25 czerwca 2022

Deathspell Omega – The Long Defeat [2022]

Deathspell Omega - The Long Defeat recenzja okładka review coverI oto stała się rzecz, której wielu ortodoksów nie przyjmie do wiadomości – Deathspell Omega po prawie dwudziestu latach czarowania swoimi nieraz rewolucyjnymi pomysłami radykalnie odmienili styl i stali się… mniej radykalni muzycznie. Na The Long Defeat zespół śmiało i bez oglądania się za siebie (i na innych) rozwija to, co na „The Furnaces Of Palingenesia” zostało zaledwie zasugerowane, niemal całkowicie zrywając przy tym z ekstremalnością poprzednich dokonań. Ktoś powie, że to szokujące, ktoś inny, że oburzające, natomiast ja wiem jedno – pomimo pewnych drobnych zgrzytów materiał wchodzi jak złoto, i to od pierwszego przesłuchania.

Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta – The Long Defeat to pod wieloma względami najprzystępniejszy album, jaki Deathspell Omega kiedykolwiek nagrali. Szybko daje się odczuć, że zespół skupił się tym razem na melancholijnym nastroju kosztem szaleństwa w muzyce – klimat rezygnacji, smutku i przygnębienia wypływa niemal z każdego taktu, a całość jest dość oszczędna, stonowana i zadziwiająco melodyjna. I mimo iż w trzech utworach (na pięć) pojawiają się przyspieszenia i blasty, to służą raczej wzbogaceniu ogólnej dynamiki aniżeli sponiewieraniu odbiorcy. Nawet w najbrutalniejszym w zestawie „Sie Sind Gerichtet!” ważniejsze wydają się subtelne melodie niż poziom pierdolnięcia – jest ostro, ale z wybuchowym „The Synarchy Of Molten Bones” ma to już niewiele wspólnego. Osobnym przypadkiem jest „Our Life Is Your Death”, w którym Francuzi zaserwowali granie z pogranicza lekkiego klimatycznego metalu i zadziornego rocka alternatywnego – coś takiego równie dobrze mogłoby się znaleźć na którejś z nowszych płyt Tribulation i nikt by się nie połapał.

Na wyjątkową łatwość w odbiorze The Long Defeat wpływa również uproszczenie muzyki – przynajmniej w stosunku do tego, co Deathspell Omega robili przez kilkanaście ostatnich lat. Z utworów praktycznie zniknęły dysonanse, rytmiczne odjazdy czy gwałtowne zwroty; ich struktury nie powinny stanowić wielkiego wyzwania – są przejrzyste, a kolejne części dość logicznie z siebie wynikają, można by rzec – są przewidywalne. Czy to źle? Niekoniecznie, bo choć nie robią mętliku w głowie, mają bardzo dużo do zaoferowania i są równie wciągające, co te z poprzednich płyt. Wspomniane już zgrzyty dotyczą jedynie końcówek „Enantiodromia” i „The Long Defeat”, które są trochę od czapy i wyglądają mi na doklejone na siłę.

Przy okazji prostowania muzyki Deathspell Omega wyczyścili sobie również brzmienie, dzięki czemu żaden riff ani perkusyjna zagrywka nie ma prawa umknąć słuchaczowi. Najbardziej zyskał na tym bas, który cały czas jest obecny na powierzchni i robi dobrą robotę szczególnie w wolnych fragmentach (a tych nie brakuje), a w takim „Our Life Is Your Death” chyba nawet przewodzi pozostałym instrumentom.

Kolejna duża i mocno rzucająca się w uszy zmiana dotyczy wokali. Na The Long Defeat Mikko Aspa nie jest jedynym, który odpowiada za odgłosy wydawane paszczą, bo towarzyszą mu Mortuus (Marduk i Funeral Mist), M. (Kriegsmaschine i Mgła) oraz niejaki Spica, który w tym towarzystwie ma najmniejsze osiągnięcia. Kto spisał się najlepiej – kwestia dyskusyjna, ja pewnie ze względu na przyzwyczajenie postawiłbym na Mikko. Ogólnie różnorodność głosów wyszła płycie na dobre, zwłaszcza w momentach, gdy barwa wokalu dobrze zgrywa się z muzyką (a taka spójność nie jest regułą) i podkreśla nastrój danej frazy. Ponadto ciekawie wypadają pojawiające się tu i ówdzie podniosłe chórki, mimo iż niekiedy brzmią jak Sulphur Aeon, innym razem jak Behemoth…

Po dziesiątkach przesłuchań The Long Defeat nie mam wątpliwości, że to dla Deathspell Omega początek nowej drogi i płyta przełomowa (zresztą nie pierwsza w ich karierze), po której już nic nie będzie takie samo. Po Francuzach spodziewano się awangardy i coraz większych szaleństw, tymczasem oni odważnie poszli pod prąd i stworzyli zupełnie nieoczywisty, normalniejszy materiał, który nikogo nie pozostawi obojętnym. No, teraz możecie wypatrywać Kardashianek w koszulkach Deathspell Omega


ocena: 8,5/10
demo
Udostępnij:

22 czerwca 2022

Mutilator – Into The Strange [1988]

Mutilator - Into The Strange recenzja okładka review coverNa drugą płytę ta Death/Thrashowa formacja postanowiła zrobić coś bardziej komercyjnego i przystępnego. Z takiego opisu wydawać by się mogło, że to, co powstanie, będzie kompletnie bezwartościowe. Nic bardziej mylnego. Przedstawiam wam poniżej jedną z najlepszych płyt na świecie, którą prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.

Aby podkreślić wagę tego albumu dla mnie, opowiem wam następującą historię: gdy pożyczyłem płytę koledze i po tygodniu przyszedłem ją odzyskać, spytałem się owego kolegi, czy mu się płyta podobała. Zamiast odpowiedzieć, wskazał palcem na jakiś duży napis na szafie. Tym napisem było namalowane przez niego logo zespołu, wraz z nazwą albumu. I na tym mógłbym zakończyć w sumie swoją recenzję. Ale nie ma tak lekko.

Z zespołu odeszli bracia Neves (którzy notabene reaktywowali ostatnio zespół, co uważam za profanację – Mutilator bez Magoo i Klebera nie ma prawa istnieć), na ich miejsce wszedł C.M. (progresywny gitarzysta, mimo iż grywał w ekstremalnych zespołach) oraz Armando (obecnie w Insulter — kolejni weterani sceny brazylijskiej — a grywał w Holocausto na ich słynnej pierwszej płycie, oraz na demach Sarcófago).

Kleber z gitary przeszedł na bas oraz porzucił wokal, który z kolei został przejęty przez Magoo. Wokalnie mamy dużo silniejszy wpływ Motorhead – Magoo bardzo stara się być jak Lemmy. Muzycznie jest to szorstki, nie do końca dobrze wyprodukowany Thrash, który brzmi dużo ostrzej niż de facto jest, ale taka specyfika Brazylii.

Utwory są w miarę zróżnicowane – są szybkie numery, refleksyjne, jest ambitny instrumental a’la Inquisition Symphony. Nie brakuje melodyjno-akustycznych przejść w kilku utworach. Moim osobistym faworytem jest otwierający płytę (po pięknym intrze) „Vanishing In The Haze”. Jest to bardzo rozgrzewająca piosenka, idealnie stworzona pod koncerty. I to co dla niektórych pewnie będzie wadą – piosenki nie kopią dupy agresywnością, a intensywnością oraz wyrazistością riffów. Jest to kawał mądrze skomponowanej i dopieszczonej muzyki.

Słychać, że zespół miał potencjał i mógł się dalej rozwijać. Niestety, geografia, jak i zapewne problemy wewnątrz zespołu sprawiły, że wszystko się rozleciało.

Długo się zastanawiałem, jak uzasadnić moją końcową ocenę 10/10, bo zdaję sobie sprawę, że dla większości osób album będzie zbyt „komercyjny” jak na Thrash. Zespół starał się balansować między fanami ekstremy, ale jednocześnie stworzył coś melodyjnego. Czasami kocha się dany album, mimo świadomości jego wad i słabości. Z tego też względu nie jestem w stanie ocenić tej płyty niżej.

CIEKAWOSTKI:
  • Po zakończeniu działalności Mutilator, Magoo jeszcze robił Rock (w stylu Wilków i Hey) o nazwie Chemako. Zmarł w 1997 roku. Ojciec Magoo był szefem klubu piłkarskiego (cholewcia nie pamiętam nazwy, chyba Palmeiras?). Na cześć jego syna, była bodajże minuta ciszy i odegranie hymnu.
  • Płyta ta była nagrana na taśmie matce Sepultura – „Schizophrenia”, przez co później, gdy owa grupa chciała zrobić re-edycję swojej płyty w 1990 roku, Scott Burns był zmuszony zgrać dźwięk z winyli i go potem zremasterować odpowiednio w studio. Wytwórnia łagodnie mówiąc, szła po kosztach i nie spodziewała się, że grupy, które wydawała, przejdą do historii.
ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MutilatorBrazil/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 czerwca 2022

Decapitated – Cancer Culture [2022]

Decapitated - Cancer Culture recenzja okładka review coverOd czasu powrotu na scenę, Decapitated zmienił styl i gra sobie na luzie coś z pogranicza Groove/Death Metalu, czasami przechodząc w Deathcore. Nie inaczej jest i tym razem. Co do zasady, nie staram się mieć jakiś oczekiwań wobec zespołów i preferuję otwarte podejście do czegoś nowego, przyjmując rzeczy takimi, jakie są. Dlatego też nie goniłem z widłami i pochodniami za Morbid Angel, kiedy wydali „Illud Divinum Insanus”. To i też nie mam jakiś większych zastrzeżeń czy krytyki wobec Cancer Culture, choć nie jest to twór nawet tak w połowie szalony, jak tamten.

Gwoli dziennikarskiego obowiązku napiszę tylko, że zarówno tytuł płyty jak i zawartość tekstowa (autorstwa znanego wieszcza polskiego Metalu, Jarosława Szubrychta) nawiązuje do wszelakiej terminologii tzw. internetowej „kultury” (przez małe k). Z tego też względu, dla higieny umysłu i ciała, pominę kompletnie tą część i skupię się na samej muzyce.

Album zaczyna się standardowo z przytupem, choć bez większego polotu. Zaczyna się robić ciekawiej dopiero na singlowym „Just a Cigarette” i trzyma wysoki poziom tak do „Hello Death”. Owe tracki mogą być o tyle zaskakujące dla Metalowych purystów, że co do zasady są mainstreamowo-normalne w stosunku do tego, co można zazwyczaj usłyszeć w Death Metalu. Wątpię, aby jakiś eremef to puścił w radiu, ale potencjał hitowy jest. Po nudnym kolabo z Robbem Flynnem, idolem młodzieży słuchającej onegdaj Groove Metal, dostajemy ostatni fajny numer na płycie „Suicidal Space Programme” o dość melancholijnym motywie. Reszta płyty ani niespecjalnie ziębi, ani też nie grzeje.

I tak słuchając sobie tego wszystkiego, zacząłem się zastanawiać – na ile bym poświęcił tyle czasu i energii na ogarnięciu nowego Decapitated, gdyby zespół nazywał się inaczej? I czy wtedy by mi się chciało tak bardzo rozkładać wszystko na czynniki? Zapewne nie. Tak więc nawet jeśli jest to kolekcja kilku zgrabnych piosenek, to gdyby nie wypracowana marka, tego albumu mogłoby w sumie nie być i nic specjalnie złego by się nie stało.

Tak jak wspomniałem na początku, nie oczekuję powrotu do siermiężnego, przesadnie-technicznego, brutalnego Death Metalu, ani też nie uważam, żeby album był jakoś specjalnie kiepski. Muzyka po prostu sobie jest i istnieje, bez większego kopania dupy, co może nawet i lepiej.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decapitated/

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

16 czerwca 2022

Cenotaph – Precognition To Eradicate [2021]

Cenotaph - Precognition To Eradicate recenzja okładka review coverJeśli mnie pamięć nie myli, to Cenotaph nigdy nie nagrał dwóch płyt w takim samym składzie i Precognition To Eradicate nie jest tu żadnym wyjątkiem. Jedynym ludzkim łącznikiem z poprzednią jest osoba wokalisty Batu Çetina, który odpowiada za nazwę, teksty i ogólny kierunek artystyczny. Nie da się ukryć, że ten brak stabilności wpływa hamująco na karierę kapeli – wiąże się z długimi przerwami wydawniczymi oraz niepewnością u fanów, bo raz po raz muszą zadawać sobie pytanie, czy zespół rozleciał się na dobre, czy może jednak to tylko chwilowe zamieszanie i wkrótce powróci z odpowiednią mocą i na odpowiednim poziomie. Cóż… Jak dla mnie, to moc się nawet zgadza, ale co do poziomu…

Na „Perverse Dehumanized Dysfunctions” Cenotaph zawiesili poprzeczkę bardzo, ale to bardzo wysoko; nagrali album, który można (należy!) stawiać jako wzór brutalnego death metalu, i do którego nijak nie można się przyczepić. Na Precognition To Eradicate o tę poprzeczkę zespół jedynie się otarł, w dodatku od dołu. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z wysokiej klasy bezkompromisowym wygrzewem, za który większość kapel z nurtu dałaby się pochlastać, jednak na pewno nie robi on aż tak dużego wrażenia, jak jego poprzednik – ani pod względem muzyki, ani produkcji. Na pierwszy rzut ucha wszystko się zgadza, bo tempa są zabójcze, wokale wręcz zwierzęce, a ciężar riffów i ogólna intensywność wgniatają w ziemię. Brakuje natomiast finezji i lepszego feelingu.

W moim odczuciu większość niedostatków Precognition To Eradicate to wina gitarzysty, który — sądząc po kapelach, w których się udziela(ł) — doświadczenie ma niewielkie, osiągnięcia mizerne, a talent umiarkowany. Innymi słowy Cenotaph to dla niego za wysokie progi, choć technicznie jest wyrobiony. Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie został skaptowany do zespołu, bo na pewno nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Materiał, który napisał Florent Duployer, tylko momentami wyrasta ponad średnią gatunkową, i gdyby nie istotny wkład kolegów (zwłaszcza perkusisty ze szwajcarskiego Anachronism – ten robi prawdziwe cuda), byłby średnio absorbujący. Riffom brakuje tego brutalnego artyzmu obecnego na „Perverse Dehumanized Dysfunctions”, a stanowczo za dużo w nich flażoletów i powtórzeń, stąd też gdzieniegdzie wkrada się monotonia i po pewnym czasie całość robi się (zbyt) przewidywalna.

Podsumowanie wygląda następująco: Cenotaph ma w dyskografii bardziej udane krążki. Precognition To Eradicate jest tylko solidny, więc postawiłbym go nawet odrobinę niżej od ostatniego albumu Molested Divinity, w którym Batu Çetin również maczał palce. Słucha się tego nieźle i bez oporów, jednak większa różnorodność byłaby wskazana.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cenotaphtur

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

13 czerwca 2022

Hackneyed – Death Prevails [2008]

Hackneyed - Death Prevails recenzja okładka review coverPamiętam (niestety) istnienie onegdaj popularnego niemieckiego zespołu dla nastolatek o nazwie Tokio Hotel. Chwytem marketingowym był fakt, że ów zespół składał się z podwieków mających po 12, 13 lat. Duży sukces (choć krótkotrwały) Tokio Hotel zainspirował szefów Nuclear Blast do wypuszczenia na rynek Death Metalowej odpowiedzi na to całe zjawisko.

Dzieciaki grające ekstremę to nic nowego. Dość wspomnieć Sepulturę, która nagrywała swoje pierwsze twory mając po 14, 15 lat, albo nasz rodzimy Decapitated (którego koszulki, o ironio, członkowie Hackneyed noszą na zdjęciach), co mimo swojego młodego wieku stworzył dzieła, których niejeden weteran mógłby pozazdrościć. Zastanawia natomiast fakt, jakim cudem wielka wytwórnia z miejsca znalazła małolatów zdolnych do grania ekstremalnego Metalu na minimalnym poziomie. Czyżby był jakiś casting?

Ale wbrew mojemu sarkazmowi, czuję optymizm na myśl o tym, że nie tylko tkwił komercyjny potencjał w takim projekcie, ale że istnieją kolejne pokolenia młodych i głodnych maniaków Death Metalu, którzy również chcą coś dorzucić do pieca od siebie. Bo dany gatunek jest w stanie przetrwać tylko wtedy, kiedy jest napływ świeżej krwi.

Poświęciłem dość dużo miejsca całej otoczce wokół grupy. A jak się ma sprawa z muzyką? Ku zaskoczeniu nikogo, dzieciaki z bogatego kraju o bardzo wysokich standardach życiowych tworzą, umówmy się, fastfoodowy Death Metal. Proste riffy i niewymagające teksty (choć takie „Gut Candy” jest komicznie przeurocze) okraszone są czyściutką i dopieszczoną produkcją. Niektóre utwory, jak zamykający album „Again” zdają się być bardziej szkicem niż pełnoprawną kompozycją i można odnieść wrażenie, że cały materiał powstawał w pośpiechu, gdyż płyta trwa zaledwie 30 minut i zanim się obejrzycie, to się kończy.

Płytka doczekała się re-edycji Metalmind wiele lat później, po niskiej cenie i w takiej formie to opłaca się mieć kompakt na półce. Wbrew mojej ocenie końcowej, całkiem dobrze się bawiłem przy lekturze muzyki, mimo jej banalności i miałem okres, kiedy słuchałem sobie jej na okrągło. Prawdziwy potencjał zespołu jednak dopiero miał nadejść, ale to już ciąg dalszy nastąpi…


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hackneyed
Udostępnij:

10 czerwca 2022

Dark Millennium – Acid River [2022]

Dark Millennium - Acid River recenzja okładka review coverDawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.

Zarówno „Midnight in the Void” z 2016 r. (wydany własnym nakładem i nie wiedzieć czemu nie wznowiony oficjalnie), jak i „Where Oceans Collide” z 2018 r. przeszły bez większego echa. Ja sam nie byłem jakoś specjalnie zauroczony tamtymi dokonaniami – wszak kontynuowały raz obraną ścieżkę, ale też nie miały większego polotu.

To i gdy w 2022 r. wyszło najnowsze dziecko formacji, zdziwiłem się lawiną pozytywnych recenzji w internecie. Początkowo myślałem, że może zwiększono budżet na marketing i promocję, ale kiedy tylko doszło do pierwszego odsłuchu, to od razu poczułem, że będę musiał o tym coś skrobnąć.

Gwoli ścisłości, Dark Millennium gra szeroko rozumiany Progresywny Metal, ale bardzo silnie osadzony w charakterystycznym, europejskim Doom/Death i to do tego stopnia, że błędnie myślę o nich jako o Holendrach, zamiast Niemcach. Nie jest to jednak Prog oparty o Jazz i technikalia, a bardziej o europejską muzykę klasyczną typu Beethoven, Mozart.

Acid River z miejsca intryguje formatem – 7 utworów po 7 minut każdy. Okładka ma tytuł płyty napisany do góry nogami, jakby autorzy chcieli, aby słuchacz odwrócił obrazek i odkrywał ukryty symbolizm. I przyznam, że nie wiem o co im chodziło, ale sama muzyka należy do kategorii z tych, które przyjemnie się rozkłada na czynniki pierwsze.

Jako, że recenzja jest już wystarczająco za długa, nie będę się specjalnie rozpisywał nad samymi trackami (mam nadzieję, że to docenicie). Zadowolcie się zamiast tego informacją, że poza szeroką gamą, różnorodnością i głębią utworów, tym co wywyższa ten album nad poprzednikami, jest jego kompaktowość – z płyty na płytę zespół skraca czas trwania swoich krążków, chętniej wyciągając potencjał ze swoich kompozycji, zamiast na siłę upychać jak najwięcej pomysłów. W połączeniu z autentycznym klimatem retro lat ’90 całość bardzo zgrabnie sobie płynie w odtwarzaczu.

Każdemu więc polecam podróż w samodzielne odkrywanie zawartości na własną rękę i jak najbardziej warto poświęcić trochę czasu nad studiowaniem tej muzyki. Inteligentne granie nie tylko dla koneserów.


ocena: 8/10
mutant
oficjalna strona: www.darkmillennium.de

inne płyty tego wykonawcy:



Udostępnij:

7 czerwca 2022

Ectoplasma – Inferna Kabbalah [2022]

Ectoplasma - Inferna Kabbalah recenzja okładka review coverRecenzję „White-Eyed Trance” kończyłem następująco: Ectoplasma nie zawodzi i nic nie wskazuje, żeby to się miało zmienić w przyszłości. Ten tego… Grecy w krótkim czasie dorobili się renomy bardzo solidnego zespołu, którego kolejne płyty można kupować w ciemno. Tak też zrobiłem w przypadku Inferna Kabbalah. No i cóż… Koniec końców nie żałuję, jednak na pewno nie jest to materiał, który sprostał moim oczekiwaniom. Przyczyn tego stanu rzeczy należy zapewne szukać w 2021 roku, kiedy zaszło COŚ, co doprowadziło do całkowitego rozsypania się składu. O co poszło – nie wiadomo, bo wywiadów z muzykami brak, a żale wylewane przez nich w książeczce są mało precyzyjne.

W wyniku wspomnianego rozłamu w zespole ostał się jedynie oryginalny wokalista/basista Giannis Panagiotidis, który — jak mniemam — wcześniej zbyt dużego wpływu na kształt utworów nie miał. W sukurs przyszedł mu kolega z Humanity Zero, pełniący obowiązki gitarzysty i perkusisty Dimitris Sakkas. Właśnie ta dwójka odpowiada za 35 minut materiału podpisanego jako Inferna Kabbalah. Zmienił się skład Ectoplasma, znacząco zmieniła się i muzyka, choć to wciąż death metal w znajomej otoczce, może nawet bardziej oldskulowy, niż wcześniej – bo prostszy i mniej ekstremalny. To, że w kawałkach jest mniej charakterystycznych motywów albo że są poskładane w niezbyt wyszukany sposób, można duetowi wybaczyć, ba!, to nawet nie musi być problemem. Gorzej, że wszystkie co do jednego sprawiają wrażenie niedopracowanych, przygotowanych w pośpiechu i zagranych bez wcześniejszego polotu.

Sama muzyka nie jest zła, ale przez lata Grecy zdążyli już nas przyzwyczaić do wyraźnie wyższego poziomu – czy to jeśli chodzi o stronę kompozytorską, wykonawczą czy brzmienie. Inferna Kabbalah w każdym z tych punktów niedomaga. Utworów Ectoplasma nie mogę pochwalić ani za porządne pierdolnięcie, ani za jakąś szczególną wyrazistość (chlubnym wyjątkiem jest „Infestation Of Atrocious Hunger” – bardzo chwytliwy i z czymś na kształt solówki) – w swojej stylistyce są jak najbardziej poprawne, ale raczej nic ponadto. Wykonanie również nie rzuciło mnie na kolana. Nowy perkman daje radę, ale to zdecydowanie nie ta klasa, co Maelstrom. O dziwo lepiej radzi sobie jako gitarzysta. Rozczarowują wokale Giannis — dużo słabsze niż w przeszłości i w dodatku podane bez przekonania — co jest o tyle dziwne, bo miał doskonałą okazję, aby wykrzyczeć tu całe swoje wkurwienie. No i brzmienie – pierwotne, budżetowe i baaardzo przeciętne.

Jak na moje ucho muzycy Ectoplasma pospieszyli się z nagraniami. Od „White-Eyed Trance” upłynęły wprawdzie trzy lata, ale żaden fan nie miałby im za złe, gdyby jeszcze trochę się wstrzymali – uzupełnili skład, dopracowali utwory i nagrali je w przyzwoitych warunkach. Przy całej mojej sympatii dla zespołu za Inferna Kabbalah więcej niż i tak naciągane 6 i pół dać nie mogę.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ectoplasma-1579524392276613/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 czerwca 2022

Tenebris – The Odious Progress [1994]

Tenebris - The Odious Progress recenzja reviewZ perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.

Muzyka ambitna generalnie kojarzy się ludziom z pretensjonalnym bombardowaniem słuchacza zagęszczeniem ciężkostrawnych pomysłów. Tenebris wyszedł z innego założenia i postawił na granie bez kompleksu wyższości, ale zamiast tego subtelnie plotoąc pozornie zagmatwane utwory, w oparciu o niezwykle mroczny klimat. Czyli taką muzykę, jaką tylko Polacy potrafią wysmażyć. Bo moi drodzy czytelnicy, aura tutaj jest naprawdę ciężka i gęsta, prosto z najgłębszych czeluści piekieł, mimo braku blastowania.

Posępnie nastrojone gitary kiepskiej marki grające pogrzebowe riffy tylko wzmagają poczucie dźwiękowej otchłani, w którą grupa wrzuca słuchacza i to bez większego wysiłku. Przez cały czas trwania płyty pojawiają się różnorakie efekty dźwiękowe (np. pioruny, dzwony kościelne), jak i keyboard, stanowiące uzupełnienie atmosfery tajemniczości albumu, nie inaczej jak to się miało w Nocturnusie.

Choć nie nazwałbym stylu tej płyty ani Symphonic, ani Gothic, ani Doom, ani też Prog, to takowe elementy się przewijają pod różnymi postaciami i nie zawsze są one oczywiste. Muzycznie to chciałoby się rzec, że mamy bardziej do czynienia z labiryntowymi dziwactwami, które robił Demilich, choć nie aż tak pokręconymi. Uważam jednak, że przypinanie jakiejkolwiek łatki Tenebrisowi ich deprecjonuje, gdyż mają swoje markowe brzmienie, którego nie da się pomylić z nikim innym.

Jako wizytówkę płyty muszę wymienić, poza otwierającym „In Searches”, takie gwiazdy jak „Quetzalcoatl”, „Ancient Clairvoyance”, lub mój ulubiony „Black Heart”, w którym notabene nagromadzone jest chyba najwięcej pomysłów. Jest też kilka instrumentali i, w przeciwieństwie do większości tego typu zapchajdziur u innych zespołów, stanowią one integralną część płyty, spinając ją w logiczną podróż dźwiękową.

Re-edycja która posiadam (z 2022 r., krakowskiego Defense Records) ma jeszcze jako bonus instrumentalne outro „My Dying Bride”, które nie wydaje mi się być coverem twórczości brytyjskiej legendy o tej samej nazwie (no chyba że bardzo luźnym [Nie tak znowu luźnym, to parodia „Sear Me” – przyp. demo]), zwłaszcza że jest zbyt odjechane gatunkowo, aby miało cokolwiek przypominać, co też chyba stanowi pewien przedsmak kierunku, w którym formacja planowała zmierzać w przyszłości.

Reasumując, dla mnie jest to podstawa podstaw, bez której tak naprawdę trudno mówić o byciu koneserem. Kto tego nie zna, niech się tym nie chwali wszem i wobec, a zamiast tego nadrabia braki.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2022

Aeon – Path Of Fire [2010]

Aeon - Path Of Fire recenzja reviewKiedyś nie doceniałem tego typu zespołów i wydawały mi się nudne i wtórne. I choć faktycznie, Aeon nie należy ani do najoryginalniejszych, ani też najciekawszych wśród brutalnych grajków, to błędem byłoby spisanie ich na straty, jako „kolejną” ekstremalną grupę. Aeon szeroko wypłynął dzięki odrodzeniu się popularności Death Metalu w latach 2005-2012, do której również dołożył i swoją cegiełkę.

Mało który zespół tak bezpośrednio naśladuje Deicide, jeśli chodzi o granie i atak dźwiękowy. W przeciwieństwie jednak do swoich idoli, Aeon stara się dawać od siebie więcej Groove i refrenów. Brzmienie jest również bardziej szwedzkie, nawet mimo prób naśladowania amerykańskiego stylu. Solówki natomiast zdecydowanie uderzają w terytorium Morbid Angel.

Osobiście bardzo cenię sobie wokal, któremu udaje się zachować własny charakter, mimo oczywistych inspiracji. Wokalista stosuje duowokal – niski growl i wysoki skrzek. Growl jest piękny i bez zarzutu, natomiast skrzek czasami jest zbyt wysoki i ociera się o At The Gates.

Kanonada gitar i perkusji przy pierwszych odsłuchach aż prosi się o kategoryzację „brutal”, ale przy bliższym poznaniu jest to tak naprawdę bardzo skrupulatnie poukładana i rzeczowa muzyka, często oparta na zasadzie zwrotka-refren, co jest trochę kuriozalne jak na Death Metal. Nie ma jednak wybijających się hitów, choć numery takie jak „Kill them all”, czy „I will burn” mogłyby w sumie pretendować do tego miana. Na tej płycie znajdują się tylko dwa instrumentale – w środku i na samym końcu płyty. I jak to z instrumentalami bywa, pełnią rolę zapychaczy, choć same w sobie nie są może jakoś specjalnie kiepskie.

Solidny album, powyżej przeciętnej, z dobrymi utworami, ale też bez większego szału. Dla wielu osób może to być jedna z mniej interesujących pozycji z dyskografii Aeon, gdyż fani brutalności będą nieco zawiedzeni, a i sama grupa jeszcze szlifowała swój talent kompozytorski. Jednakże zbyt niska ocena byłaby niesprawiedliwa choćby i z tego faktu, że mało który zespół potrafi robić przyzwoity „piosenkowy” Death Metal.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

29 maja 2022

Immolation – Acts Of God [2022]

Immolation - Acts Of God recenzja okładka review coverJako Polak z krwi i kości, recenzję Acts Of God zacznę od gmerania w przeszłości (jako Polak z krwi i kości, przejawiam również talenty poetyckie), bo z perspektywy czasu dość znacząco zaingerowałbym w oceny dwóch poprzednich płyt zespołu, choć bez zmieniania tego, co o nich napisałem. Oba krążki niedługo po wstępnym osłuchaniu trafiły na półkę, gdzie całkiem sprawnie idzie im zbieranie kurzu, bo nawet przy „wędrówkach” przez dyskografię omijam je szerokim łukiem. Nowy, mimo iż podtrzymuje delikatną tendencję zwyżkową, zapewne wkrótce podzieli ich los.

Zanim w ogóle przysiadłem do Acts Of God, nasłuchałem/naczytałem się przeróżnych zapewnień Rossa i Roberta o odświeżeniu stylu, wprowadzeniu wielu nowych i zaskakujących elementów oraz zupełnie odmiennym podejściu do produkcji. Ze słów głównodowodzących Immolation wynikało, że materiał będzie niemalże przełomem, a nie tylko pretekstem do jeżdżenia w trasy. No i cóż, skończyło się na tym, że zespół poszedł w ilość. Na Acts Of God to składa się aż 15 utworów (w tym dwa zbędne instrumentale) o łącznym czasie trwania 52 minuty, które siłą rzeczy szybko zaczynają się ze sobą zlewać, a pod koniec mogą zwyczajnie wywoływać znużenie. Pojawiające się tu i ówdzie nawiązania do kapitalnego „Shadows In The Light” pomagają tylko w niewielkim stopniu, bo trzon materiału stanowi mielonka oparta na patentach, którymi stały „Kingdom Of Conspiracy” i „Atonement”. Obiektywnie ogólny poziom kawałków jest bardzo wysoki, problem polega jednak na tym, że jest ich za dużo, są przy tym wtórne, a przez to umiarkowanie atrakcyjne. Nie do końca zgodziłbym się z opiniami, że Immolation od piętnastu lat nagrywają ten sam album, ale faktem jest, że formuła ich muzyki uleg(ł)a wyczerpaniu.

Z takiej obfitości utworów najbardziej — a w zasadzie jako jedyny — przekonuje mnie „Noose Of Thorns”. Może dlatego, że jest porządnie rozbudowany, bardzo gęsty i ciekawie poprowadzony, a może dlatego, że ma duuużo wspólnego z tym, co w „Shadows In The Light” najlepsze („World Agony”!). To jest właśnie miazga, jakiej oczekuję od Immolation, niekoniecznie oryginalna, ale z podana jajami – bynajmniej nie na miękko. Jednocześnie mam wrażenie, że ten numer robiłby jeszcze większe wrażenie, gdyby zespół ograniczył się do średnio-wolnego tempa. Poza jednym ewidentnym highlightem, w mojej pamięci krótkotrwałej osiadły tylko „Overtures Of The Wicked” i „Immoral Stain” – oba nieco śmielsze i mniej typowe rytmicznie. Cała reszta, mimo iż niezła, ma za mało wyróżników i nie wywołuje większych emocji.

We wspomnianym wcześniej „odmiennym podejściu do produkcji” jest sporo przesady, choć trzeba oddać Amerykanom, że na Acts Of God osiągnęli najmocniejsze brzmienie przynajmniej od dekady – masywne, a przy tym zadziwiająco selektywne. I w stu procentach rozpoznawalne. Tym razem team Orofino-Ohren zdecydowanie bardziej przyłożył się do roboty (za którą im płacą), a najwięcej zyskała na tym sekcja rytmiczna. Jest to o tyle istotne, że na Acts Of God trafiły najlepsze partie perkusji, jakie Steve kiedykolwiek nagrał – intensywne, urozmaicone i niemal finezyjne. Jeszcze coś – tak czytelnego basu Immolation nie mieli nigdy!

Jeśli chodzi o mój stosunek do Acts Of God, to jestem „raczej na tak”. Fani zespołu i tak kupią ten album, choćby z kolekcjonerskiego obowiązku, natomiast nie-fanów nie będę do tego specjalnie zachęcał. Obiektywnie są lepsze opcje. Daję 7,5 punktu, może nawet naciągane, ale trudno – będzie się z czego tłumaczyć następnym razem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij: