21 marca 2023

Coffins – The Other Side Of Blasphemy [2006]

Coffins - The Other Side Of Blasphemy recenzja reviewCzy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.

Drugi oficjalny długograj tej legendarnej, aczkolwiek z tego co widzę, bardzo niedocenianej kapeli, zdecydowanie bardziej cechował się grobowym echem starego Autopsy (tak z okresu „Mental Funeral”), niż wczesnego Celtic Frost, jak to bywało później. Utworów też jest mniej i trwają one średnio powyżej 6 minut.

Początki kapeli charakteryzował również brud, dużo więcej brudu i przester ustawiony na maksa, dając nam cudowne rzężenie gitar, jakby dławiły się własnymi rzygami. Czysty orgazm dla zmaltretowanej duszy. Poprzez taki odpowiednio zaaplikowany ciężar gatunkowy, mało wyszukane riffy nabierają dziewiczych rumieńców.

To nie znaczy, że wszystko jest le magnifique – od drugiego, tytułowego kawałka, tak do „Destiny to Suffering” włącznie, grupa ma nieco problem z zapodaniem jakiegoś konkretu, który by umiał wbić w ziemię, przez co musimy poczekać łącznie jakieś 21 minut, zanim pojawią się udane, wręcz wyśmienite „Countless Grave” i „Only Corpse”. Niestety, po nich płyta się kończy zmysłowym outrem. Na pocieszenie jest szeroko dostępna re-edycja, która zawiera pyszny bonus w postaci „In Bloody Sewage”, oraz jeden live na deser po obiadku.

Pomimo, iż czas spędzony przy słuchaniu muzyki można uznać za rozkoszny, to niemniej jednak pozostaje pewien niedosyt. Na szczęście Coffins z czasem dopracował swoją formułę i wykonał pozytywny progres przy następnych albumach, ale to jest już niestety osobny temat i na tym pozostaje mi zakończyć swoje niezwykle błyskotliwe impresje. Włączcie sobie odpowiednio głośno – podobno wysokie decybele czyszczą woskowinę w uszach.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 marca 2023

Severe Torture – Feasting On Blood [2000]

Severe Torture - Feasting On Blood recenzja reviewSevere Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.

Na przełomie wieków debiutanci dysponujący niezłą techniką i przyzwoitym brzmieniem byli w zasadzie już normą, a mimo to poziom, z jakiego wystartowali Severe Torture, robił wrażenie. W ciągu 34 minut Feasting On Blood Holendrzy nie odstawiają fuszerki i w żaden sposób nie zdradzają oznak młodzieńczego wieku, z wyjątkiem jednej – zapatrzenia w idoli. W muzyce zespołu nie brakuje mniejszych lub większych wpływów Malevolent Creation, Immolation czy wczesnego Sinister, ale wszystkie one stają się nieistotne w kontekście tego, ile zaczerpnęli od Cannibal Corpse.

Nie popadając w przesadę, Severe Torture można w skrócie określić jako solidnie przyspieszony, zbrutalizowany i trochę mniej techniczny Cannibal Corpse. Młodzi Holendrzy podpatrzyli (dosłownie – basman brał lekcje u Webstera) u Amerykanów praktycznie wszystko, co najlepsze i przerobili to na swoją modłę, dbając o jak największą intensywność. Podkręcili nawet przekaz, dorzucając do tematyki gore trochę wątków antychrześcijańskich. Dzięki temu Feasting On Blood to esencja krwistego death metalu korzeniami tkwiącego w starej szkole. Tu nie ma miejsca na ozdobniki, nowoczesność na siłę, progresywne pasaże czy czytelne wokale – nic z tych rzeczy. Choć trzeba uczciwie przyznać, że trafiają się tu numery szczątkowo chwytliwe, z jakimiś ochłapami melodii w riffach czy wolniejszym tempem. Moim zdecydowanym faworytem jest „Decomposing Bitch” – najdłuższy, najbardziej złożony i najciekawiej zaaranżowany. W tym kawałku Severe Torture pokazują pełnię swoich możliwości oraz to, że stać ich na mniej oczywiste rozwiązania.

Podstawowa obiektywna wada Feasting On Blood, a więc ogromne podobieństwo do Cannibal Corpse, dla części słuchaczy może być nawet zaletą, wszak fanów Amerykanów nie brakuje, ale… Debiutujący Severe Torture stworzyli świetnie zrealizowany i bezbłędnie zagrany materiał, ale odbyło się to kosztem własnej tożsamości. Wysoki poziom muzyczny (zwróćcie uwagę chociażby na bardzo aktywny i wyraźny bas) czy totalnie brutalny bulgot nie zmieniają tego, że Feasting On Blood z oryginalnością nie ma nic wspólnego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 marca 2023

Wombbath – The Great Desolation [2018]

Wombbath - The Great Desolation recenzja reviewWombbath, jak wiele innych deathmetalowych przypadków, przez długi czas był „zespołem jednej płyty”. W sensie, że nagrał pomniejszego klasyka i potem sobie zniknął niezauważony przez nikogo. No dobra, była jeszcze epka, ale o tym nie będziemy gadać. I również jak wiele innych, podobnych im gagatków, gdy pojawiła się koniunktura na różnej maści powroty, zdecydowali się przypomnieć młodzieniaszkom o sobie i trochę namieszać na scenie. Można nawet powiedzieć, że od 2014 r. powiększyli swoją dyskografię dosyć imponująco.

Jako że nigdy nie obijam w bawełnę, to powiem wprost, że nie słyszałem „Downfall Rising” (2015) i nie wiem, kiedy nadrobię tę zaległość. Kupiłem sobie to, co było tanio do wzięcia i stwierdziłem, że osądzę cały nowszy dorobek na podstawie tej jednej płytki i sprawdzę, ile tak naprawdę Panowie są warci. Tak więc wóz albo przewóz.

I coś czuję, że chyba będę jednak musiał sobie sprawić resztę dysko, bo to kawał całkiem niegłupio napisanego Death Metalu. Dobrym przykładem niech będzie tytułowy numer wkraczający w melodyjne rejony przypominające poczciwy Paradise Lost, „Cold Steel Salvation” z wyrazistą solówką (swoją drogą, kiedy to człowiek ostatni raz rozkminiał jakieś solo w życiu?), oraz kompletną zmianą klimatu dzięki spokojniutkiemu początkowi „Hail the Obscene”. Każdy z numerów buja na swój sposób i ze sprawną motoryką (zawsze chciałem użyć tego słowa w recenzji, tylko zawsze o nim zapominam).

Motywy są wplecione dość subtelnie i przykryte typowo szwedzkim wygarem – pod tym względzie na zachodzie bez zmian. Największym atutem jest autentyczna energia płynąca z dźwięków, co wpływa decydująco na całokształt. Tego się nie da oszukać i każdy chyba potrafi poznać, kiedy ktoś tworzy na siłę, a kiedy ma coś do zaprezentowania szczerze i z serca.

Całkiem więc miłe to było zaskoczenie i muszę stwierdzić, że tym albumem Wombbath udowodnił swoją wartość na tzw. „rynku”. No może nie jest to jakiejś ponadczasowe mega-arcydzieło i nie każdy riff wprawia w osłupienie, ale… mało kto potrafi utrzymać pozytywny poziom i nie zanudzić słuchacza. „Embrace Death”? Ależ oczywiście!


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Wombbath
Udostępnij:

12 marca 2023

Father Befouled – Crowned In Veneficum [2022]

Father Befouled - Crowned In Veneficum recenzja reviewWszyscy jako tako zorientowani miłośnicy brutalnego grania doskonale zdają sobie sprawę, z czego słynie Father Befouled, toteż, zapewne dla zmyłki, Amerykanie rozpoczęli Crowned In Veneficum motywem żywcem ściągniętym od… Azarath, tyle że, zapewne dla zmyłki (bis), podanym na zwolnionych obrotach. Na tym jednym fragmencie wszelkie ekstrawagancje się kończą, bo pozostałe 35 minut to już typowa dla nich esencja ponurego death metalu wyciśnięta z pierwszych płyt Incantation.

Father Befouled z bycia Incantation zrobili sobie patent na karierę, więc nie ma się czemu dziwić, że na przestrzeni lat ich muzyka nie zmieniła się w jakiś odczuwalny sposób. Wiadomo, z płyty na płytę Amerykanie poprawiają się warsztatowo i brzmieniowo, ale to tylko kwestia doświadczenia, ewentualnie dostępnych środków, bo w podejściu do grania to ciągle ten sam ślepy Incantation-worshipping posunięty niemal do granic absurdu. Crowned In Veneficum nic w tym temacie nie zmienia – oryginalności w tym za grosz. W przeciwieństwie do takiego Dead Congregation, Father Befouled nie wprowadzają do tego stylu nic od siebie, ale, ale – to wcale nie musi być wada. Przynajmniej nie dla wszystkich.

Biorąc pod uwagę zniżkową formę ekipy Johna McEntee i nie do końca zrozumiałe ciągoty lidera do polerowania brzmienia, Crowned In Veneficum wydaje się materiałem całkiem sensownym i atrakcyjnym – zwartym, czystym w formie i naturalnym. Father Befouled trzymają się z daleka od plastikowego brzmienia, unikają niepotrzebnych dłużyzn (i nadmiernych wpływów doomu), a wokalne pomruki Stubbsa obliczono tak, żeby nie przesłaniały muzyki. Utwory poskładano z dobrych i sprawdzonych patentów, stąd też wszystkie trzymają równy poziom i są pozbawione mielizn. Poza tym sporym atutem krążka są rozbudowane solówki, które z całą pewnością wprowadzają więcej klimatu, niż monotonne charczenie na podkładzie z dwóch mielonych przez dziesięć minut akordów.

Jak by nie patrzeć, mamy tu do czynienia z najlepszą płytą Incantation od paru dobrych lat, którą na nieszczęście Incantation nagrał ktoś inny. W jakimś sensie Father Befouled osiągnęli na Crowned In Veneficum mistrzostwo, ale… nie mam złudzeń, że nawet tak dobrze podane odtwórcze granie w końcu wyjdzie wszystkim bokiem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/FatherBefouled
Udostępnij:

9 marca 2023

Ulcer – Dead Souls Cathedral [2021]

Ulcer - Dead Souls Cathedral recenzja reviewPodejrzewam, że w 2023 r. coraz mniej ludzi ma ochotę czytać o Death Metalu mającym brzmienie „inspirowane” Incantation, ale z drugiej strony, weterani z Ulcer nie wypadli sroce spod ogona i to co tworzą nie wynika z chwilowej mody, a z konsekwencji i prawdziwej pasji do tworzenia. W zespole najwięcej odnajdziemy członków Deivos/Dira Mortis, z zasłużonym Wizunem na perce.

Przede wszystkim, należy zacząć od tego, że produkcja jest bardzo głośna, nieco wręcz hałaśliwa. Ale też daje ona wrażenie, jakby muzyka była wykonywana na żywo do tego stopnia, że gdy się pojawiają gdzieniegdzie syntezatory (sprytnie schowane w tyle), to się patrzyłem przez okno, czy coś się nie działo na ulicy ciekawego (jakiś ambulans albo co).

Kolejna rzecz, która mnie cieszy, to poziom materiału, który bym nazwał światowym. Jak ktoś mi nie wierzy, niech sprawdzi „Not the One”, albo przepięknie zbudowany i zagrany „Disintegration”. Grupa ma kosmiczno-astralne ciągotki, ale stara się je odpowiednio zakrywać staromodnymi riffami, dzięki czemu ich styl zamiast być oczywistym, staje się wielopłaszczyznowy i trudnym do jednoczesnego ugryzienia. Chciałoby się ich porównać do kogoś, ale nie oddałoby to sprawiedliwości grupie i by ją niestety skrzywdziło.

