że to Prostitute Disfigurement, co jak mi się wydaje, jest główną zaletą tego materiału.

Ciągłość stylu to jedno, a przecież równie istotna, jeśli nie ważniejsza, powinna być ciągłość poziomu. I tu już nie jest tak różowo. Prostitute Disfigurement do „Descendants Of Depravity” nie będę nawet porównywał, bo mam pierdolca na punkcie czwartej płyty zespołu i wiem, że jej nigdy nie przebiją. Spoko, mogę z tym żyć. Niestety, Prostitute Disfigurement dość wyraźnie odstaje również od bezpośrednio poprzedzającej ją „From Crotch To Crown”. Jak na moje ucho, krążek podobny do tego Holendrzy mogliby wysmażyć zaraz po „Left In Grisly Fashion” i prawie nikt by się nie szczypał. Można by wtedy pisać o naturalnym rozwoju, dopieszczonym brzmieniu, lepiej poukładanych kompozycjach i większej pewności wykonawczej, a tak… trzeba się zastanowić, czy nie mamy tu do czynienia z cofaniem się w rozwoju.

Prostitute Disfigurement to bardzo zwarte, dynamiczne i całkiem chwytliwe jebanie przed siebie w klasycznie brutalnym stylu, które jest łatwe w odbiorze i wręcz musi trafić do fanów wczesnego Severe Torture, Caedere czy późnego Gorgasm. Technicznie wszystko się tu ładnie spina, jednak warto mieć na uwadze, że album jest pozbawiony ekstrawagancji czy zauważalnych wodotrysków (oprócz solówek), które mogłyby fajnie wpłynąć na jego wyrazistość. Dwie wcześniejsze płyty były znacznie bardziej zróżnicowane i efektowne, więc na ich tle Prostitute Disfigurement nie wypada zbyt okazale.

Kolejnym problemem — choć tu zdania mogą być podzielone — jest brzmienie krążka. Prostitute Disfigurement postawili na bardzo czytelną i wypolerowaną produkcję, przez co stracili na dawnej ekstremalności. Owszem, dźwięk jest w pełni profesjonalnie podany (jeśli przymkniemy oko na to, że gdzieś zgubili bas), ale koniec końców całości brakuje ordynarnego pierdolnięcia. Nawet w najszybszych i najgęstszych fragmentach (a takich nie brakuje) Holendrzy nie robią takiego wrażenia, jak powinni i jakie robili wcześniej.

Nie wiem czy to kwestia dążenia do wykonawczej perfekcji, niedopilnowania szczegółów, czy stopniowego zdziadzienia, ale za sprawą Prostitute Disfigurement zespół raczej nikogo nie sponiewiera. Materiał jest żwawy, okraszony wesołymi tekstami („Kinderfresser”, „Every Woman Lives In Fear”, „Penile Tumescence”) i wchodzi naprawdę dobrze, jednak nie wywołuje chęci mordu.


ocena: 7/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 stycznia 2024

Cannibal Corpse – Chaos Horrific [2023]

Cannibal Corpse - Chaos Horrific recenzja reviewNo proszę, Cannibal Corpse na starość nagrali album trudny w odbiorze. Hmm… no może nie do końca… Raczej album, do którego trudno się jednoznacznie ustosunkować… Chyba… W każdym razie chodzi mi o to, że Chaos Horrific, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, ma ten sam problem co „Gore Obsessed”, „Red Before Black” i poniekąd „Evisceration Plague” – jego wszelkie zalety przesłania zajebiście wysoki poziom, ewentualnie przełomowość poprzednika. Nie dość, że na „Violence Unimagined” Amerykanie stworzyli jeden ze swoich najlepszych materiałów, to jeszcze niebezpiecznie rozbudzili oczekiwania, że kolejne będą równie ekscytujące. A tak się nie da…

Nie da się powtórzyć tamtej świeżości, o szok czy element zaskoczenia też w takiej sytuacji trudno, więc przy pierwszych kilku(nastu/dziesięciu) przesłuchaniach wyszukiwane na siłę minusy górują liczebnie nad plusami, co dość skutecznie zamazuje obraz Chaos Horrific i może zniechęcać do dalszego wgłębiania się w ten materiał. Dopiero z chłodną głową słuchacz zaczyna dostrzegać i skupiać się na tym, co Cannibal Corpse faktycznie stworzyli, zamiast na tym, czego na krążku nie ma.

Chaos Horrific to porządny ochłap krwistego i na wskroś kanibalistycznego death metalu z przepięknie brzmiącymi gitarami (chyba najlepiej od czasów „Kill”), standardowo zabójczym wokalem, świetnymi zróżnicowanymi solówkami oraz dość oszczędną (ekonomiczną?) i jednowymiarową pracą perkusji. O ile wokale i partie „strunowców” nie budzą moich najmniejszych zastrzeżeń, to ekstraklasa, tak do garów muszę się przyczepić, bo tym razem Paul naprawdę się nie popisał. Kilka mniej standardowych przejść i fajnych akcentów nie są w stanie zatuszować tego, że Mazurkiewicz niemal w każdym numerze klepie to samo i w ten sam sposób – to razi. Rozumiem, że wiek robi swoje, ale można trochę pokombinować i bez forsowania tempa.

Najciekawsze i najbardziej naturalnie brzmiące rzeczy na „Chaos Horrific dzieją się, kiedy zespół za bardzo się nie rozpędza, a zamiast tego stawia na przemyślany groove i jakiś wgniatający riff. Nie oznacza to oczywiście, że w szybszych kawałkach Cannibal Corpse zupełnie nie dają rady – dają, ale na pewno to nie perkusja odgrywa w nich wiodącą rolę. W każdym razie spośród dziesięciu nowych utworów jest w czym wybierać, a na mnie najlepsze wrażenie robią „Chaos Horrific” (wygrywa chwytliwością), „Blood Blind”, „Summoned For Sacrifice”, „Pestilential Rictus” (z jakiegoś powodu został całkowicie pominięty w książeczce), „Fracture And Refracture” oraz ciężki jak cholera „Drain You Empty”.

Jak na płytę, która jest niby dużo gorsza od poprzedniej, Chaos Horrific broni się naprawdę nieźle, a wchodzi nawet lepiej niż będący w analogicznej sytuacji „Red Before Black”. Potencjalnych hitów tu nie brakuje, więc album powinien doczekać się przyzwoitej reprezentacji w setlistach zespołu.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

12 stycznia 2024

Severe Torture – Misanthropic Carnage [2002]

Severe Torture - Misanthropic Carnage recenzja reviewPo tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.

Nie ulega wątpliwości, że zespół dostarczył fanom dokładnie to, czego po nim oczekiwano, aaale… mógł tego dostarczyć nieco więcej… albo chociaż w trochę innej formie. Misanthropic Carnage nie jest wprawdzie kalką „Feasting On Blood”, jednak wskazanie jakichś istotnych różnic między tymi materiałami nie jest sprawą prostą, choć nie niemożliwą. Dwójka na pewno jest bardziej dopracowana, intensywna, spójna i wyrazista, a przy tym lepiej zagrana i wyprodukowana (ponownie we Franky's Recording Kitchen). Problem — jeśli tak to w ogóle traktować — polega na tym, że ta „lepszość” jest rezultatem normalnej ewolucji i sprowadza się do detali, w dodatku niewychwytywalnych dla niewprawnego ucha. Bo czy zapalony fan, dajmy na to, power metalu będzie w stanie docenić, że Severe Torture zredukowali wpływy Cannibal Corpse i więcej uwagi poświęcili zwolnieniom, a album jako całość odznacza się podobnym poziomem chwytliwości co debiut? No właśnie…

Mimo iż muzycy Severe Torture dopracowali wszystko, co wymagało dopracowania (czyli niewiele) i w zasadzie wycisnęli z tego stylu, ile się dało, to Misanthropic Carnage odbiera się praktycznie tak samo jak „Feasting On Blood”. Przyczyna jest prosta – przy tak intensywnej i pozbawionej niedopowiedzeń napierdalance wszelkie niuanse aranżacyjno-techniczne, jakkolwiek wymyślne by one nie były, schodzą na dalszy plan, a liczy się wyłącznie czysta brutalność, która w ogromnych dawkach wypływa z głośników. Brutalność, którą można poczuć. Na uniesienia natury estetycznej nie ma tu ani miejsca, ani czasu – osobną kwestią jest to, czy w takiej muzyce są w ogóle do czegokolwiek potrzebne.

Jeśli zatem poszukujecie jakościowego krwistego death metalu zagranego w klasycznym stylu i ozdobionego głębokim bulgotem, to Misanthropic Carnage może być bardzo dobrym wyborem. Severe Torture dotarli z tym łomotem do ściany – bez drastycznych zmian czy eksperymentów trudno stworzyć coś lepszego w tej stylistyce. Na szczęście Holendrzy też to zauważyli i dlatego ich trzecia płyta jest już czymś wyraźnie innym.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 stycznia 2024

F.K.Ü. – 1981 [2017]

F.K.Ü. - 1981 recenzja reviewA teraz dzieciaczki, czas na coś z zupełnie innej beczki – Gatki Freddy’ego Kruegera. Przyznaję, że początkowo zdarzało mi się odczytywać ich nazwę jako FUK, co pewnie było zamierzone. Grupa gra niemodny Crossover/Thrash, który mi chwilami przypomina Hirax (zwłaszcza wokalnie, choć wokaliście Larry’emu bardzo daleko jest do umiejętności Katona), ALE zdarza się krwisty growling, a i szorstkość riffów potrafi się otrzeć o Death/Thrash, więc nie odchodzimy aż tak kompletnie odlegle od głównej tematyki na blogu.

F.K.Ü. swój pizzo-Thrashowy debiut zaliczył jeszcze pod koniec lat ’90, zanim przyszła moda na retro-Thrash, a że wciąż się mają dobrze i ani myślą odpuszczać w 2017, kiedy niejeden by się już dawno wysypał, to mają u mnie dodatkowy props. Nie ukrywam, że do zakupu zachęciła mnie okładka – coś podobnego zrobił również Exhumed na „Horror” (w 2019 r.), czyli taki pastiszo-hołd dla klasyków kina grozy klasy-B i C z lat ’80. Jestem zawsze napalony na takie graficzki i cenię grupy, które potrafią zadbać odpowiednio o opakowanie.

Na swej piątej płycie zespolik jest wyjątkowo zwarty i unika większych wygłupów oraz sucharów. Utwory nie przekraczają 3 minut, ale nie schodzą za bardzo poniżej 2, więc jest konkret. Jest też ich odpowiednia ilość, bo 14 – plus moja wersja ma jeszcze cover klasyka Schuldinera „Evil Dead” – to tak a propos obracania się wokół tematyki Death Metalowej, mimo iż nie zadziwię stwierdzeniem, że skutecznie wyciągnięto i wyeksponowano Speed Metalowe korzenie oryginału.

A skoro o Death Metalu mowa, to z tych bardziej growlujących (choć nie jedynych) na pewno należy polecić „The Burning”, a i w „The House by the Cemetery” też się pojawia coś soczystego. Z typowo śpiewno-refrenowych, to z kolei „Nightmares in a Damaged Brain”, „Corpse Mania”, „The Beyond” zasłużyły u mnie na większe wyróżnienie, no i „The Funhouse”, inspirowany S.O.D., też jest w pytkę.

Nie ma o dziwo niczego stricte do picia piwa, ale nic nie szkodzi, to się jakoś zaradzi – wszak piwo jest dobre do każdego soundtracku. I tylko w „Night School” pojawia się króciutki falset na końcu, więc jak ktoś nie lubi takich wokaliz, to może jakoś przeboleje te parę sekund. „Ms .45” ciutek plagiatuje Slayera, ale wybaczam, bo jest to dobry motyw i należy go powielać.

Zróżnicowania wielkiego może i nie ma, ale nie powiem, żebym z tego powodu narzekał. Au contraire, jak to mawiają konsumenci żab, jestem wręcz zadowolony. Dla lepszego efektu, to chyba nawet zgram tę płytę na kasetę magnetofonową, najlepiej trzeszczącą. A jak nie macie czym, to wam pożyczę i też sobie puśćcie (polski język mnie przeraża czasami). A po lekturze muzyki odkurzę jakieś VHS-y i magnetowid wideo – miałem jeszcze to szczęście móc oglądać na nich z kolegami filmy dla dorosłych za gówniaka (tak wiem, taki paradoks).


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/moshoholics



Udostępnij:

6 stycznia 2024

Possessed – Beyond The Gates [1986]

Possessed - Beyond The Gates recenzja reviewPossessed na „Seven Churches” może i nie stworzyli całkowicie nowej jakości, ale byli w forpoczcie ekstremalnego grania i razem z paroma innymi kapelami kładli podwaliny pod coś naprawdę wyziewnego – death metal. Dzięki tej jednej płycie Amerykanie na stałe zapisali się złotymi zgłoskami w historii metalu i dorobili kultu, który jest wiecznie żywy. A „Beyond The Gates”? Eee, no tak, nagrali i coś takiego, chyba nawet było fajne, ale kto by tam wnikał… Nie da się ukryć, że druga płyta Possessed stała się ofiarą prężnie działającej konkurencji oraz braku zdecydowania wewnątrz zespołu.

Wydawać by się mogło, że po trzęsieniu ziemi, jakie wywołało „Seven Churches”, Amerykanie pójdą za ciosem i zaserwują jeszcze mocniejszy, szybszy i bardziej diabelski materiał, a tymczasem oni hmm… Wymiękli? Nie podołali? Przerosła ich presja? W każdym razie zostali w tyle. „Beyond The Gates” okazał się bowiem zwyczajnym i, co tu ściemniać, dość przeciętnym thrash’owym krążkiem, który na swoje nieszczęście trafił do odbiorców tuż po premierach „Reign In Blood” i „Morbid Visions”. W zestawieniu z rzeźnią proponowaną przez Slayera i Sepulturę, a także z debiutem (nie wspominając szerzej o fali dzikusów z Europy), materiał Possessed nie mógł robić wrażenia, a już na pewno nie na ludziach wymagających od zespołów przekraczania kolejnych granic.

„Beyond The Gates” sam w sobie nie jest wcale zły – to ładnie wyprodukowany zestaw dobrze zagranych i wpadających w ucho kawałków – z dość żwawym tempem, niewymagającymi riffami, efektownymi solówkami i podbitym pogłosem wokalem Becerry. Utwory takie jak „Seance” (ten jest chyba najlepszy), „Tribulation”, „Phantasm” czy „March To Die” to naprawdę klawe thrash’owe przeboje, które można stawiać na równi z kawałkami Exodus czy Overkill – nie mają potencjału, żeby zapełnić stadiony, ale co większe kluby… Jest więcej niż oczywiste, że Possessed z tym materiałem próbowali wyjść do ludzi — czemu również służyło radykalne złagodzenie wizerunku i przekazu — ale z lekka się przejechali, bo ogólne tendencje były zgoła odmienne. Tym samym zamiast powiększyć grono fanów, stracili w oczach tych „starych”.

Czy wobec powyższego jojczenia „Beyond The Gates” przetrwała próbę czasu? Wydaje mi się, że nie do końca i gdyby nie duża nazwa i reaktywacja zespołu w 2007 roku, to mało kto by o tym krążku pamiętał. Possessed na własne życzenie dali się zmieść pierwszej fali death metalu, którą o ironio sami wywołali.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/possessedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: