Częstotliwość z jaką ukazywały się kolejne materiały Autopsy po reaktywacji oraz ich bardzo wysoka jakość musiały budzić uznanie – wszak wśród weteranów nie ma wielu, których stać na hurtowe trzaskanie płyt praktycznie nieustępujących ich klasycznym dokonaniom. Wieku jednak nie można oszukać, więc i Amerykanie nie mogli takiego tempa utrzymywać w nieskończoność, kiedyś musieli odpocząć – ten odpoczynek po prostu im się należał. Niestety, w pewnym momencie przerwa po „Puncturing The Grotesque” zaczęła się niepokojąco przeciągać i nawet rzucona fanom koncertówka „Live In Chicago” nie ucięła pytań o nowy album.
Wreszcie, po pięciu latach oczekiwania, pojawił się Morbidity Triumphant, którego zawartość… raczej nikogo nie zaskoczyła… ani nie zawiodła. Ósma płyta Autopsy to całkiem przyzwoita dawka (41 minut) typowego dla Autopsy syfiastego death metalu ze wszystkimi jego zaletami. Wiadomo, styl zespołu jest rozpoznawalny już po kilku taktach, więc i ten krążek obfituje w wiele charakterystycznych dla Amerykanów elementów w charakterystycznych dla nich konfiguracjach, ale na pewno nie mamy tu do czynienia ze zwyczajną kalką poprzednich wydawnictw. Muzycy Autopsy w żaden sposób nie przewartościowali swojego grania, jednak różnic między „Tourniquets, Hacksaws And Graves” a Morbidity Triumphant, nawet dla niewprawnego ucha, trochę się uzbierało.
Przede wszystkim weterani z Kalifornii zredukowali wpływy doom metalu; nie do zera, ale na tyle wyraźnie, że Morbidity Triumphant jako całość wydaje się dość dynamiczna, bo wolne fragmenty występują w mniejszych dawkach i są udanie równoważone szybkimi strzałami (takimi jak znany z koncertówki „Maggots In The Mirror”). Poza tym w utworach pojawiło się więcej partii zalatujących brudnym rock ‘n’ rollem — który sam w sobie nie jest dla zespołu niczym nowym — co nadało muzyce fajnego feelingu i takiej bezpośredniej przebojowości. Niemniej tym, co najbardziej wyróżnia Morbidity Triumphant na tle innych płyt Autopsy jest stężenie naprawdę posranych melodii, od których zwyczajnie więdną uszy. Chore, męczące i odpychające motywy (potęgowane dzikimi wrzaskami Reiferta) przewijają się w większości kawałków (choćby w „The Voracious One”, „Flesh Strewn Temple” i „Tapestry Of Scars”), a moim absolutnym faworytem jest „Skin By Skin”, którego zawiesisty klimat przywodzi na myśl pamiętny „Sadistic Gratification” z „Macabre Eternal”.
Realizacja Morbidity Triumphant trzyma poziom poprzednich płyt Amerykanów, więc w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Brzmienie jest mocne, dość czyste, a przy okazji zaskakująco czytelne, co może mieć związek z przetasowaniami na stanowisku basisty. Debiutujący w Autopsy Greg Wilkinson mocno przyłożył się do tego, żeby było go lepiej słychać niż Joe Allena, a sama zmiana w składzie nie sprowadzała się jedynie do nowego nazwiska we wkładce. Tak intensywnie pracującego i istotnego dla kompozycji basu nie było w tym zespole od czasów Steve’a DiGiorgio.
Nic nowego, a cieszy. Taki właśnie jest Morbidity Triumphant. Z jednej strony materiał jest typowy i brzmi znajomo, a z drugiej jest poskładany w na tyle odmienny sposób, że można z niego wyciągnąć sporo dobrego. Mimo wszystko nie nastawiajcie się tutaj na ponadczasowe hity.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668
inne płyty tego wykonawcy: