8 września 2023

Hideous Divinity – Obeisance Rising [2012]

Hideous Divinity - Obeisance Rising recenzja reviewHideous Divinity to dziecko gitarzysty Enrico Schettino, który po opuszczeniu Hour Of Penance postanowił, już na własnych zasadach, kontynuować zabawę w deathmetalow hałasy. Do pomocy dobrał sobie ówczesnego perkusistę Hour Of Penance oraz wokalmena znanego z… właściwie niczego konkretnego. W tym składzie zespół dorobił się zaledwie jednej demówki, bo zaraz po jej nagraniu zaczęły się typowe dla włoskich kapel przetasowania na wszystkich możliwych pozycjach. Po ustabilizowaniu sytuacji Włosi weszli do 16th Cellar w Rzymie i nagrali debiutancki Obeisance Rising, który zawiera…

No właśnie. Co takiego może grać kapela z taką biografią? Odpowiedź jest tylko jedna, w dodatku nasuwa się sama – bardzo szybki, brutalny i techniczny death metal w typie Hour Of Penance z oczywistymi nawiązaniami do Nile czy Hate Eternal. Tu nie ma miejsca na mistykę, domysły czy subtelności – jeno ekstremalna jazda od (prawie) początku do końca: ciężka, skomasowana i trochę jednowymiarowa. Poziom Obeisance Rising jest dokładnie taki, jakiego należy oczekiwać od może i niekoniecznie znanych, ale doświadczonych muzyków, którzy z niejednej piwnicy stęchliznę wdychali – wysoki, jednak w stronę rzemiosła aniżeli sztuki.

Debiut Hideous Divinity jest dość długi (49 minut) jak na brutalny death metal i przez to, że brakuje mu większej różnorodności i chwytliwości obecnej choćby na „Paradogma”, może być z lekka nużący. Gdyby materiał był bardziej kompaktowy, na pewno zyskałby na sile oddziaływania i skuteczniej utrzymywał uwagę słuchacza. Ja bez zastanowienia pozbyłbym się rozwlekłego intra oraz uszczuplił całość o dwa-trzy normalne kawałki. Które? To w zasadzie bez różnicy, bo żaden numer — oprócz „I Deny My Sickness”, który jest tu najlepszy i prawie łapie się do kategorii „hit” — nie wydaje mi się na tyle charakterystyczny, żeby nie mogło się bez niego obejść.

Obeisance Rising nagrano tam, gdzie większość płyt z włoskim death metalem, więc rezultat jest całkiem niezły (i dość typowy), ja jednak mam pewne zastrzeżenia do balansu produkcji, czy raczej jego braku. Jak na moje ucho, ogólny pomysł na brzmienie polegał na ustawieniu wszystkiego maksymalnie głośno, żeby stworzyć masywną ścianę dźwięku. I to się nawet udało, z tym, że przy okazji pogrzebano aranżacyjne niuanse i obniżono dynamikę całości – a to także wpływa na odczucie monotonii.

Pierwszy krążek Hideous Divinity to fachowa, solidna robota, która może się podobać. Zdradza spory potencjał twórców, choć koniec końców przez rozmaite niedostatki i nieprzemyślane decyzje ciśnienia nie podnosi. Ale zgrabnie napierdala w tle.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hideousdivinity

podobne płyty:

Udostępnij:

5 września 2023

Master – Let's Start A War [2002]

Master - Let's Start A War recenzja reviewAch… Paul Speckmann… Amerykanin, który w nowym milenium przeniósł się do raju na ziemi, czyli do Czech (gdzie sam zamierzam się udać na starość). A wszystko to zaczęło się za sprawą jego zapomnianego projektu z legendarnym Krabathorem, o nazwie Martyr. Współpraca musiała być przyjemna, gdyż kontynuowana była również w macierzystych kapelach – Speckmann brał udział przy tworzeniu „Unfortunately Dead”, jak i „Dissuade Truth”, a panowie z Krabathora (pod dość barwnymi pseudonimami – Ronald Reagan i Harry Truman) pomogli z kolei przy nagrywaniu bohatera dzisiejszej recki, którego zresztą uważam za moją ulubioną płytę w całej dyskografii Master.

Jak ktoś nie wie, to zawsze należy się spodziewać po Speckmannie mieszanki Death/Thrash, czasem wręcz Proto-Death, o zabarwieniu punkowym, choć tutaj nie aż tak wyraziście, jak na następnych krążkach. Powiedzmy natomiast sobie wprost – nasz kochany Pavelek nie stara się jakoś specjalnie różnicować tempa ani wymyślać jakiś wykwintnych riffów. Wręcz przeciwnie, stosuje zasadę – jeden song = jeden motyw. Ale mimo takiej prostoty, materiał ma werwę i szybciutko mija. Czas trwania 39 minut z pewnością w tym pomaga.

Teksty, które notabene jak ulał pasują do świata świeżo po 9/11, są napisane z typową dla Speckmanna finezją. Nie jest to poziom pierwszych płyt, ale wciąż daje radę i mówię to jako osoba, która nie jara się jakoś specjalnie lirykami w ogóle. Przykładowo, powody swojej migracji ze Stanów Paul wyjaśnia dosadnie w standardowo genialnym openerze – „Cast One Vote”.

Master zresztą słynie zresztą z tego (albo powinien słynąć), że otwierające albumy numery zawsze są, jeśli nie hitami, to znakomitymi, miażdżącymi petardami definiującymi klimat. Na pochwałę zasługuje też bardzo swojski cover Nazareth, „Miss Misery”. Zresztą takie „American Freedom”, „Dictators” czy „Command Your Fate” zdarza mi się nieraz słuchać na repeat kilkanaście razy z rzędu.

Jak na mój dyskusyjny i kontrowersyjny gust, to powiedziałbym, że zdecydowanie bardziej preferuję ten album nawet od dwóch pierwszych klasyków Master, zwłaszcza „On the Seventh Day God Created… Master”, który zawsze był dla mnie ciężkostrawny (mam nadzieję, że nikt nie zamierza teraz rzucić w mym kierunku kapciem).

Nie wiem, czy wysoka przebojowość wynikła z nowego składu, nagrywania w lepszym otoczeniu, dojrzałości Paula, większej przerwie wydawniczej*, ale polot i świeżość ma się na „Let’s Start a War” nad wyraz dobrze. Ale można to też tłumaczyć, że czasami tak bywa, że coś nam się podoba ot tak. Jak na niezobowiązującą i mało wyrafinowaną dawkę agresji, to dostajemy zresztą dużo więcej, niż byśmy tego się spodziewali.

*Tak wiem, że była EP-ka z 2001, zawierająca zresztą dwa tracki, które były ponownie nagrane na ten album, ale „Faith is in the Season” wyszło w 1998 r., więc technicznie, minęły 4 lata między pełnograjami, nie czepiajta się.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalna strona: www.speckmetal.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 września 2023

Gorod – The Orb [2023]

Gorod - The Orb recenzja reviewEch… po raz kolejny okazuje się, że Gorod, zespół o ustalonej marce, znany i szanowany przez rzesze fanów i muzyków za swoje nietuzinkowe podejście do technicznego death metalu, nie ma na tyle dużego potencjału komercyjnego, żeby zainteresować sobą choćby przeciętną wytwórnię z jako tako cywilizowanego kraju. Jest do tego stopnia źle, że The Orb Francuzi musieli wydać samodzielnie, co raczej nie zapewni im miejsca w czołówce listy billboardu. Czy biznesowa strona działalności ma wpływ na muzykę zespołu? Tego nie wiem. Co innego upływający czas.

The Orb rozpoczyna całkiem brutalny cios w postaci „Chrematheism” – numeru wypełnionego blastami, popieprzonymi partiami gitar i efektownymi solówkami. Klasyka, ale właśnie czegoś takiego należało oczekiwać po następcy „Æthra”. Gorod nie byliby jednak sobą, gdyby nie zostawili trochę miejsca na element zaskoczenia i jakieś eksperymenty. I tak pomiędzy motywami charakterystycznymi dla „Process Of A New Decline” i „A Perfect Absolution” (które tworzą trzon materiału) pojawiło się sporo naleciałości innych kapel. Bridge w połowie „We Are The Sun Gods” jednoznacznie kojarzy mi się z Animals As Leaders, melodie i czyste wokale w utworze tytułowym przywodzą na myśl Gojirę (i to z „Fortitude”!), zaś większa część „Breeding Silence” mogłaby bez żadnych zmian trafić na „The Inherited Repression” Psycroptic. No i jeszcze ten cover The Doors – wprawdzie ma więcej wspólnego z oryginałem, niż by można przypuszczać, ale i tak lepiej dla Jima Morrisona, że nie żyje i nie może tego usłyszeć. No i cóż, doceniam otwartość zespołu, aaale te obce wpływy nieco rozmyły styl Gorod i raczej negatywnie wpłynęły na spójność płyty.

Przyzwyczaiłem się, że każdy album Gorod (z wyjątkiem debiutu) był monolitem, tymczasem The Orb trochę do tego miana brakuje. Krążek aż kipi od nieszablonowych pomysłów, zachwyca instrumentalną wirtuozerią i daje mnóstwo powodów do opadu kopary, ale nie słucha się go tak płynnie, jak powinno. Z tego powodu trudniej było mi wskazać ewidentne hiciory, które szybko wwiercają się w mózg. Najbardziej gorodowy wydaje mi się „Victory” – choć jest najkrótszy w zestawie, to właśnie w nim zawarto prawie całą esencję stylu zespołu. Ponadto duże wrażenie robi również „Waltz Of Shades” z fajnymi rytmicznymi niuansami czy bardzo rozbudowany i klimatyczny „Savitri”.

Pięć lat czekania na bardzo dobry album, który pod wieloma względami sprowadza do parteru, ale koniec końców… trochę rozczarowuje. Przynajmniej jak na standardy Gorod The Orb nie jest niczym wybitnym. Wiadomo, inne kapele pewnie dałyby się pochlastać za materiał tej klasy, jednak od Francuzów wymagam tylko rzeczy wielkich.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GorodOfficial

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

30 sierpnia 2023

Scabbard – Beginning Of Extinction [1996]

Scabbard - Beginning Of Extinction recenzja reviewOd razu, gdy płyta się rozpoczęła, niemalże pojawił mi się przed oczami obraz wydawnictw Death/Thrash równo z 1990 r. I patrząc na rok wydania debiutu tej czeskiej ekipy, można by się zdziwić, że ich pierwszy, pełnoprawny długograj, się spóźnił o tak wiele lat.

Wszystko tutaj właściwie przywodzi na myśl takie ciosy jak „Emerging from the Netherworlds”, „Signs of the Decline”, „The Sins of Mankind” itp. (celowo nie przywołuję pierwszoligowych płyt jak „Leprosy” czy „From Beyond”), ale z jedną zasadniczą cechą – grupa nie stara się grać za szybko, więc nie ma zbytniego pędzenia przed siebie, a co za tym idzie, należytej energii, co pewnie wynika z (braku) umiejętności perkusisty, wystukującego sobie na pełnym luziku proste rytmy. Ponadto, nie boją się wstawek akustycznych i okazjonalnego pianina. Wróć, wstawki są niemalże w każdym utworze!

I na tym etapie, albo ktoś machnie ręką i pójdzie dalej, albo jeszcze się wstrzyma i poczeka. Gitary tną co prawdą sobie pod typową Thrash’ową modłę, ale całościowo jest to nad wyraz łagodny album, o czym przypomina krótki instrumental „Tao”, występujący po i tak dość dwóch leniwych numerach otwierających płytę. Następujący po nim „Better to Die” ożywia jako-tako akcję, ale znów, tylko do połowy, gdzie znowu wchodzi kolejna delikatna melodyjka.

Dlatego, jak ktoś nie trawi tzw. „odprężającego” Death/Thrash’u, to szybciutko uśnie. To nie znaczy, że utwory są beznadziejne. Przykładowo środkowa część z dwoma rozbudowanymi kompozycjami – tytułowym trackiem, oraz „Poltergeist” potrafią należycie wciągnąć. Ale trzeba też przyznać, że brzmieniowo to nie porywa, nawet jak się lubi taki styl. Grupa próbuje nadrabiać braki w prędkości ciężarem i klimatem, ale niestety, wysiłki sabotuje im szumiąca, niedbała produkcja.

Podsumowując, wyszło im nieco takie czeskie „Arise”. Są ambicje stworzenia dzieła wiekopomnego, ale cały czas wystaje słoma z butów. Jest okej, ale to jeszcze nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Warto dodać, że zespół zaliczył niedawno powrót, na którym zdecydowanie porządnie dołożył do pieca pod względem brutalności, ale to już inna historia. Dla fanatyków staroci!


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Scabbard.band
Udostępnij:

27 sierpnia 2023

Mortal Decay – Forensic [2002]

Mortal Decay - Forensic recenzja reviewMMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.

Forensic to solidny kawał brutalnego i dość technicznego death metalu, który w równym stopniu czerpie z dokonań najbardziej klasycznych klasyków, co z przedstawicieli trochę nowszej fali; słychać tu chociażby Suffocation (a jakże!), Dying Fetus, Cryptopsy, Gorelust, Broken Hope czy Sickness, jednak żadna z tych nazw nie dominuje, bo członkowie Mortal Decay dopilnowali, żeby ich muzyka miała indywidualny rys. Zespół zrobił wyraźny krok naprzód względem „Sickening Erotic Fanaticism”, dzięki czemu druga płyta jest zdecydowanie lepsza – bardziej spójna, świeża i przemyślana, a przy okazji także przyjemniejsza w odbiorze, co jednak nie oznacza, że każdemu wejdzie od pierwszego przesłuchania. Albo w ogóle.

Mimo iż Mortal Decay nie proponują tu absolutnie niczego odkrywczego, zawartość Forensic nie jest aż tak oczywista i oklepana, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Naturalnie w muzyce zespołu występują wszystkie elementy charakterystyczne dla tego stylu, jednak często są one połączone w nie do końca typowych, a już na pewno nie w łatwych do przewidzenia konfiguracjach – to raz. Dwa jest takie, że utwory Amerykanów długością i stopniem złożoności znacznie wykraczają ponad średnią gatunkową, czego najlepszym przykładem jest zajebiście rozbudowany „Beyond Forensic Knowledge” (8 minut kombinowania). Na monotonię nie można zatem narzekać, choć uczciwie przyznaję, że nie wszystkie pomysły zespołu do mnie przemawiają, zwłaszcza te na „robienie klimatu”.

Postęp, jakiego zespół dokonał w stosunku do „Sickening Erotic Fanaticism”, nie ogranicza się tylko do muzyki. Do składu powrócił oryginalny wokalista John Paoline, a wraz z nim cała paleta krzyków, wrzasków, rzygnięć, growli oraz naprawdę niskich bulgotów, które jednoznacznie zdradzają fascynację Demilich. Ponadto Amerykanie mocniej przyłożyli się do brzmienia i nagrali całość na miarę swoich czasów, więc jeśli coś z tej gmatwaniny dźwięków nam umknie, to przez własną nieuwagę, a nie kiepską produkcję. Nijak do tego wszystkiego nie pasuje kiepska okładka.

Jeśli macie słabość do zagranego na wysokim poziomie death metalu, który ma w sobie coś specyficznego i potrafi czasem czymś zaskoczyć, to Forensic nie będzie wcale głupim wyborem. Druga płyta Mortal Decay potrafi dostarczyć ciekawych doznań, choć upychanie jej na czołowych pozycjach w rankingach typu „hidden gem” wydaje mi się lekką przesadą.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 sierpnia 2023

Visionary666 – Into Abeyance [2015]

Visionary666 - Into Abeyance recenzja reviewVisionary to bardzo stara ekipa z Holandii, która swego czasu przemianowała się w oryginalny sposób, dodając trzy szóstki do swej nazwy. Widocznie nie chcieli zrezygnować ze swej wizjonerskiej nazwy, ale chyba nie bardzo przychodziły im do głowy jakiejś mądre pomysły, to i chyba też poszli sobie na skróty. I po 10 latach od debiutu ich dema udało im się wreszcie wysmażyć pełną płytę, wydaną przez moje ukochane Vic Records. I tyle tytułem wstępu.

Visionary666 należy do tego typu holenderskich zespołów, które mają podobne myślenie do polskich ekip (inny przykład jaki nasuwa mi się do głowy to Centurian), mianowicie, gęstsze, podchodzące pod Deicide brutalne granie Death/Thrash, ale z odpowiednią dozą kreatywności.

Jak najbardziej można mówić o odpowiednio dobranej recepturze grania, jaką sobie formacja wybrała. I choć zapewne jest ona zbyt mało unikatowa, aby mówić o własnym stylu, to jednocześnie dzięki temu grupa unika powielania i co najważniejsze, zanudzenia słuchacza.

Głównym atutem albumu jest fachowość i kompetentność w pisaniu utworów. I choć nie lubię tego robić, to muszę wymienić kilka moich ulubionych atrakcji na płycie. „I Shall Not Rest” i „Forced Religion” to są dwie przezajebiście dopracowane petardy z perfekcyjnie wciągającą melodią i solówkami, coś z czego słynął swego czasu nieodżałowany (i niedoceniony) Brutality. Mamy „Kataklismic Disaster” z minimalną ilością wokali, dając szansę zabłysnąć w pełni riffom. Uwielbiam również numer „God of All Weeds” ze swym powracającym zwycięskim motywem przewodnim, wokół którego dzieje się cała akcja.

Pozostałe numery, których nie wymieniłem, mogą wam nawet bardziej spasować, bo są szybsze, brutalniejsze i przeprowadzają konkretny, skomasowany atak. Zresztą, jeśli pojawiają się jakieś zwolnienia, to tylko po to, aby za chwilę przypierdzielić z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszystko tutaj styka jak należy, a oprócz tego dostajemy coś, co zostanie w głowie na dłużej.

Polecam tą płytę, bo raz że jest to naprawdę urzekający album, a dwa, że daje on zdecydowanie więcej radości niż jakby nie patrzeć, nieskończenie wielka konkurencja. W każdym bądź razie rzecz na tyle świetna, że zachciało mi się napisać te parę słów do was. Zresztą, czy istnieje jakikolwiek kiepski zespół z Holandii, który nie byłby wart polecenia?


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/visionary666
Udostępnij:

21 sierpnia 2023

Visceral Bleeding – Remnants Of Deprivation [2002]

Visceral Bleeding - Remnants Of Deprivation recenzja reviewW 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.

Od pierwszych taktów „Spreader Of Disease (Burn the Bitch)” doskonale wiadomo, na kim Szwedzi się wzorują i jaki efekt chcieli uzyskać. Z mieszanki wpływów Cryptopsy, Suffocation, Cannibal Corpse (z okresu z Corpsegrinderem) czy Brpken Hope miała powstać muzyka gęsta, brutalna i intensywna: średnie i średnio-szybkie tempa, niekończący się atak technicznych riffów, trochę groove i wokalne wyziewy. No i cóż, rezultat, choć momentami odrobinę chaotyczny, nawet trzyma się kupy. Problem w tym, że całość Remnants Of Deprivation jest dość jednowymiarowa i bez wyrazu, a poszczególne utwory niczym specjalnym się nie wyróżniają, zbudowano je wokół bardzo podobnych schematów. Co prawda mógłbym wskazać na „Time To Retaliate” jako ten najsprawniej poskładany kawałek (przy okazji najkrótszy), jednak z całej płyty najłatwiej zapamiętać trzysekundową (!) melodyjkę w „To Disgrace Condemned” zagraną na… banjo. Visceral Bleeding zaskakująco często (jak na 27-minutowy materiał) próbują urozmaicać utwory solówkami, ale trudno uznać choć jedną z nich za udaną, co jest o tyle dziwne, że ogólnie z obsługą instrumentów Szwedzi nie mają kłopotów.

Produkcja Remnants Of Deprivation trzyma niezły amerykański poziom, broni się zwłaszcza dużą selektywnością – teoretycznie żaden dźwięk nie powinien umknąć uwadze słuchacza. Teoretycznie, bo sama muzyka nie daje zbyt wielu powodów, by jej wnikliwie słuchać. Debiut Visceral Bleeding to dobrze zagrany, acz przeciętny i nudnawy materiał. Nic poza tym. Na swoje szczęście na kolejnych płytach zespół już pięknie się rozwinął.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Visceral-Bleeding/216670736573

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 sierpnia 2023

Toxodeth – Mysteries About Life And Death [1990]

Toxodeth - Mysteries About Life And Death recenzja reviewZ cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.

Toxodeth swoje pierwsze nagrania tworzył już w 1985 r. za sprawą dziecka-geniusza, Raula Guzmana, który to miał smykałkę do grania na gitarze i zapragnął zostać meksykańskim Van Halenem. Nieprzypadkowo o tym wspominam, ponieważ stylistycznie mamy do czynienia poniekąd z proto-Death Metalem, zważywszy na styl riffowania, jak i brzmienie które bardziej przypomina Speed Metal, niżli ekstremą, która z niego wyrosła.

Spodziewajcie się też dużej ilości dłuuuugich solówek, które zamiast iść w Slayerowskie ekscesy, prezentują malownicze wojaże w oparciu o neoklasykę. Można spotkać się z porównaniem do Opery, choć to słowo bardziej pasuje do ich drugiej płyty. Ja natomiast słyszę soundtrack do horroru klasy B – dość wspomnieć o początku „Visit of the Dead”, który nawiązuje do słynnego motywu przewodniego „Halloween”, tylko po to, aby pójść w zupełnie inne rejony.

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o highlightach – płyta zawiera niemalże słynny „Graveyard”, utwór trwający sześć minut i ani razu nie powtarzający riffów. Ja osobiście wręcz uwielbiam „Doom Predictions” za melodię i za bycie dobrą kwintesencją klimatu płyty i jest to dla mnie jeden z tych utworów, za które kocham Death Metal jako gatunek.

Czy są wady? Niestety, jest ich bardzo wiele. Pomijając produkcję, bo to trudne czasy były, to zespół me zdecydowanie zasadniczy problem – bardzo wysoko i ambitnie mierzą, ale umiejętności muzyków są względnie mówiąc, amatorskie. Owe wspomniane wcześnie solówki jako jedyne zasługują na miano profesjonalnych i naprawdę robią wrażenie, ale też umówmy się, na dłuższą metę męczą, zwłaszcza że są głównym kręgosłupem kompozycji, wokół których osadzają się riffy (co samo w sobie jest ciekawe, nie powiem). Wokalu jest jak na lekarstwo, ale to dobrze, bo trochę niedomaga, jakby facet miał grypkę, a i perkusja nieśmiało próbuje podążać swym rytmem za kolegami. Nie do końca jest też jasne, w jakim kierunku chcą iść, bo niby próbują być ekstremalni, ale mają dużo heavymetalowych naleciałości i jest chęć grania technicznego – trochę się to wszystko rozłazi.

Dlatego też obiektywnie należałoby ocenić całość na 5/10. Z tym że posiadam wersję z dużą ilością demówek (szkoda że nie przyłożyli się do remastera), które niewątpliwie cieszą i pokazują koncept, zamysł i rozwój twórcy, w wyniku czego powstaje przyjemne uczucie „swojskości”, które poprawia humor i pozwala docenić album całościowo. Zresztą, nie jest powiedziane, że muszę słuchać albumu od deski do deski, lepiej jest zapodawać sobie poszczególne tracki w małych ilościach. I chyba tutaj jest klucz do polubienia płyty. Dobrze jest też zastanowić się, co by było, gdyby Death Metal szedł bardziej w kierunku atmosfery i soundtracku (jak również to robiła Necrophagia), niżli umiejętności, techniki i brutalności? Pewnie by wyszedł z tego Black Metal, heh.


ocena: 6,5/10
mutant
Udostępnij:

15 sierpnia 2023

Legion Of The Damned – The Poison Chalice [2023]

Legion Of The Damned - The Poison Chalice recenzja reviewLegion Potępionych jest to zespół od lat działający na scenie niderlandzkiej. Choć powstał w ’92, do 2005 roku działał pod nazwą Occult. Nie mam pojęcia skąd ta zmiana, tym bardziej, że wydali już wtedy 5 albumów. Możliwe, iż sama nazwa zbyt oryginalna nie była. Niemniej jednak w 2005 powstaje Legion of The Damned i prężnie wydaje swoje płyty. Do 2023 posiadają 8 pełniaków (dość dobrze ocenianych) i niemało pomniejszych wydawnictw. Dziś skupimy się na najnowszym dziele Holendrów The Poison Chalice.

Kielich Trucizny zaatakuje nas 10-ma utworami opiewającymi na około 50 minut, czyli całkiem sporo jak na mieszankę death/thrash metalową. Zatem co zaproponują nam weterani, abyśmy przez te niemal 50 minut nie znudzili się? Posłuchajmy!

Otwierający płytę utwór „Saints in Torment” śle nam jasny przekaz, że chłopaki nie będą bawić się w uproszczenia i dziwadła. Atakują narządy słuchu z konkretnym pieprznięciem, jakiego byśmy mogli się spodziewać. Czy jest w tym metoda, czy raczej łubudubu dla napieprzania i nic ponadto? Każdy utwór, choć trzymający się przyjętej konwencji ostrego łupania, nie jest zjadaniem własnego ogona. Dodatkowo elementy thrash’owe pozwalają nieco uwolnić potencjał gitarzysty prowadzącego Fabiana Verweija, dzięki czemu dostajemy przyjemne dla ucha solówki, które oczywiście nie wystrzelą nas z bamboszów, ale są dobrym dodatkiem do utworów. Wszakże coś się dziać musi, aby wypełnić ten czas utworów. Czepiać się mogę natomiast tego, że czasami w niektórych kawałkach powtarzający się refren sztucznie ów czas wydłuża np. drugi utwór „Contamination” i strofa „Killing mankind (…)” powtarza się chyba z 50 razy i zaczyna to nieco męczyć. Trochę podobnie jest z utworem „Retaliation”. Na szczęście nie jest to zasada i w zdecydowanej większości z tych 10 utworów dostajemy porządną dawkę energicznego death/thrash metalu.

Produkcja jest oczywiście na wysokim poziomie, co nie powinno dziwić, kiedy mamy do czynienia z kapelą spod sztandaru Napalm Records. Bądź co bądź nie mogą sobie pozwolić na taką wpadkę.

Podsumowując. Jaki jest ten The Poison Chalice? Jest to solidna dawka death/thrashu, która powinna zadowolić każdego lubiącego tego rodzaju miksy. Nie można jednak powiedzieć, że jest to album wiekopomny czy przełomowy. Dobra rzemieślnicza robota.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalna strona: www.legionofthedamned.net



Udostępnij:

12 sierpnia 2023

Immortal – War Against All [2023]

Immortal - War Against All recenzja reviewPo dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonazem wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.

Mimo iż album jako całość nie robi najlepszego wrażenia, jego początek jest naprawdę udany i całkiem obiecujący. To taki typowy Immortal, w którym przeplatają się pomysły charakterystyczne dla „Battles In The North” i „Sons Of Northern Darkness” (ulubiona płyta tych, którzy Immortal nie słuchają), ale na tyle zgrabnie poskładany i precyzyjnie zagrany, że słucha się go z prawdziwą przyjemnością. Tempa są odpowiednie (z przewagą tych szybszych), riffy zadziorne i jednocześnie chwytliwe, a wokale niemal idealnie abbath’owskie – po prostu klasyka. Nie ma w tym za grosz innowacji czy ogólnie twórczego podejścia („Wargod” to właściwie zrzynka z „Tyrants”), ale muzyka, z jaką mamy do czynienia w pierwszych czterech utworach, wchodzi bez popitki.

Problemy War Against All zaczynają się od „Return To Cold”, który poziomem wtórności nie odbiega od poprzednich kawałków, ale zdecydowanie brakuje mu ich przebojowości. Ot taki randomowy numer a’la „Battles In The North” w rozwodnionej wersji, bez specjalnego kopa czy wyrazistego riffu. Później jest jeszcze gorzej – instrumentalny „Nordlandihr” nie ma zupełnie nic ciekawego do zaoferowania, a z niewiadomych powodów rozciągnięto go do siedmiu minut; siedmiu minut mielonych w kółko bliźniaczo do siebie podobnych motywów. Dwa ostatnie utwory to poprawne blackowe pitolonko – schematyczne, pseudo klimatyczne i zagrane bez zaangażowania.

War Against All to płyta szalenie nierówna w swej wtórności: z jednej strony może się podobać, z drugiej zwyczajnie męczy, a pod względem brutalności wyraźnie ustępuje „Northern Chaos Gods”. Jakby tego było mało, w tekstach Demonaz poupychał mnóstwo górnolotnych manifestów i deklaracji tego, jak to bardzo on jest Immortal, ale brzmią one na tyle rozpaczliwie, że musi tu chodzić o przekonanie nimi samego siebie, nie zaś słuchaczy, którzy leją na gorliwe zapewnienia o prawdziwości i oczekują po prostu jakościowej muzyki.

Czy wobec powyższego przed Immortal jest jeszcze jakakolwiek przyszłość? Pewnie tak, w końcu przelewy od Nuclear Blast nie śmierdzą. Nic to, że Demonaz ewidentnie wyczerpał muzyczną formułę oraz możliwości procesowania się z kolegami z zespołu.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: