6 stycznia 2022

Obscura – A Valediction [2021]

Obscura - A Valediction recenzja reviewProszę, proszę… okazuje się, że Obscura jest na fali wznoszącej, mimo iż tak na dobrą sprawę nic tego nie zapowiadało. Poprzednia płyta zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, ale skład, który się pod nią podpisał, poszedł w rozsypkę zaraz po zakończeniu cyklu promocyjnego, więc całkiem zasadne były obawy, że Kummerer ponownie rzuci się w wir progresywnego pitolenia i wszystko popsuje. Na szczęście w porę pojawił się ratunek w osobach doskonale znanych Münznera i Thesselinga oraz Davida Diepolda, który, choć znacznie młodszy i nie tak doświadczony, również zdążył wyrobić sobie niezłą markę na scenie (technicznego) death metalu. I właśnie taka ekipa zmajstrowała najmocniejszy album Obscury przynajmniej od dekady.

Debiut zespołu w barwach Nuclear Blast wypada naprawdę okazale, bo nie zespół nie ograniczył się tylko do utrzymania poziomu „Diluvium”, ale i w parku kwestiach wyraźnie się poprawił. Muzyka na A Valediction jest bardziej zwarta, mniej w niej przypadkowych dźwięków i nie odpływa w niepożądanych (przeze mnie) kierunkach, a przede wszystkim ma ostrzejsze krawędzie i nie brak jej death’owego pierdolnięcia. Sebastian Lanser był i jest świetnym technikiem, ale miał duże problemy, żeby zagrać i zabrzmieć brutalnie; dla Diepolda gęste blastowanie przy skomplikowanych aranżacjach to podstawa – jak przystało na perkmana wychowanego na Nile i Cryptopsy. Kolejne usprawnienie dotyczy vocodera, który został zredukowany do minimum i dodatkowo zakamuflowany w miksie (Fredrik Nordström nareszcie do czegoś się przydał) – już nie kaleczy uszu i nie wkurwia, a jedyny kawałek, w którym się przebija, jest czymś na kształt hołdu dla Seana Reinerta i Cynic – i to jest do zaakceptowania. Żeby jednak nie było zbyt różowo, w refrenie „When Stars Collide” pojawiają się są czyste wokale Björna Strida – bardzo ładne, bardzo ckliwe i bardzo komercyjne.

Na pewno dużym zaskoczeniem w związku z A Valediction jest ogromny, zdecydowanie większy niż kiedykolwiek wcześniej udział Münznera w komponowaniu materiału, bo chłop maczał palce w niemal wszystkich utworach, a spora ich część jest wyłącznie jego autorstwa. To zapewne dzięki niemu całość jest cięższa i w większym stopniu urozmaicona od „Diluvium”, a przy okazji również mocniej wypakowana solówkami. Wirtuozeria – a owszem; udziwnianie – a skąd! Fani „Cosmogenesis” z pewnością będą zadowoleni. Trochę inaczej sprawa ma się z Thesselingiem, bo — wbrew obecnym tendencjom — jego bas, choć siedmiostrunowy, jest dość dyskretny – nie przepcha się na pierwszy plan i służy raczej za uzupełnienie dla gitarowych riffów. Słychać umiejętności, ale nie słychać szpanowania.

Największą zaletą A Valediction jest bez wątpienia mnogość zgrabnie poskładanych, dynamicznych i chwytliwych utworów, które wymiatają z krążka i powinny się znakomicie sprawdzać na żywo. „The Beyond”, „Solaris” i „A Valediction” to petardy i stuprocentowe szlagiery, ale równie dobrze sprawdzają się te dłuższe i bardziej zróżnicowane numery jak „Forsaken”, „Devoured Usurper” (porządne głębokie wokale!) i „In Unity”. Ba, nawet „When Stars Collide” mimo popowego sznytu w refrenie daje radę i może się podobać! O taką Obscurę walczyłem!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

29 grudnia 2021

Abythic – Dominion Of The Wicked [2021]

Abythic - Dominion Of The Wicked recenzja okładka review coverPo dwóch udanych płytach utrzymanych w „okołoszwedzkim” stylu Abythic postanowili sprawdzić się w muzyce o wiele bardziej ambitnej, wymagającej i rozbudowanej, a przy okazji też tajemniczej i przesiąkniętej obskurną grobową atmosferą. W tym miejscu należałoby pogratulować zespołowi odwagi i chęci rozwoju, gdyby nie to, że — zupeeełnie przypadkiem — takie granie ma akurat spore wzięcie i daje +10 do kultu i poważania… Na Dominion Of The Wicked Niemcy popłynęli z nurtem, co do tego nie mam wątpliwości, ale wcale źle na tym nie wyszli, choć na zachwyty jest stanowczo za wcześnie.

Obstawiam w ciemno, że muzycy Abythic mocno zainspirowali się sukcesami (popularnością) Spectral Voice, Void Rot, Burial Invocation czy Krypts i dlatego uparli się, żeby w jakiś sposób nawiązać do stylu tych kapel – zwolnili obroty, wydłużyli utwory, urozmaicili struktury, zagęścili klimat i zadbali o odpowiednio ponury wokal. No i cóż, z boku to wszystko wygląda nawet cacy, jednak cała operacja najwyraźniej ich przerosła, bo na Dominion Of The Wicked nie tyle grają muzykę ambitną i wymagającą, co raczej sprawiającą wrażenie ambitnej i wymagającej. Materiał składa się z czterech nieskomplikowanych kawałków (dają w sumie 35 minut) utrzymanych w wolnych i średnich tempach (plus 20 sekund blastów w „At The Threshold Of Obscurity”), które rozwijają się baaardzo powoli i na dodatek w dość przewidywalnych kierunkach. Praktycznie każdy motyw na Dominion Of The Wicked — z wyjątkiem tych szybszych — musi zostać przemielony przez dobre kilka minut, żeby zespół wreszcie coś do niego dorzucił, ewentualnie przeszedł do następnego – i jego też przemielił. Z tego powodu o jakiejś wyjątkowej dramaturgii i zaskakujących czy finezyjnych rozwiązaniach należy zapomnieć. Plus tak oszczędnego podejścia do komponowania widzę w tym, że można bez wysiłku nadążyć za kolejnymi pomysłami Abythic.

Album jest naprawdę spoko, to trzeba Niemcom oddać, ale przez mnogość pomniejszych niedoróbek trudno się w nim bez pamięci zasłuchiwać. Największym problemem jest chyba zbytnia toporność niektórych fragmentów, co jest o tyle dziwne i niezrozumiałe, że na poprzednich płytach zespół wydawał się grać z większą swobodą. Czyżby przytłoczyły ich (wyimaginowane) wymogi nowego stylu? Ponadto zdarza się, że gitara solowa, zwłaszcza w „The Call”, szczypie w uszy jakimiś przypadkowymi dźwiękami, przez co część melodii brzmi nieco kulawo. I tu pojawia się pytanie – czy zespół zechce poprawić te detale na następnej płycie, czy też przerzuci się na granie czegoś innego?


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abythic
Udostępnij:

27 grudnia 2021

Asphyx – God Cries [1996]

Asphyx - God Cries recenzja okładka review coverNiedługo po wydaniu bardzo dobrego „Asphyx” zespół pod wodzą Erica Danielsa padł na pysk – ot tak, bez żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Upłynęła chwila albo dwie i odrodził się na nowo, ale już w całkowicie innym składzie – tym razem pod wodzą oryginalnego perkusisty Boba Bagchusa, do którego dołączyli dwaj inni weterani: wokalista/basista Theo Loomans (miał duży wkład w niedoszły debiut „Embrace The Death”) oraz gitarzysta Ronnie van der Wey (na co dzień w Dead Head). Właśnie ta trójka, choć nagrywało tylko dwóch pierwszych, podpisała się pod God Cries – płytą, która od poprzedniej różni się w zasadzie wszystkim.

Album jest prawie o połowę krótszy niż „Asphyx”, brzmi surowo i dość niechlujnie, wokal jest dziki, zaś muzyka sprowadza się do prostego, agresywnego i ciężkiego death metalu. Teoretycznie jednym z największych atutów God Cries powinien być prawie oryginalny (a przynajmniej dość klasyczny) skład — bo publika lubi oryginalne składy — jednak w praktyce okazało się, że to wszystko, co krążek ma do zaoferowania. Panowie tak bardzo skupili się na pierwotnym death’owym napieprzaniu, że zupełnie zapomnieli o pozostałych wyróżnikach zespołu i w rezultacie gdzieś zgubili tożsamość Asphyx.

Oczywiście można by na to przymknąć oko, gdyby tylko muzyka urywała dupę. Niestety nie urywa. Utwory są brutalne, melodii w nich niewiele (co w tamtym okresie nie było znowu takie oczywiste), ale stanowczo brakuje im wyrazistości, jakichś elementów zapadających w pamięć czy choćby odrobiny klimatu. Całość jest strasznie schematyczna i jednowymiarowa, a większość tego, co zespół proponuje jako urozmaicenia prostej formuły, zwyczajnie „nie siedzi” – dobrym przykładem jest rozwlekła solówka w „My Beloved Enemy”. Ja wiem, że styl Theo Loomansa ma swoich fanów, ale serio – do pełni Asphyx potrzeba ręki Erica Danielsa.

Z tego, co powyżej napisałem, wynika, że God Cries to dno. Tak bynajmniej nie jest, bo jako płyta po prostu deathmetalowa daje radę – nic to specjalnego, ale bez bólu można przez nią przebrnąć. Gorzej, jeśli od Asphyx oczekujecie muzyki w stylu Asphyx – to nie ten adres. Nic dziwnego, że po takim materiale zespół momentalnie się rozpadł. Na szczęście jeszcze w tym samym roku Bagchus wraz z Danielsem i Gubbelsem powołali do życia Soulburn.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

25 grudnia 2021

Noctambulist – Atmospheres Of Desolation [2019]

Noctambulist - Atmospheres Of Desolation recenzja okładka review coverNoctambulist to stosunkowo świeża nazwa na mapie amerykańskiego death metalu, w dodatku z typowym amerykańskim death metalem mająca niewiele wspólnego. Bohaterom tej recenzji muzycznie jest zdecydowanie bliżej do Nowej Zelandii i okolic – dość dalekich okolic. Zespół — zważywszy na jego niewielki staż — swoim graniem całkiem udanie wstrzelił się w niszę z technicznym, wyrafinowanym i nieprzewidywalnym death metalem w typie Ulcerate, dodając do tego coś z czarnego pierwiastka i aury tajemniczości charakterystycznych dla Portal, Altarage czy Mitochondrion. Atmospheres Of Desolation robi zatem bardzo dobre wrażenie, choć nie da się ukryć, że nad pewnymi kwestiami Noctambulist muszą jeszcze popracować. Niemniej jednak udowodnili, że potencjał mają spory.

Pod względem jakości Amerykanie naprawdę nie mają się czego wstydzić, bo utworom w zasadzie niczego nie brakuje – są gęste, brutalne, wielowątkowe, klimatyczne i dalekie od banału. Ponadto ozdobiono je urozmaiconymi wokalami (fajne są zwłaszcza te rozpaczliwe) oraz ubrano w klasowe, bardzo czytelne (co nie jest oczywiste) brzmienie. Na Atmospheres Of Desolation nie ma miejsc na nudę ani na monotonię – Noctambulist zadbali o rozubudowane i mocno poszatkowane struktury z wieloma gwałtownymi zmianami tempa i klimatu. Przy pierwszym przesłuchaniu wygląda to na chaos i strumień świadomości, ale już przy kolejnych do uszu dochodzi, jak zniuansowane są aranżacje i ile ciekawych patentów (a nawet melodii) zespół przemyca na drugim i dalszych planach.

Pod względem ilości jest gorzej, znacznie gorzej. Atmospheres Of Desolation to ledwie 6 utworów, które dają niewiele ponad 27 minut – wynik sugerujący co najwyżej epkę (i takie odczucie pogłębia forma wydania). Jeśli doprecyzuję, że przynajmniej trzy kawałki zostały przeciągnięte na siłę (od biedy można to nazwać łącznikami) i aż dwie minuty poświęcono na intro, to robi się wyjątkowo skromnie. Rozumiem intensywność, rozumiem chęć pokazania tego, co najlepsze, ale przy takiej oszczędności album jako całość nie ma szansy należycie się rozwinąć i pozostawia ogromny niedosyt.

Trzeba jednak oddać muzykom Noctambulist, że zaledwie po trzech latach działalności zdołali wysmażyć świetny debiut i zwrócić na siebie uwagę Willowtip oraz fanów takiego grania. Zespół niczego nie pozostawił przypadkowi i bez wątpienia cała jego kreacja jest w pełni świadoma, podobnie zresztą jak jasno określony target.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/noctambulist303/

podobne płyty:

Udostępnij:

22 grudnia 2021

Valgrind – Condemnation [2020]

Valgrind - Condemnation recenzja okładka review coverWłochom z Valgrind wyjście z etapu demówkowego zajęło dłuuugie lata — i nic w tym dziwnego, bo nie wyróżniali się niczym szczególnym — więc gdy już zdołali jako tako zaistnieć oficjalnie, w miarę możliwości nadrabiają stracony czas. A robią to z naprawdę dobrym rezultatem, czego potwierdzenie znajdujemy na zeszłorocznym Condemnation – albumie, który wchodzi szybko, gładko i bez popijania. Owa przyswajalność jest w dużej mierze zasługą samego stylu – kiedy większość włoskich kapel stara się wytyczać nowe kanony brutalności, Valgrind łupią death metal starej daty oparty na wpływach Morbid Angel, Pestilence, Monstrosity czy Mercyless.

Największą zmianą w stosunku do „Blackest Horizon”, nie licząc uszczuplenia składu studyjnego, jest mocniejsze wyeksponowanie w muzyce melodyjnych partii, co daje się odczuć zwłaszcza w pierwszej części płyty. Kawałki takie jak „The Curse of Pegasus Spawn”, „Entangled In A World Below” i przede wszystkim tytułowy pod względem chwytliwości przebijają wszystko, co zespół dotychczas nagrał, a ich riffy niekiedy zahaczają o motywy typowe dla szwedzkiej szkoły (z naciskiem na Arch Enemy). Na szczęście Włosi nie przegięli ze słodzeniem i całkiem zgrabnie równoważyli te melodie gęstymi i nieco chaotycznymi solówkami (zdaje się, że wszystkie są autorstwa dwóch zaproszonych gitarniaków), w których pobrzmiewają echa Angelcorpse. Druga część Condemnation to granie również wpadające w ucho, ale już brutalniejsze, bardziej techniczne, a przy tym dość klimatyczne. Spośród tych kilku kawałków na szczególną uwagę zasługują trzy — „The Day”, „Furies”, „Storm Birds Descent” — które można podsumować jako wariacje Valgrind na temat wczesnej twórczości Morbid Angel. Morbidami wali z tych numerów dosłownie na kilometr, aaale jest to na tyle fajne, brzmi na tyle autentycznie i sprawia tak dużo radochy, że trudno mi się czepiać zespołu o odtwórcze podejście do tematu.

Brak oryginalności, mimo iż nie stanowi dla mnie większego problemu, to nie jedyny zgrzyt na Condemnation. W większym stopniu drażni mnie chociażby obudowanie „Divination – Marked By The Unknown” plumkaniem na klawiszach – niby pierdółka (uzbierało się tego ponad dwie minuty), a skutecznie wyhamowała wcześniejszy impet. Podobnie plumkane intro – w sensie ogólnym jest klasyczne, ale nie wnosi kompletnie nic, więc Włosi mogli od razu przejść od konkretów. Poza tym niektórym może się nie podobać bardziej niż ostatnio „szwedzkie” brzmienie gitar – to jeszcze nie bzyczenie z Sunlight, ale lepiej, żeby Valgrind kiedyś nie przedobrzyli.

Condemnation, choć to płyta niepozbawiona wad, przynosi niecałe 40 minut zacnego dynamicznego death metalu, który powinien przypaść do gustu każdemu miłośnikowi tej muzyki, zwłaszcza jeśli gustuje w jego klasycznej odmianie. Urozmaicone i dobrze wyważone utwory, świetny oldskulowy feeling i bardzo ładny „vandrunenowski” wokal – może i nie jest to recepta na gwarantowany sukces, ale słucha się tego z przyjemnością.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/valgrindband
Udostępnij:

15 grudnia 2021

Piotr Dorosiński – Rzeźpospolita [2021]

Piotr Dorosiński - Rzeźpospolita recenzja okładka review coverTytuł, objętość i forma wydania tej książki jednoznacznie sugerują coś na kształt monografii dotyczącej rzeźniczych odmian muzyki, jakie w ciągu kilkudziesięciu lat zakorzeniły się na polskiej ziemi, tej ziemi. Jak się jednak okazuje, autor, Piotr Dorosiński, miał trochę inną wizję całości: Rzeźpospolita to podszyty (nieukrywanym) sentymentem, a mimo to rzetelny opis (i przypomnienie), jak kształtowała się polska scena na przestrzeni lat 90. XX wieku. Piotr nie ogranicza się do muzyki, zgrabnie zarysowując równie interesujące tło społeczne – zmiany ustrojowe, gospodarcze bagno czy przenikanie się środowisk metalowców z kibolami. Ani autor ani jego rozmówcy nie próbują nikomu wciskać kitu, że było lekko, łatwo i przyjemnie — zwłaszcza kiedy przychodziło do zderzenia planów i ambicji z realiami wolnego rynku (czy raczej wolnej amerykanki) — a osiągnięcie czegokolwiek wymagało zaangażowania, wytrwałości oraz dużej dozy szczęścia. Ale, ale - bywało też fajnie.

Książka została podzielona na dwie główne części: „rozmowy” oraz „przejdźmy do historii”. Część pierwsza, bardziej rozbudowana (około 560 stron), to zbiór wywiadów z osobami, które współtworzyły scenę tamtych lat i miały na nią realny wpływ: muzykami, wydawcami, edytorami zinów/magazynów, właścicielami sklepów muzycznych czy organizatorami koncertów. Wśród rozmówców znalazły się takie osobistości jak Tomasz Krajewski, Adam Śliwakowski, Piotr Popiel, Mittloff, Piotr Wawrzeniuk, Sławomir Cywaniuk, Mariusz Kmiołek, Piotr Wiwczarek, Jarosław Szubrycht, Piotr Wącisz czy — z zupełnie innej beczki — Robert Fudali. Materiału jest zatem od groma, w większości jest też bardzo ciekawy, choć nie wszyscy przepytywani wykazali się oczekiwaną wylewnością. Albo pamięcią do szczegółów. Pal licho tych, których działalność nie obchodziła mnie kiedyś i nie obchodzi dzisiaj, ale po muzykach Armagedon, Violent Dirge czy Damnation spodziewałem się nieco więcej. W każdym razie największą zaletą tej części jest dla mnie mnogość punktów widzenia – każdy mówi z grubsza o tym samym, ale ze swojej perspektywy, subiektywnie i bez wchodzenia w buty innych. Doskonale to widać na przykładzie kwestii typu „robienie kariery”, życie koncertowe czy moda na norweski black metal. Jednomyślność występuje chyba tylko w jednym temacie – wszyscy gratulują Nergalowi wyczucia koniunktury…

W drugiej części Rzeźpospolitej Piotr Dorosiński wziął na warsztat kilkanaście istotnych dla siebie (sentyment do kwadratu) płyt i demówek – mniej lub bardziej znanych, dostępnych (przynajmniej kiedyś) w sklepach na CD jak i takich, które nie doczekały się oficjalnego wydania nawet na kasecie. Mamy wśród nich debiuty Devilyn, Damnable czy Holy Death, demówki Manslaughter, Condemnation i Convent, słynny ongiś split Lost Soul/Reinless/Dissenter/Night Gallery, a także… „Demonication (The Manifest)” szwedzkiego (choć z polskim mózgiem) Luciferion. Opisy tych wydawnictw oraz wspomnienia autora w paru przypadkach są uzupełnione krótkimi wywiadami, więc w ramach bonusu dowiadujemy się również czegoś o okolicznościach ich powstania, nagrania i ewentualnej promocji. Ostatnie kilka stron Piotr Dorosiński udostępnił gościom (m.in. Rafał Pasoń, Jarosław Giers), którzy w podobny sposób przedstawili swoje typy z tamtych lat – na szczęście nie ma tego dużo, więc spójność książki nie została zaburzona.

Urozmaicona i naprawdę wciągająca treść Rzeźpospolitej — oraz to, w jakiej formie została podana — sprawia, że kolejne rozdziały tego 700-stronicowego tomiszcza chłonie się w ekspresowym tempie, wmawiając sobie, że „to już ostatni na dziś”. Wiedza, warsztat i zaangażowanie autora w temat ułatwia przedarcie się przez wywiady z mniej interesującymi osobnikami – bywa, że więcej informacji wyciągamy z pytań niż z odpowiedzi na nie. Całość jest okazale wydana i bogato ilustrowana archiwalnymi zdjęciami (zarówno oficjalnymi jak i z prywatnych zbiorów) oraz całym mnóstwem reprodukcji okładek, ulotek, plakatów, ofert handlowych i tym podobnego tałałajstwa, którym swego czasu chyba każdy wyklejał zeszyty. Uwag nie mam wiele, w dodatku są małego kalibru. Ot choćby „geograficzny” podział pierwszej części książki – rzecz zbędna i w praktyce nic nie wnosząca. Dobór rozmówców – rzecz subiektywna, choć brakuje mi tu kilku naprawdę duuużych nazwisk. Na tyle dużych i na tyle dużo, że spokojnie można nimi zapełnić drugi tom – czego niniejszym autorowi życzę.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

11 grudnia 2021

Unleashed – No Sign Of Life [2021]

Unleashed - No Sign Of Life recenzja okładka review coverBrak oznak życia – to podejrzany i trochę kiepsko rokujący tytuł jak na płytę kapeli z ponadtrzydziestoletnim stażem. A jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę, że stworzenie nowego materiału zabiera zespołowi coraz więcej czasu… Czyżby Szwedzi wymiękali? Odpowiedź na to pytanie dostajemy już w pierwszym kawałku, w którym Unleashed szybko przechodzi do rzeczy – jest żwawo, dynamicznie i nad wyraz obiecująco. Niestety „The King Lost His Crown” to coś w rodzaju zmyłki czy appetizera, bo następne utwory są utrzymane w stylu dwóch poprzednich krążków i blastów z prawdziwego zdarzenia w nich nie przewidziano.

Może i Unleashed nie mają dość wytrzymałości, żeby przez pół godziny napieprzać na wysokich obrotach, ale w średnich tempach wciąż radzą sobie bez zarzutu, więc po prostu korzystają z tego, co im zostało – klepią chwytliwe i raczej nieskomplikowane kawałki o dużym potencjale koncertowym. Na No Sign Of Life zespół udanie łączy to, co sprawdzone i jako tako u nich aktualne z okazjonalnymi nawiązaniami w riffach i rytmice do czasów „Across The Open Sea” / „Victory” oraz… paroma zaskakująco nietypowymi riffami czy bujaniem spod znaku death 'n' rolla. Innymi słowy: Szwedzi, o dziwo, jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. A jako że przyszłość Firespawn jest niepewna, Fredrik Folkare powinien pakować wszystkie swoje pomysły (przede wszystkim te najbardziej agresywne) właśnie w Unleashed. Dobrze by im to zrobiło. Zwłaszcza kiedy po dwudziestu pięciu latach (!) wspólnego grania doczekał się kompozytorskiego wsparcia ze strony Tomasa Olssona.

Chociaż zgodnie z wieeeloletnią tradycją album nagrywano w Chrome Studios, No Sign Of Life jako całość nie może się pochwalić ciężarem „The Hunt For White Christ” (szczególnie jeśli chodzi o gitary), nadrabia to zestawem naprawdę udanych i zróżnicowanych numerów oraz solidną dawką porządnej trzepanki spod palców Fredrika. Oprócz wspomnianego już „The King Lost His Crown” najlepsze wrażenie robią „Did You Struggle With God?” (zabawna aluzja do „Władcy pierścieni” w refrenie), „No Sign Of Life” (jeden z szybszych na płycie), „It Is Finished” (fajny hipnotyzujący podkład pod refren), „Here At The End Of The World” (mocno wybijające się riffy; szkoda, że niepotrzebnie przeciągnięto go o 2 minuty) i „Where Can You Flee?” (najbardziej zalatuje oldskulem). Ogólnie jest z czego wybierać (dlatego nie rozumiem, czemu promują płytę najnudniejszym kawałkiem) i wydaje się, że prawie każdy fan Unleashed znajdzie tu coś dla siebie. Prawie, bo zatwardziali wielbiciele ostrzejszego oblicza zespołu mogą kręcić nosami na niespieszne tempa i umiarkowany poziom intensywności.

Trudno w to uwierzyć, ale Szwedzi trzymają się naprawdę dzielnie. Nie eksperymentują, nie wygłupiają się, nawet nie walczą w sądach o prawa do nazwy. Robią swoje, robią to dobrze, więc trzeba im przyklasnąć. Klask! Klask!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 grudnia 2021

Rivers Of Nihil – The Work [2021]

Rivers Of Nihil - The Work recenzja okładka review coverRivers Of Nihil na „Where Owls Know My Name” poszli ostro do przodu względem pierwszych wydawnictw: rozwinęli swój styl i wzbogacili go o wiele nieoczywistych rozwiązań, dzięki czemu zaprezentowali się jako zespół zaskakujący i dość oryginalny – taki, którego nagrań wypatruje się z niecierpliwością. Minęły trzy lata i… Po kilkudziesięciu przesłuchaniach The Work zastanawiam się, czy tamten materiał aby nie był dziełem przypadku i splotu sprzyjających okoliczności. Niestety, dla mnie czwarta płyta Amerykanów to duże rozczarowanie – jawi się jako zlepek w większości niedorobionych utworów poskładanych bez jakiejkolwiek myśli przewodniej i dbałości o detale.

The Work nie sposób traktować jako rozwinięcia czy kontynuacji „Where Owls Know My Name” (ani tym bardziej powrotu do grania a’la „Monarchy”), bo chociaż zespół korzysta z wachlarza podobnych patentów, to całości brakuje finezji, płynności, klimatu, wyróżniających się motywów (kompletnie zaniedbano melodie), przemyślanych struktur i nade wszystko wewnętrznej spójności. Utwory, a nawet ich poszczególne części, istnieją niezależnie od siebie, nic ich w logiczny sposób nie spaja, przez co materiał rozchodzi się w szwach. Rivers Of Nihil na siłę zlepiają odmienne stylistycznie fragmenty, więc często mamy do czynienia z topornym schematem na zasadzie: ciężko i agresywnie – ciach! – progresywnie i lajtowo – ciach! – ciężko i agresywnie – ciach! – progresywnie i lajtowo… i tak do wyrzygu. Czy to irytuje? A owszem, jednak to wcale nie jest najgorsze. Mnie szczególnie wkurwiają ogromne ilości „nica” wewnątrz kawałków jak i pomiędzy nimi. Przez dłuuugie minuty zupełnie nic się nie dzieje – i nie jest to żadne budowanie nastroju, po prostu, kurwa, cisza albo jakieś ledwo słyszalne ambienty bez wartości muzycznej.

Początek The Work — czyli lekko licząc trzy numery — jest na tyle drętwy, nieciekawy i rozwodniony, że gdy wreszcie pojawiają się jakieś atrakcje (a tych, jak na 65 minut, jest ich niewiele), trudno się na nich skoncentrować; tym bardziej, że po chwili znów dostajemy dawkę przynudzania. Niestety, duża część utworów bardzo wolno się rozkręca, inne nie rozkręcają się w ogóle – nabijają licznik i usypiają. Rivers Of Nihil z niewiadomych dla mnie względów zabałaganili kompozycje i cofnęli się w rozwoju; ponownie mocno dają o sobie znać fascynacje Fallujah (m.in. w solówkach), choć myślałem, że już z tego wyrośli i będą dłubać nad własnym stylem. A tu dupa. Do tego stopnia, że na The Work jako „w porządku” mogę określić zaledwie trzy utwory: „Focus” (daje nadzieje, że jednak nie będzie dramatu), „The Void from Which No Sound Escapes” (nieprzypadkowo wybrano go na singla) i „Maybe One Day” (spokojny, ale za to bez dziwactw i urozmaicania na siłę) oraz brutalniejsze fragmenty „More?” i „Clean”.

Największe zaskoczenie z „Where Owls Know My Name”, saksofon, na The Work również się pojawił, ale chyba wyłącznie dlatego, że fani go oczekiwali. Według książeczki Zach Strouse (z Burial In The Sky) udziela się aż w pięciu kawałkach, jednak jego partie można wychwycić (nie bez kłopotu) w czterech, zaś jakiekolwiek znaczenie ma tylko w jednym, wspomnianym już „The Void from Which No Sound Escapes”. Pozostałe wystąpienia nie robią żadnego wrażenia, o ile w ogóle się ich nie przegapi. Zespołowi ewidentnie zabrakło pomysłów, jak wykorzystać potencjał tego instrumentu. Swoją drogą bas również stracił na znaczeniu i na pierwszym planie pojawia się niezmiernie rzadko.

Nie ukrywam, że po wysłuchaniu The Work czuję się przez Rivers Of Nihil oszukany, bo po cichu liczyłem na materiał pretendujący do miana płyty roku. Zespół jednakowoż odbębnił minimum tego, co musiał, nie zważając, czy ma to jakiś sens i trzyma się kupy. Czyżby w ten sposób chcieli wymiksować się z kontraktu? A może na tyle ich naprawdę stać?


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

26 listopada 2021

Suffocation – Live In North America [2021]

Suffocation - Live In North America recenzja reviewFrank Mullen definitywnie kończy współpracę z Suffocation. Wydaje się, że kiedyś musiało to nastąpić, bo na potrzeby tras zespół już od dawna korzystał z tańszych zamienników, jednak nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby Frank wciąż udzielał się studyjnie. Dawał radę przez tyle lat, to jeszcze te kilka do prawilnej emerytury jakoś by wytrzymał. Sentyment do legendarnego wokalisty to jedno, drugie to jego niezwykła (a w każdym razie nieczęsta) umiejętność łączenia głębokich bulgotów z dość dużą czytelnością i fajną dynamiką. No i na Live In North America Mullen po raz kolejny udowodnił, że w tym stylu nie ma sobie równych. W ramach pożegnania Franka z publicznością Suffocation odbyli w 2018 roku trasę po Ameryce Północnej w towarzystwie Cattle Decapitation, Krisiun i Visceral Disgorge. Objazdówka obejmowała aż 25 koncertów, spośród których jeden, z Cambridge, trafił na opisywaną płytę.

Do formy dnia czy brzmienia nie sposób się przyczepić – Suffocation to doskonale naoliwiona maszyna, która miażdży w każdych warunkach (może z wyjątkiem dużych festiwali, gdzie nagłośnienie to kwestia przypadku) i po prostu nie zawodzi ludzi pod sceną. Warsztat, opanowanie materiału, precyzja – to wszystko, w dodatku wsparte ogromnym doświadczeniem, jest na najwyższym poziomie. Także wypakowana hitami setlista na pierwszy rzut oka wygląda bardzo atrakcyjnie. Trzynaście utworów (w godzinę), a wśród nich takie wspaniałości jak „Catatonia”, „Liege Of Inveracity”, „Infecting The Crypts”, „Thrones of Blood”, „Funeral Inception” czy „Breeding The Spawn”. Jak widać, zespół położył szczególny nacisk na najbardziej klasyczny materiał, ten sprzed rozpadu, więc siłą rzeczy zostało mniej miejsca i czasu na nowsze kawałki. Do tego stopnia, że ani wspaniały „Suffocation” ani relatywnie świeży „…Of The Dark Light” nie mają tu swojego reprezentanta.

I to jest dla mnie największy problem Live In North America. Problem, który można było w łatwy sposób rozwiązać. Dwie płyty, dwa występy z dwiema różnymi przekrojowymi setlistami, 25-30 utworów – i wszyscy, czyli ja, byliby zadowoleni… Oczywiście rozumiem, że w ramach trasy, kiedy w pośpiechu pokonuje się tysiące mil, ciężko coś takiego zorganizować od strony logistycznej, aaale od czego są pieniądze i wpływy wielkiej wytwórni. Drugi problem, już mniejszy (choć też związany z wytwórnią), dotyczy formy wydania Live In North America, bo ta jest strasznie skromna – ot rozkładówka ze zdjęciami. Zespół zamykał pewien rozdział w swojej historii — a to okazja nie byle jaka — więc można było się postarać o książeczkę ze wspominkami muzyków, anegdotami z tras i studia czy mnóstwem archiwalnych fotosów. A tak – pozostają nam tylko dzięksy i ajlowy Mullena pomiędzy utworami. A propos tych „pomiędzów” – wydają mi się zbyt radykalnie przycięte, przez co konferansjerka wokalisty jest jakaś taka skompresowana, brakuje czasu na reakcje publiki, a kolejne kawałki startują ciut za szybko. Takie odczucie jest wyjątkowo subiektywne i wynika z mojego pierdolca, bo ktoś inny może w ogóle nie zwrócić na to uwagi.

Jedyne kwestie, do których można się przyczepić w związku z Live In North America dotyczą ilości i objętości, pod względem jakości jest bowiem znakomicie. Mimo iż na „The Close Of A Chapter” klimat koncertu był bardziej wyczuwalny, nowej płyty słucha się bardzo dobrze, choć w pewnym momencie robi się trochę smutno. Brutalny death metal bez Mullena nie będzie już taki sam.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2021

Desecration – Cemetery Sickness [2014]

Desecration - Cemetery Sickness recenzja okładka review coverDesecration obijają się po angielskim undergroundzie już od wielu lat, doświadczenia im nie brakuje, no i mogą się pochwalić całkiem bogatym katalogiem nagrań. Gorzej z poziomem muzyki, bo ten rzadko kiedy ocierał się o przeciętność. Przynajmniej mnie każda propozycja Anglików, z jaką miałem styczność, zwyczajnie odpychała nieporadnością ocierającą się niemal o amatorszczyznę. Do czasu, bo w końcu nadszedł Cemetery Sickness, który może służyć za podręcznikowy przykład wyjątku od reguły – dobry album konsekwentnie kiepskiego zespołu. Zapewne pierwszy i ostatni, bo nie przypuszczam, żeby byli w stanie utrzymać tę jakość w przyszłości.

Czym mnie Cemetery Sickness przekonał do siebie? Ano tym, że jest to normalny album z death metalem. Tyle wystarczyło. I już nawet mniejsza o to, że nie miałem w stosunku do zespołu żadnych wymagań – materiał broni się sam. Siódmy (nie liczę ponownie nagranego debiutu) krążek Desecration to granie proste, bezpośrednie, chwytliwe i zadziwiająco dynamiczne, a przy okazji doprawione niskich lotów czarnym humorem. Anglicy nie wznieśli się tu na wyżyny oryginalności, bo wpływy Vader, Vomitory czy średniozaawansowanego Prostitute Disfigurement są więcej niż oczywiste, a struktury poszczególnych kawałków są okrutnie przewidywalne, jednak w tym przypadku nie robię z tego problemu, bo w ramach takiej konwencji wszystko siedzi jak należy. Nie oczekujcie zatem od nich zaskakujących rozwiązań, szalonych kombinacji czy nowatorstwa; blast i do przodu – oto recepta na sukces według Desecration.

Brzmieniu Cemetery Sickness nie mogę właściwe niczego zarzucić, bo i ciężar się zgadza, i czytelność jest cacy, i nie wali od niego plastikiem. Bardzo dobrze dopasowano je do charakteru muzyki, dzięki czemu całość (32 minuty) wchodzi bez problemu, choć nie da się ukryć, że niektórym kawałkom z drugiej części płyty brakuje trochę chwytliwości, którą mogą się pochwalić choćby „Cemetery Sickness”, „I, Cadaver” (ten jest w dodatku głupawy), „Rotten Brain Extraction” czy „Coffin Smasher”. Nie zmienia to faktu, że krążek pod każdym względem przewyższa poprzednie dokonania Desecration, a już na pewno zostawia ślad w pamięci i od czasu do czasu chce się do niego wrócić.

Jak już wyżej wspomniałem, nie liczę na to, że jeszcze kiedyś Anglicy nagrają równie udany album. W ich przypadku bardziej prawdopodobny jest powrót do klepania hurtem niewartych uwagi gniotów. Może to i smutne, ale co poradzić – przynajmniej z tego, co osiągnęli na Cemetery Sickness, mogą być dumni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desecrationuk

Udostępnij: