Największa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.
Żeby się nie rozpisywać za bardzo, album ten jest nagraniem koncertowym z wykonania w całości po raz pierwszy w historii tytułowego „Requiem”, od początku do końca tak jak to było w planach od 1987 r. Do tej pory znaliśmy tylko część 1 („Dies Irae”) i cz. 3 („Winter”), a teraz mieliśmy dostać cz. 2 („Grave Eternal”), która notabene trwa aż 32 minuty i stanowi danie główne.
Nie będę was przekonywał o jakości opisując, jak przerażająco jest to zgrane, co do mili-sekundy, co się docenia dopiero po kilkuset razach jak się przesłucha. Jest to bardzo dopracowane, bo nawet cisza i pauzy są traktowane jak dźwięk. Nie będę wam również ściemniał, że się zachwyciłem z miejsca. Jesteśmy społeczeństwem konsumpcyjnym i coraz bardziej podchodzimy nie tylko do sztuki, ale również do życia na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”, albo „zjeść, wysrać i wyszukać kolejne żarcie”. Jest bardzo dużo muzyki, przy której trzeba się zatrzymać, co rodzi dylemat, czy warto. Nie chcę być pretensjonalny i mówić, że ktoś jest osłem, bo nie rozumie „kunsztu i geniuszu”. Nie chcę też wchodzić w prywatę i mówić co sprawiło, że gdy Warrior nuci z panienką w sposób inwokacyjny zdanie „Wave after wave”, to zaczynam czuć przyjemny rodzaj chłodu w sercu.
Czy była to niekończąca się praca w firmie? Różne problemy osobiste i relacje? Gdzie słuchanie pod rząd „Grave Eternal” raz za razem już nawet nie było rytuałem, a wręcz terapeutyczne? Czy trzeba mieć depresję, aby wczuć się w klimat i pozwolić się wchłonąć dźwiękom? Mam taką teorię, że główny powód, dla którego „Cold Lake” Celtic Frost jest kijowy jest taki, że był to jedyny okres w życiu Tom’a Fischera, kiedy był on w pełni szczęśliwy. To zresztą widać w ówczesnych wywiadach. „Grave Eternal” jest dobrym podsumowaniem naszego mroźnego mistrza posępności i chciałoby się rzec, że mogłoby być doskonałym jego epitafium, ale mam nadzieję, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo i że coś jeszcze kiedyś dostaniemy. Może bardziej konwencjonalnego, aczkolwiek wątpię.
Złośliwie więc nie polecam, bo może nie jest to dobry pomysł, aby słuchać to mając ponure myśli i większość osób powinna sobie odpuścić dla własnego dobra, żeby przypadkiem nie stało się to soundtrackiem życia. Ocena nie jest oceną podobania się, bo to będzie budzić spory i kontrowersje, ale tego jak potrafi oddziaływać i wpłynąć, jeśli się trafi na odpowiedni moment i się otworzy na coś takiego. Unikać pod każdym pozorem!
ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona: www.triptykon.net