Mroczna okładka jak i liryki starają się zaprezentować filozoficzno-refleksyjne aspekty życia – zarówno wspomniany wcześniej „Not the One” czy „Cold Darkness”, pokazując wyższą klasę układania słów w interesujące przemyślenia. Nie żebym był jakimś fascynatem tekstów (wręcz przeciwnie, bardzo często mi jeden kolega zarzuca, że mam gdzieś liryki), ale jest wyraźnie zauważalna i zaznaczona myśl przewodnia albumu, co jestem w stanie docenić.

Mimo wspomnianych, drugoplanowych efektów keyboardowych, nie znajdziecie tu jakiś intro/outro. Patrząc na tracklistę, myślałem że krótki „Eternal Night” będzie takowym instrumentalem, ale nie, jest to paradoksalnie bardzo szybka i brutalna petarda na zamienienie mózgu w papkę.

Jakby nie patrzeć, z tego typu tworów jak najbardziej należy być dumnym i osobiście cieszy mnie to, że nasza scena wciąż się rozwija i robi się coraz więcej wartościowych pozycji Made in Poland, zwłaszcza jak się to porówna z tym jak siermiężnie to nieraz wyglądało ponad 10 lat temu, kiedy zbyt często brzmienie było klockowate, a techniczna szorstkość sprawiała, że trzeba się było napracować, aby daną płytę można było zrozumieć, nie mówiąc już o polubieniu. Tutaj takowych problemów nie ma, Dead Souls Cathedral będzie stanowić chlubę mojej kolekcji, którą pewnie jeszcze nie raz będę odkrywać, w celu znalezienia dalszych tajemnic w niej zawartych.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 marca 2023

Morta Skuld – Dying Remains [1993]

Morta Skuld - Dying Remains recenzja reviewRok 1993. Ostatni moment, żeby zaistnieć na deathmetalowej mapie świata i zostać zauważonym przez fanów, którym nadmiar tej muzyki za chwilę może wyjść bokiem oraz żeby załapać się do jakiejś znaczącej wytwórni z szansą na choćby minimalną promocję. Morta Skuld się udało, dzięki czemu przetrwali w branży, a ich debiut do dziś jest ciepło wspominany jako pomniejszy klasyk gatunku. Jest to o tyle istotne, że w momencie wydania ta muzyka była już trochę przestarzała, a nowopowstałe zespoły miały inne ambicje…

Dying Remains to aż 48 minut utrzymanego w średnich tempach surowego death metalu, w którym można się doszukać wpływów Obituary (obstawiam, że to była dla nich inspiracja numero uno), Cancer, Autopsy czy Viogression – a zatem grania ciężkiego, szorstkiego i bezpośredniego. Zespół tylko z rzadka urozmaica rytmiczną mielonkę żwawszym napieprzaniem, zaś od blastów i wszelkich bardziej wymagających rozwiązań formalnych trzyma się z daleka. Materiał jest oparty na prostych, podbitych wyraźnym basem riffach, a same struktury utworów nie należą do przesadnie skomplikowanych, stąd też całość może wydawać się z lekka toporna i jednowymiarowa, jeeendak została naprawdę zgrabnie poskładana, odznacza się wysoką czytelnością i fajnym feelingiem. To właśnie przemyślana konstrukcja utworów oraz odrobina polotu, z jakim zostały zagrane sprawiają, że tej długiej jak na standardy death metalu płyty słucha się od początku do końca bez utraty zainteresowania.

No i ten klimat! Dying Remains poprzedza krótkie intro, jakby żywcem wyjęte z horroru klasy C – z jednej strony dość tandetne, z drugiej zaś odpowiednio sugestywne. Po czymś takim wręcz nie wypada startować z blastami, toteż „Without Sin” muzycy Morta Skuld rozpoczynają grobowo – od nawiedzonych melodii, które powoli rozkręcają się w surowe i grubo ciosane, acz chwytliwe riffy. Ten specyficzny klimat podkreślają ponadto solówki (zaskakująco liczne, jak u Autopsy) z charakterystycznym pogłosem oraz wymiotny wokal, który często wpada w manierę Tardy’ego ze „Slowly We Rot”. Produkcja Dying Remains dobrze oddaje pierwotny styl zespołu, a brzmienie nie ustępuje jakością innym nie-topowym kapelom, co jest o tyle ciekawe, że producent płyty nie miał wcześniej styczności z brutalnym graniem.

Dying Remains to materiał, który obowiązkowo musi się znaleźć w kolekcji każdego wielbiciela klasycznego death metalu z Ameryki. I choć w muzyce Morta Skuld nie ma niczego, czego byśmy nie znali z dorobku starszych i bardziej znanych kapel pierwszej fali, to ich kreacja wygląda na w pełni przemyślaną i konsekwentnie zrealizowaną. Styl sam w sobie, wokal, brzmienie, okładka, teksty – wszystko jest spójne i tworzy nierozerwalną całość. No chyba, że to dzieło przypadku…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortaSkuld

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 marca 2023

Puteraeon – The Cthulhian Pulse: Call From The Dead City [2020]

Puteraeon - The Cthulhian Pulse: Call From The Dead City recenzja reviewJak tak sobie patrzę na te swoje pożal się boże, recki, to tak nieśmiało zauważyłem, że recenzuję właściwie tylko te płyty/zespoły, które są albo bardzo stare, doświadczone, albo powstały jeszcze w ubiegłym wieku. I tak sobie pomyślałem przy zakupie upragnionego Puteraeon – „nareszcie, zrecenzuję coś z nowej szkoły!”. Sprawdzam tak sobie zespół i kacza dupa – się okazuje, że trzon tego zespołu zaczynał jeszcze hen hen daleko, w kapeli o nazwie Absinth, i że mieli nawet demko z ’94 roku, którego część materiału nagrali ponownie, już jako Puteraeon. Tak więc wybaczcie mi moi wierni czytelnicy, znowu będzie stara szkoła, ale chociaż doceńcie fakt, że się starałem.

Z drugiej strony, może właśnie dlatego pokochałem tą formację. Death Metal, robiony nie przez młokosów, a dziadków, którzy współtworzyli legendarne czasy. I muzycznie nie ma tutaj niczego ani nadzwyczajnego, ani też oryginalnego. Trochę Autopsy, trochę Morbid Angel, trochę Entombed, trochę Sepultura, trochę Death (zauważyłem też, że mało kto umie zrzynać od Deicide). Wokal ma inną barwę, niż taką do której jestem przyzwyczajony i przypomina mi brazylijskie wzorce, choć coś chyba za bardzo jakieś efekty są nałożone, co może zrazić.

Pierwszy highlight to oczywiście „Permeation” z fajowym motywem przewodnim, kojarzącym się nieco z „Inquisition Symphony” Sepultury (to wcześniejsze „trochę”). Drugi to wg mnie „Into the Watery Grave”, choć może was to zdziwić, bo nie jest to aż taki numer wbijający wprost, a bardziej oparty na budowaniu napięcia. Oba zresztą klimatyczne w cholerę, jak i w sumie cały album. Zespół potrafi przypieprzyć szybko, ale zdecydowanie lepiej się czuje przy stopniowym dawkowaniu tempa i z naciskiem na stworzenie atmosfery niepokoju. Nie brakuje wstawek instrumentalnych, w tym „Legrasse’s Puzzle”, oddzielającego pierwszą połowę od drugiej, a w „Call of R’lyeh” pojawiają się rytualne przyśpiewki, choć brzmią one pokracznie.

Niełatwo jest coś takiego polecić, bo i trąci to trochę banałem, a niekoniecznie są ku temu jakieś konkretniejsze argumenty. Owszem, to już przecież było i prawdopodobnie nawet zrobione lepiej przez innych. Ba, odwoływanie się do Lovecrafta też jest oklepane. Co więc mi pozostaje? Mianowicie powiedzieć tyle, że z każdym następnym przesłuchaniem muza zyskuje na relaksacji.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PUTERAEON/

Udostępnij:

28 lutego 2023

Antropofagus – Origin [2022]

Antropofagus - Origin recenzja reviewMeatgrinder, arcymózg Antropofagus, albo jest zwyczajnie leniwy, albo doszedł do wniosku, że pięcioletnie przerwy między płytami to dla niego optimum; ma wtedy dość czasu, żeby bez pośpiechu przygotować wartościowy materiał. W tej strategii oczywiście jest pewne ryzyko, że co bardziej zmanierowani i niecierpliwi fani stracą cierpliwość do zespołu i o nim zapomną, ale przynajmniej dzięki temu mamy jaką-taką pewność, że kolejne krążki — choć bez wątpienia utrzymane w tej samej morderczej stylistyce — w wyraźny sposób będą się od siebie różniły.

Na Origin Antropofagus nie próbuje nikogo zaskakiwać, a jedynie potwierdzają swoją klasę i wysoką formę – to dokładnie taki materiał, jakiego można (i należy) oczekiwać od doświadczonej kapeli parającej się brutalnym death metalem. Bez niepotrzebnych niespodzianek i eksperymentów, acz z jednym dwuminutowym zapychaczem-nibyklimatorobem. Podstawą tej muzyki są zatrważające blasty, makabryczna praca centralek, zakręcone riffy i bulogty debiutującego w Antropofagus Paolo Chiti (kojarzycie go z Putridity i Devangelic). Co ciekawe, Origin bliżej do „Architecture Of Lust” niż do poprzednika – jest bardziej techniczny i zróżnicowany pod względem tempa, w riffach częściej pojawiają się wyraziste melodie, a produkcja odznacza się masywnością i dobrą głębią.

Poziom wszystkich utworów jest wysoki i dość wyrównany, co nie oznacza, że całość jest jednowymiarowa czy monotonna, bo już przy pierwszym przesłuchaniu w uszy szczególnie rzucają się dwa wyjątki od reguły. W „Of Prosperity And Punishment” dostajemy jazdę pod klasyczny death metal z okazjonalną rytmiką charakterystyczną dla wczesnego Deicide, a ta, stosowana w umiarze, zawsze się sprawdza. „Hymns Of Acrimony” jest z kolei bardzo morbidowym walcem kojarzącym się z „He Who Sleeps”, choć nieco bardziej od niego rozbudowanym – wyszedł spoko, ja jednak wolę, kiedy Antropofagus grzeją na pełnych obrotach. Te dwa kawałki, mimo iż nie odbiegają daleko od ogólnej formuły, fajnie sprawdzają się jako urozmaicenia i dodają płycie więcej odcieni.

Za nagrania Origin odpowiada Davide Billia, natomiast za mastering Hertz i właśnie takie połączenie świetnie się sprawdziło. Album brzmi mocno, intensywnie, gęsto i odpowiednio czysto, zaś po nadmiernej surowości „M.O.R.T.E. – Methods Of Resurrection Through Evisceration” nie ma już śladu. W takiej oprawie zespół mógł pokazać pełnię swoich możliwości, z czego zresztą skorzystał. Wydaje mi się, że po części wynika to także z tego, że wspomniany perkusista ograniczył swój udział w „dużych” zespołach do Beheaded i Vomit The Soul i mógł więcej czasu poświęcić na Antropofagus. Nie popisali się za to goście (wśród nich m.in. Dallas Toler-Wade), bo ich wkład w Origin jest praktycznie nieodczuwalny.

Czy warto było czekać tyle czasu na Origin? Odpowiedź wydaje się być oczywista – żaden wielbiciel brutalnego death metalu nie powinien odpuszczać tej płyty. Ja po cichu liczę na trasę zahaczającą o nasz kraj, bo nowe utwory Antropofagus sprawiają wrażenie bardzo koncertowych.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 lutego 2023

Triptykon – Requiem (Live At Roadburn 2019) [2020]

Triptykon - Requiem (Live At Roadburn 2019) recenzja reviewNajwiększa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.

Żeby się nie rozpisywać za bardzo, album ten jest nagraniem koncertowym z wykonania w całości po raz pierwszy w historii tytułowego „Requiem”, od początku do końca tak jak to było w planach od 1987 r. Do tej pory znaliśmy tylko część 1 („Dies Irae”) i cz. 3 („Winter”), a teraz mieliśmy dostać cz. 2 („Grave Eternal”), która notabene trwa aż 32 minuty i stanowi danie główne.

Nie będę was przekonywał o jakości opisując, jak przerażająco jest to zgrane, co do mili-sekundy, co się docenia dopiero po kilkuset razach jak się przesłucha. Jest to bardzo dopracowane, bo nawet cisza i pauzy są traktowane jak dźwięk. Nie będę wam również ściemniał, że się zachwyciłem z miejsca. Jesteśmy społeczeństwem konsumpcyjnym i coraz bardziej podchodzimy nie tylko do sztuki, ale również do życia na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”, albo „zjeść, wysrać i wyszukać kolejne żarcie”. Jest bardzo dużo muzyki, przy której trzeba się zatrzymać, co rodzi dylemat, czy warto. Nie chcę być pretensjonalny i mówić, że ktoś jest osłem, bo nie rozumie „kunsztu i geniuszu”. Nie chcę też wchodzić w prywatę i mówić co sprawiło, że gdy Warrior nuci z panienką w sposób inwokacyjny zdanie „Wave after wave”, to zaczynam czuć przyjemny rodzaj chłodu w sercu.

Czy była to niekończąca się praca w firmie? Różne problemy osobiste i relacje? Gdzie słuchanie pod rząd „Grave Eternal” raz za razem już nawet nie było rytuałem, a wręcz terapeutyczne? Czy trzeba mieć depresję, aby wczuć się w klimat i pozwolić się wchłonąć dźwiękom? Mam taką teorię, że główny powód, dla którego „Cold Lake” Celtic Frost jest kijowy jest taki, że był to jedyny okres w życiu Tom’a Fischera, kiedy był on w pełni szczęśliwy. To zresztą widać w ówczesnych wywiadach. „Grave Eternal” jest dobrym podsumowaniem naszego mroźnego mistrza posępności i chciałoby się rzec, że mogłoby być doskonałym jego epitafium, ale mam nadzieję, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo i że coś jeszcze kiedyś dostaniemy. Może bardziej konwencjonalnego, aczkolwiek wątpię.

Złośliwie więc nie polecam, bo może nie jest to dobry pomysł, aby słuchać to mając ponure myśli i większość osób powinna sobie odpuścić dla własnego dobra, żeby przypadkiem nie stało się to soundtrackiem życia. Ocena nie jest oceną podobania się, bo to będzie budzić spory i kontrowersje, ale tego jak potrafi oddziaływać i wpłynąć, jeśli się trafi na odpowiedni moment i się otworzy na coś takiego. Unikać pod każdym pozorem!


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona: www.triptykon.net
Udostępnij:

22 lutego 2023

Obituary – Dying Of Everything [2023]

Obituary - Dying Of Everything recenzja reviewGęste blasty, pokręcone aranżacje, zróżnicowane wokale i krystalicznie czysta produkcja… A nie, miało być o Obituary. O je-de-na-stej płycie Obituary – co już samo w sobie powinno wystarczyć za recenzję każdemu, kto miał styczność z Amerykanami więcej niż raz, a już zwłaszcza od momentu, kiedy wrócili do aktywnego grania. Oczywiście trafili się i tacy, którzy w długiej, przeciągniętej COVIDem przerwie upatrywali okazji do małej rewolucji, odświeżenia stylu, jednak… Rzeczywistość jest taka, że Dying Of Everything ze względu na znajome tematy i nie tak znowu równy poziom niczego w dorobku zespołu ani tym bardziej w moim życiu nie zmienił.

Bez owijania w bawełnę, już na wstępie muszę zaznaczyć, że Dying Of Everything jest materiałem odczuwalnie słabszym od „Obituary”, choć zaczyna się nadspodziewanie obiecującym akcentem, bo „Barely Alive” to jeden z najszybszych i najbardziej agresywnych kawałków, jakie Amerykanie kiedykolwiek stworzyli. Taka gęsta, zagrana z pasją sieczka w wykonaniu Obituary robi naprawdę duże wrażenie, więc niezwykle mnie cieszy, że znajduje kontynuację (z różnym natężeniem) jeszcze w „Dying Of Everything” (przepiękne wyziewne rzygnięcia jak za starych dobrych czasów!), „Weaponize The Hate” i „Torn Apart”, które obok ołpenera zaliczyłbym do najciekawszych na płycie. Nie chcę w ten sposób sugerować, że Obituary na starość stali się sprinterami, ale na obecnym etapie to właśnie w szybkich tempach wypadają najkorzystniej.

Z pozostałymi utworami jest już różnie. Stylistycznie stanowią wypadkową tego, co Obituary grają przynajmniej od dekady z tym, co niekoniecznie wszystkim pasowało na „World Demise” i „Back From The Dead”, zatem w ogólnym sensie brzmią znajomo, jednak ich poziom jest hmm… średnio-średni, choć z pewnymi przebłyskami. Na pewno całkiem nieźle spisują się „The Wrong Time” i „By The Dawn”, bo pomimo wolniejszego tempa i bujanych rytmów także ich słucha się z przyjemnością. Teoretycznie nie mógłbym się jakoś bardzo przyczepić do „My Will To Live”, „War” (jest tu kilka smyrnięć akustyka, a poza tym zespół nie potrafi w sample…), „Without A Conscience” i „Be Warned” (tu wpadają niemal w doom) jako takich typowo-typowych obitkowych numerów, gdyby nie to, że zostały zbyt mocno przeciągnięte (po 2-3 minuty), a przez to stały się rozlazłe i monotonne. Ponadto ich rozmieszczenie w strategicznych punktach Dying Of Everything — prawie-początek, środek, koniec — sprawia, że album traci na dynamice, zaś do kolejnych przesłuchań trzeba się trochę zmuszać.

Brzmienie Dying Of Everything należy do gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić, bo przy pierwszym kontakcie na pewno nie zachwyca. Ogólnie jest dość bliskie temu, jakie znamy z ostatnich koncertówek, a zatem z jednej strony wypada dość surowo i naturalnie, a z drugiej brakuje mu głębi i takiego naprawdę profesjonalnego wykończenia. Rozumiem, że ten produkcyjny minimalizm wynika z samodzielności, przyzwyczajeń z sali prób (puszki i butelki walające się pod nogami…) i jest osiągnięty w pełni świadomie, ja jednak tęsknię za efektami współpracy z Markiem Pratorem. Krótko – także pod względem brzmienia „Obituary” wypada okazalej.

Choć w dyskografii Obituary nie brakuje płyt lepszych od Dying Of Everything, to jeszcze nie powód, żeby załamywać ręce nad zawartością tego albumu, bo przynosi on kilka odświeżających numerów, które powinny na stałe trafić do setu zespołu. „Barely Alive”, „Torn Apart” czy numer tytułowy mają dostatecznie duży potencjał, by rozruszać zramolałą publikę, a i zespół przy takim napieprzaniu ma szansę poczuć się nieco młodziej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy: