8 maja 2021

Asphyx – Necroceros [2021]

Asphyx - Necroceros recenzja okładka review coverHmm… może to i niespecjalnie true-oldskulowa postawa, ale jakoś nie wypatrywałem następcy „Incoming Death”. Przez ostatnie lata doszedłem bowiem do wniosku, że mam dostatecznie dużo starych krążków Asphyx, więc nowe wcale nie są mi potrzebne do szczęścia. Zwłaszcza że nie mam co liczyć na muzykę w stylu i na poziomie „The Rack”, „On The Wings Of Inferno” czy „Asphyx” – to se ne vrati. W związku z powyższym premiera Necroceros zupełnie nie podniosła mi ciśnienia, a sam album nabyłem z ociąganiem i w zasadzie tylko celem uzupełnienia kolekcji. Niech będzie pochwalone moje zblazowanie, bo z zaskoczenia dostałem najlepszy materiał Holendrów od momentu ich powrotu na scenę!

Dość długa przerwa między kolejnymi wydawnictwami — pogłębiona przez pandemię — paradoksalnie wyszła zespołowi na zdrowie. Asphyx mogli bez pośpiechu zająć się selekcją riffów i dopracowywaniem pomysłów w najmniejszych szczegółach – i to słychać w tych wyrazistych utworach. Mimo iż album trwa aż 50 minut, trudno tu wskazać na kawałki czy nawet fragmenty będące ewidentnymi zapychaczami. Na Necroceros każdy motyw wydaje się mieć uzasadnienie i być na swoim miejscu, a wszystkie jako całość dobrze zazębiają się ze sobą i nie raz przynoszą coś odświeżającego. Ma to związek z tym, że momentami w muzyce jest niewiele grania typowego dla Asphyx, a jego miejsce zajmują bezpośrednie odniesienia do Hail Of Bullets (czyżby to niewykorzystane pomysły Baayensa?) czy Bolt Thrower, co przejawia się głównie w odmiennym feelingu. Nie potrafię jednoznacznie ocenić, czy to dobrze czy źle, ale słucha się tego z przyjemnością. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z klasycznym dla Holendrów podziałem na numery szybkie, wolne i te w średnich tempach, przy czym tych ostatnich jest chyba najwięcej, są też melodyjne jak nigdy dotąd. Swoją drogą ta bezpośrednia chwytliwość rzuca się w uszy już od pierwszych taktów „The Sole Cure Is Death”, a najmocniej daje o sobie znać w rozbudowanym i może nawet progresywnym jak na Asphyx „Three Years Of Famine” (to o chińskich metodach walki z otyłością) oraz w krótkim, treściwym i dla odmiany głupawym „Botox Implosion”. Ponadto ciekawym przypadkiem jest tytułowy „Necroceros”, którego początek baaardzo kojarzy się z venomowskim „Warhead”.

Kolejna wyraźna zmiana zaszła w kwestii produkcji. Necroceros to pierwszy od wielu lat album Asphyx, którym nie zajmował się Dan Swanö. Miks i masteing powierzono Sebastianowi Levermannowi, czyli człowiekowi siedzącemu na co dzień w… niemieckim power metalu. Ryzyko się opłaciło, bo dźwięk nie jest tak skompresowany, jak na trzech wcześniejszych płytach, zyskał natomiast na klarowności. Ciężar pozostał raczej bez zmian, choć akurat van Drunen upiera się, że to ich najbardziej wgniatający materiał.

Nie byłem o tym przekonany, ale okazuje się, że Asphyx na stare lata (to już 30 od debiutu!) wcale nie wymięka i wciąż potrafi dać sporo radości. Fakt, nie zawsze w duchu klasycznych dokonań, ale ciągle na naprawdę wysokim poziomie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

2 maja 2021

Therion – Leviathan [2021]

Therion - Leviathan recenzja reviewNo, no, no… zanim się człowiek obejrzał, od ostatniej normalnej płyty Therion upłynęło ponad dziesięć lat! Ech, trzeba było przeszło dekady mniej lub bardziej nieudanych eksperymentów i mnożenia zapchajdziur, żeby Christofer wreszcie przypomniał sobie, że gdzieś tam istnieją także normalni fani, którzy niekoniecznie są wielbicielami francuskiego vintage popu tudzież są skłonni przez trzy godziny siedzieć z nosem w libretcie. To właśnie dla takich ludzi przedsiębiorczy Szwed przygotował 45 minut materiału jednoznacznie nawiązującego do tego, co kiedyś podobało się wszystkim, a jemu przyniosło bodaj najwięcej kasiorki – bliźniaków „Lemuria” i „Sirius B”.

W rezultacie dostaliśmy powrót do „piosenkowego” oblicza Therion, z niemal wszystkimi jego charakterystycznymi cechami, tyle że niestety na niższym poziomie i w rażąco budżetowej oprawie. Leviathan jest dość spójny od strony muzycznej (bo lirycznie to miszmasz dorównujący bliźniakom), ale przy tym nierówny i mocno odtwórczy. W odstawkę poszły rozbudowane formy i rozmach znane z „Sitra Ahra”; praktycznie wszystkie utwory oparto na prostym schemacie zwrotka-refren z jakimś, nie zawsze obecnym, minimum urozmaiceń. Oczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że zespół zbyt często popada w straszne banały, balansuje na granicy autoplagiatu albo zalewa słuchacza słodkimi melodiami.

Poza tym odnoszę wrażenie, że Leviathan to krążek z lekka przegadany, co znajduje odbicie zwłaszcza w przydługiej liście zaproszonych (opłaconych?) wokalistek i wokalistów. Ponadto Christofer do dyspozycji miał jeszcze (półamatorski?) chór składający się z około 30 osób płci obojga. W tym także nie widziałbym problemu, gdyby nie dyskusyjny poziom niektórych gości. W „Tuonela” zespół sięgnął po fińską tematykę, skoczne fińskie klimaty, więc z rozpędu i wokalistę ściągnął stamtąd – padło na Marco Hietalę (tak, to ten z Tarot i Nightwish) z jego wkurwiającymi zaśpiewami. Dalej – niejaka Taida Nazraić chyba nie do końca radzi sobie z angielskim, bo jej akcent (szczególnie w „Die Wellen der Zeit” – to taka ogniskowa mruczanka) jest co najmniej zastanawiający. Jeszcze gorzej wypada Rosalía Sairem, która ewidentne braki w technice próbuje zamaskować forsując głos, a zaangażowano ją chyba tylko ze względu na znajomość hiszpańskiego. Co znamienne – to właśnie ją słychać w dwóch najsłabszych numerach na płycie. Najbardziej do myślenia daje jednak to, że dla nominalnej wokalistki Lori Lewis — najlepszej, jaką Therion kiedykolwiek miał w składzie — znalazło się miejsce tylko w czterech utworach. Żeby tak marnować jej potencjał? Niepojęte!

Sama muzyka z Leviathan broi się nawet nieźle, choć niektóre fragmenty mają tyle wspólnego ze świeżością co Bosak z Ludowym Frontem Wyzwolenia Judei. Naprawdę dobrze wypadają „Psalm Of Retribution” i „Nocturnal Light”, czyli utwory, w których zachowano przynajmniej pozory poważnego klimatu – są dłuższe niż wynosi średnia albumu, mają kiedy się rozwinąć, więcej w nich subtelności i są ciekawiej zaaranżowane. Na plus zaliczam także stosunkowo żwawy „Aži Dahaka” z fajnymi odniesieniami do „Theli” (i pomimo odniesień do disneyowskich kreskówek) oraz dość ciężki jak na standardy Leviathan „Eye Of Algol” (pomimo wycia wokalistki). Zgodnie z tradycją „Vovin” i „Deggial” wciśnięto tu także kawałek powerowy, „Great Marquis Of Hell”, który na pewno spasuje miłośnikom patataj spod znaku Rhapsody. Ogólnie muzyka jest miła, lajtowa, bardzo melodyjna i niezbyt wymagająca – taka dla mas. No i niestety, jak na produkt dla mas, brzmi… tanio; zwłaszcza cała symfonika, którą wyciśnięto z klawiszy, nie zaś z żywej orkiestry. Jakoś mi to nie pasuje do zespołu tej klasy.

Skoro nadszedł czas na podsumowanie, to podzielę się z wami pewną zaskakującą ciekawostką. Leviathan wchodzi całkiem dobrze – z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz lepiej. I choć te słabsze numery niczego z czasem nie zyskują, to łatwiej przejść nad nimi do porządku dziennego, by cieszyć się z garstki hajlajtów. Koniec końców cały materiał jest czymś na kształt guilty pleasure – w sumie wstyd go słuchać w obecności świadków, jednak ogólnej przystępności odmówić mu nie można.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

24 kwietnia 2021

Cerebral Effusion – Idolatry Of The Unethical [2014]

Cerebral Effusion - Idolatry Of The Unethical recenzja okładka review coverCerebral Effusion, jeśli bierzemy pod uwagę aktywne kapele, należy do najbardziej znanych i cenionych na świecie przedstawicieli hiszpańskiego death metalu. U siebie w kraju są już weteranami, dorobili się statusu mistrzów gatunku i niewiele brakuje, żeby ludzie nosili ich na rękach. Wszystkie te peany pod ich adresem są, a i owszem, do zaakceptowania, ale tylko pod warunkiem, że stosuje się punkty za pochodzenie. U nas takie lewackie wynalazki nie przechodzą, a średniak pozostaje średniakiem, choćby nawet wykiełkował z kokosa na Zanzibarze.

Idolatry Of The Unethical to czwarty i obiektywnie najlepszy album w dorobku Hiszpanów. Jeeednak… znaczy to po prostu tyle, że można go słuchać bez większego bólu, ale i bez nadziei na jakiekolwiek estetyczne uniesienia. Dostajemy tu 33 minuty poprawnie poskładanych fascynacji Disgorge i Devourment i w zasadzie niewiele więcej, bo ambicje Cerebral Effusion najwyraźniej kończą się na możliwie wiernym odgrywaniu cudzych patentów. Muzycy dysponują niezłym warsztatem (zwłaszcza perkusista Eihar), mają niczego sobie produkcję i łapią ogólną ideę takiego grania, ale nie potrafią (albo nie chcą) w jej ramach stworzyć czegoś wychodzącego poza najbardziej oklepane schematy.

W każdym z siedmiu utworów na Idolatry Of The Unethical trafiają się jeden-dwa naprawdę porządne riffy, tylko z niewiadomych względów zespół zawsze stara się je obudować motywami monotonnymi do wyrzygania, jakby ich głównym celem było zabicie wszelkich przejawów dynamiki. I to właśnie te proste, nudne i niewiele się od siebie różniące riffy są najmocniej wyeksponowane i służą za podstawę kompozycji, więc — pomimo licznych urozmaiceń wprowadzanych przez wspomnianego już perkmana — po chwili cały materiał staje się cholernie jednowymiarowy. Pewne przebłyski kreatywności pojawiają się w „Consummation” i „Lingering Pulse Of Laceration”, ale to ciągle za mało, by Cerebral Effusion mogli na dłużej skupić uwagę słuchacza.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli, Idolatry Of The Unethical wcale nie jest kiepskim albumem, jest po prostu makabrycznie typowy i przewidywalny. Jeśli nie macie zbyt wygórowanych wymagań co do brutalnego death metalu, to propozycja Hiszpanów będzie do zaakceptowania – muzyka zasadniczo trzyma się kupy i brzmi dobrze.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cerebraleffusion

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 kwietnia 2021

David Vincent, Joel McIver – Uwolnić furię. I Am Morbid [2021]

David Vincent, Joel McIver - Uwolnić furię. I Am Morbid recenzja okładka review coverSkoro dwudziestoletni piłkarze z naszej pastwiskowej ligi trzaskają autobiografie jak pojebani, to nie widzę nic dziwnego w tym, że — już w wolnym świecie — podejście do takiej książki zrobił ktoś, kto dla odmiany ma w życiu jakieś osiągnięcia. W ten sposób — i z tajemniczym współudziałem wielbionego na Wyspach Brytyjskich Joela McIvera — powstała autobiografia jednego z najbardziej charyzmatycznych i rozpoznawalnych wokalistów w dziejach death metalu – Davida Vincenta. Uwolnić furię opatrzył wstępem znajomy autora – astrofizyk Matt Taylor, członek Europejskiej Agencji Kosmicznej. Za polską edycję odpowiada wydawnictwo In Rock, które zadbało o efektowny wygląd publikacji (twarda oprawa, kolorowa wkłada ze zdjęciami) i minimalny poślizg względem wersji angielskiej.

Warto zwrócić uwagę na podtytuł książki, bo wbrew pozorom jest dość istotny i wpływa na jej odbiór. Dziesięć nauk płynących z ekstremalnego metalu, outlaw country i mocy samostanowienia. Te dziesięć lekcji to nic innego, jak rozdziały dotyczące kolejnych etapów życia artysty – od dzieciństwa i lat szkolnych, przez karierę w Morbid Angel, naukę empatii jako taksówkarz i poszukiwanie zen w górach Karoliny Północnej, po promocję i plany rozwoju Vltimas. Ostatni rozdział to zbiór krótkich i dość ogólnych refleksji na tematy wszelakie – pieniędzy, polityki, religii, podróżowania czy spędzania czasu na świeżym powietrzu. Na zakończenie każdej „lekcji” (z wyjątkiem ostatniej) dostajemy tłumaczenia paru tekstów wraz z opisem ich znaczenia i okoliczności powstania oraz — i tu robi się dziwnie — krótkie podsumowanie w formie złotych myśli, dobrych rad czy gadki motywacyjnej, co pasuje bardziej do jutubowego coacha albo trenera personalnego, nie zaś pogańsko-satanistycznego rebelianta i gwiazdy rocka. Jeśli zatem nie posiedliście tej wiedzy w podstawówce, od Davida dowiecie się, że trzeba jeść owoce i warzywa, nie przesadzać z narkotykami, ostrożnie prowadzić i być pozytywnie nastawionym do życia… Pamiętaj czytelniku, jesteś zwycięzcą!

Zgodnie z oczekiwaniami duża część książki dotyczy działalności Vincenta w i wokół Morbid Angel, dzięki czemu mamy okazję poznać pewne sporne kwestie z jego perspektywy i porównać je z oficjalnymi wersjami, bo przez lata nazbierało się wokół nich trochę niejasności. Ot choćby to, że David wcale się nie palił do tego, żeby zostać wokalistą, czy że to nie on odpowiada za wywalenie Ortegi i Browninga (ale niejako potwierdza, że od początku nie przepadali za sobą z tym drugim). Interesująca jest również otoczka — czy raczej jej brak — pierwszego rozstania Vincenta z zespołem. Ponoć odszedł z własnej woli po wywiązaniu się z zobowiązań promocyjnych, nie zaś został wyrzucony przez nazistowskie sympatie (jak ktoś chce, to i tak może zinterpretować pewne fragmenty) czy sławne „nieodpowiednie” teksty. Szacunek dla Davida, że po latach potrafił się przyznać do przerostu ego i swojego bucowatego zachowania w tamtym okresie, co miało być rezultatem czerpania energii z permanentnego podkurwienia. Wariactwa za starych czasów to jednak pikuś przy kulisach prac nad „Illud Divinum Insanus”. Okazuje się bowiem, że powinniśmy się cieszyć, że płyta wyszła tak, jak wyszła (czyli do dupy), bo mogło być znacznie, znacznie gorzej. Wyłania się z tego nienajlepszy obraz Treya, który najpierw naznosił na próby jakiegoś gówna (w formie dubstepu), a gdy materiał był już nagrany, umył od niego ręce. A potem ręce opadły słuchaczom.

Co znamienne, Vincent wyjątkowo oszczędnie opisuje swoje życie poza muzycznym biznesem, zwłaszcza rodzinne — czy to dzieciństwo czy małżeństwo z Gen — za co w sumie mu chwała, bo nic nam do tego. Pomija także wszelkie krążące o nim plotki (ani słowa o Marku Andersonie) i co bardziej kontrowersyjne tematy, więc jeśli ktoś spodziewał się pikantnych historyjek i publicznego prania brudów, to raczej się zawiedzie. O wiele więcej dowiadujemy się o ewolucji jego światopoglądu, pasjach (instrumentach, polowaniach, starych samochodach, szybkich motocyklach) i kłopotach/zaburzeniach zdrowotnych, z którymi zmaga się do dziś.

Uwolnić furię to bez wątpienia interesująca i dość wciągająca lektura, wszak autor należy do wyjątkowo barwnych postaci i niejednego w życiu spróbował (heh…), choć może nie jest na tyle wylewny, na ile byśmy chcieli. No, chyba że celowo zostawił sobie jakiś „ostrzejszy” materiał na drugą część… Ponadto pewnie nie każdemu przypadnie do gustu poradnikowo-moralizatorska formuła książki z typowo amerykańską propagandą sukcesu (praktycznie nie ma takiej dziedziny, w której autor by sobie świetnie nie radził) i Wujkiem Dobra Rada na czele – taki Osho dla metalowców. Dla mnie najważniejsze jest jednak to, że jest tu mnóstwo treści, które rzadko pojawiały się w normalnych wywiadach tudzież nie poruszano ich wcale. Wyobrażaliście sobie kiedykolwiek Vincenta w Death?…


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

17 kwietnia 2021

Abnormal Inhumane – Consuming The Infinity [2016]

Abnormal Inhumane - Consuming The Infinity recenzja reviewTen grecki zespół zaliczył dyskretny, choć całkiem przyzwoity debiut, na którym zaprezentował podziemną (brzmienie…) i uproszczoną wersję tego, co ongiś grali Hate Eternal czy — bardziej aktualnie — ich krajanie z Inveracity i Mass Infection. Wstydu nie robili, lecz była to jedynie rozgrzewka przed tym, co przygotowali na krążku numer dwa. Muzyka na Consuming The Infinity jest równie nieoryginalna i wtórna, co na „Disgusting Cruelty Of Homicide”, jednak jej poziom już robi wrażenie. Abnormal Inhumane poprawili się w absolutnie każdym aspekcie — mimo iż niektórym nie spodobała się zmiana tematyki z krwawej na kosmiczną — i zasłużenie awansowali do europejskiej czołówki takiego łomotu. Przynajmniej w teorii.

Consuming The Infinity to w stu procentach brutalny amerykański death metal, dla którego bazą są dokonania Gorgasm, Dying Fetus i Disgorge, a z którym tak dobrze radzą sobie zwłaszcza europejskie kapele (Disavowed, Pyaemia, Defeated Sanity, Arsebreed, Despondency, Human Mincer…). Grecy nie wprowadzają do tego stylu ani grama zauważalnych innowacji, nie robią też niczego, żeby ich materiał był urozmaicony ponad średnią gatunkową, a i tak wchodzą bez popitki. Czemu? Ano ze względu na świetnie dobrane proporcje między czystą sieczką, technicznymi łamańcami a chwytliwością. Przy pierwszym kontakcie z muzyką Abnormal Inhumane wszystko wydaje się w niej bardzo oczywiste, podane na tacy i totalnie przewidywalne. To tylko pozory, bo wraz z kolejnymi przesłuchaniami na powierzchnię wychodzą wcześniej nieodkryte elementy, a utwory nabierają fajnej głębi. Jednocześnie Grecy ani na sekundę nie odchodzą od sprawdzonej formuły, produkując zacny napierdol.

Produkcja materiału nie budzi moich najmniejszych zastrzeżeń – Consuming The Infinity brzmi mocno i selektywnie, zadbano o dobry balans między instrumentami a wokalami, więc muzyka nie traci niczego na dynamice, gdy przychodzi do najbardziej intensywnych fragmentów. Innymi słowy pod względem realizacji Grecy zostawili debiut daleko w tyle.

Jeśli chodzi o Abnormal Inhumane, tylko jedna kwestia nie daje mi spokoju – czemu, do kurwy nędzy, po tak udanym krążku (w dodatku w dość popularnej wytwórni) zespół nie zyskał nie tyle nawet zasłużonego, co jakiegokolwiek rozgłosu. Ich kariera powinna nabrać rozpędu, a tu dupa.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/abnormalinhumaneofficial/

podobne płyty:

Udostępnij:

10 kwietnia 2021

Mass Infection – The Age Of Recreation [2009]

Mass Infection - The Age Of Recreation recenzja reviewMass Infection dali się poznać szerszej publiczności (ta hiperbolizacja była niezamierzona) za sprawą „Atonement For Iniquity” z 2007 roku, na którym w co lepszych fragmentach zespół ocierał się nawet o przeciętność. Od dołu… Rok później Grecy wymienili perkusistę i już z nim w składzie zmajstrowali całkiem przyzwoite czteroutworowe promo, które zapewniło im kontrakt z Pathologically Explicit Recordings. To właśnie dla Hiszpanów zespół nagrał przełomowy The Age Of Recreation – tym materiałem jednoznacznie zdefiniowali styl i stworzyli zalążki własnego brzmienia.

Jak się okazało, muzycy Mass Infection w krótkim czasie dokonali ogromnego skoku jakościowego i z kapeli, której przy odrobinie samozaparcia dało się jako tako słuchać, przekształcili się w sprawną maszynę do zabijania klasycznie pojmowanym death metalem. Pomysł Greków na granie jest tu banalnie prosty: biorą trzy-cztery zaczepne riffy i podkładają pod nie blasty, gdzieniegdzie wzbogacając tę napierduchę pochodami na dwie miarowo pykające stopy. Mass Infection zwykle potrzebują dwie-trzy sekundy na rozruch, a potem już jaaadą. Jeśli to możliwe – na złamanie karku.

Na The Age Of Recreation nie brakuje pewnych zbieżności z Inveracity (sprowadzają się głównie do szybkości i patentów na dynamizowanie utworów, bo na pewno nie wymiatają aż tak technicznie), Requiem (podobny poziom chwytliwości riffów przy zachowaniu brutalności i czytelności), Hate Eternal (selektywność brzmienia przy zabójczych tempach) czy Malevolent Creation (motoryka jak z najlepszych płyt z Marquezem i Culrossem), jednak nie widzę w tym żadnego problemu, bo jak czerpać inspiracje, to od najlepszych. Istotne jest to, że w wykonaniu Mass Infection te zapożyczenia dobrze się sprawdzają i pasują do siebie, a przy okazji sprawiają dużo radochy.

Utwory na The Age Of Recreation śmigają jeden po drugim bez najmniejszych przestojów – bardzo płynnie i naturalnie, ponieważ po pierwsze mają stosunkowo proste i przejrzyste struktury, a po drugie – są pozbawione dłużyzn, zapychaczy i innych udziwnień, które mogłyby zmniejszyć siłę ich rażenia. Pomimo pozornej jednorodności, w opisywany materiał upchnięto także drobne urozmaicenia, choćby odrobinę nieporadnie zagrane solówki. Ale… jeśli mam być szczery, wszystkie te dodatki giną pod naporem blastów i koniec końców całość sprowadza się do gęstej sieczki. Czy to przeszkadza? Ano nie. Tym bardziej, że Mass Infection stworzyli tu świetną bazę pod jeszcze mocniejsze albumy.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Mass-Infection/129646357120635

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 kwietnia 2021

Ectoplasma – White-Eyed Trance [2019]

Ectoplasma - White-Eyed Trance recenzja okładka review coverTo się nazywa wiara w twórczy potencjał! Nie dość, że Grecy — dzieląc obowiązki między Ectoplasma a Vultur — z zadziwiającą częstotliwością wypuszczają nowe wydawnictwa, to za każdym razem starają się poprawić, podejść do tematu nieco inaczej czy też zaproponować coś nowego. I dobrze na tym wychodzą, zważywszy na to, że poruszają się w dość ograniczonych ramach gatunkowych. Nie powinno zatem zaskakiwać, że White-Eyed Trance nie przynosi żadnych drastycznych zmian stylu, a jednocześnie nieznacznie przewyższa poprzednie materiały.

Panowie z Ectoplasma skupili się na pomniejszych usprawnieniach aranżacyjno-realizacyjnych (ot choćby brzmienie jest mocniejsze) i to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o rozwój. W ich przypadku właśnie tyle wystarczy, bo po co na siłę naprawiać coś, co się od początku znakomicie sprawdza. Przy okazji to wybitnie komfortowa sytuacja dla fanów zespołu, bo mają pewność, że materiał spełni ich oczekiwania. I tak jest z White-Eyed Trance – zachowano oldskulowy klimat, kiczowatą otoczkę i uwielbienie dla starego death metalu, jednakże ze względu na optymalną długość (43 minuty) i wysoki poziom chwytliwości krążek wchodzi lepiej/szybciej niż „Cavern Of Foul Unbeings”. Wszystko rozbija się o detale i coraz lepsze wyczucie kompozytorskie.

Utwory na trzecim albumie Ectoplasma są zwarte i bardzo treściwe, a fajna motoryka i umiejętnie dawkowane nawiedzone melodie sprawiają, że dobrze się sprawdzają jako podkład do wywijania czerepem, o ile komuś jeszcze organizm na to pozwala. Mniej lub bardziej oczywiste wpływy klasyków (Malevolent Creation, Incantation, Sinister, Napalm Death…) pojawiają się na White-Eyed Trance co kilka riffów, ale całość zmontowano tak spójnie, że nikt nie ma prawa do narzekań. Grecy po prostu znają różnicę między inspiracją a zrzynką i nie zapędzają się za daleko z zapożyczeniami. No i nie da się ukryć, że taki death metal w ich wykonaniu brzmi zajebiście autentycznie. Pewnym, w dodatku naciąganym, minusem jest cover Devastation — sam w sobie pierwsza klasa — który stylistycznie mocno odstaje od autorskich kawałków.

Koniec końców Ectoplasma nie zawodzi i nic nie wskazuje, żeby to się miało zmienić w przyszłości. Zatem jeśli choć raz zaliczyliście udany kontakt z ich muzyką, White-Eyed Trance możecie brać w ciemno.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ectoplasma-1579524392276613/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

27 marca 2021

Stortregn – Impermanence [2021]

Stortregn - Impermanence recenzja okładka review coverStortregn zaistnieli w mojej świadomości stosunkowo niedawno, bo za sprawą „Emptiness Fills The Void”, a że pozostawili po sobie naprawdę dobre wrażenie, z pewnym zainteresowaniem wypatrywałem następcy tamtego krążka. Po kilkudziesięciu sesjach z Impermanence mogę spokojnie stwierdzić, że Szwajcarzy nie zawiedli fanów. Wprawdzie ich styl to ciągle nie do końca moja bajka, aaale materiał jest na tyle zadziorny i sprawnie poskładany, że słuchało mi się go całkiem przyjemnie. Co nie znaczy, że zostanie ze mną na zawsze.

Jako że autorzy Impermanence nie mogli się dotąd poszczycić solidną promocją, wypada wspomnieć, z czym my tu w ogóle mamy do czynienia. Zespół dużo zawdzięcza blackującemu i bardzo melodyjnemu death metalowi ze Szwecji (Dissection, Sacramentum, Unanimated…), ale żeby nie było zbyt archaicznie i odtwórczo, doprawia muzykę znacznie większą dawką techniki i paroma progresywnymi rozwiązaniami podpatrzonymi u Obscura, Beyond Creation czy u połowy katalogu The Artisan Era. Również realizacja płyty to klasyczne idee (ostre gitary, skompresowane gary) dostosowane do współczesnych warunków i wzbogacone o więcej przestrzeni. Stortregn lubią rozbudowane (bywa, że ponad realną potrzebę) struktury z wieloma zmianami klimatu, długimi solówkami i akustycznymi wstawkami, jednak rdzeń ich grania to piłujące tremolem gitary i gęsto bite blasty. Proporcje między agresywnym napieprzaniem a nastrojową lajtowizną Szwajcarzy dobrali tak, żeby materiał nie był przesłodzony ani mdły, co się chwali, bo w tym gatunku łatwo o banały redukujące muzykę do wesołych przytupów.

Jedyny istotny problem, jaki mam z muzyką Stortregn, dotyczy wspomnianych już blackowych wpływów. Momentami jest tego trochę za dużo i wówczas tracę uwagę, zwłaszcza kiedy wokalista wrzeszczy i wrzeeeszczy, a melodie robią się zbyt melancholijne. Gdyby to podać w surowszej wersji, to może całość byłaby bardziej posępna i lekkostrawna zarazem. Osobną kwestią jest to, że niekoniecznie jestem w grupie docelowej Impermanence. Co innego Steffen Kummerer z Thulcandra, który od dawna chce nagrać coś takiego, ale mu nie wychodzi…


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.stortregn.com

Udostępnij:

20 marca 2021

Suffocation – The Close Of A Chapter: Live In Quebec City [2005]

Suffocation - The Close Of A Chapter: Live In Quebec City recenzja reviewWydawać by się mogło, że tak duży i wpływowy band powinien się dorobić porządnej koncertówki jeszcze w połowie lat 90. ubiegłego wieku, u szczytu formy i popularności, ale o dziwno do tego nie doszło. Trzeba było rozpadu i reaktywacji zespołu oraz kolejnego wybuchu zainteresowania jego poczynaniami, żeby ktoś wreszcie wpadł na pomysł uwiecznienia scenicznych popisów mistrzów brutalnego death metalu na kawałku błyszczącego plastiku. I to był strzał w dziesiątkę, bo to, z czym mamy do czynienia na The Close Of A Chapter, to soniczna miazga w najlepszym wydaniu.

Koncert, który trafił na płytę, zarejestrowano w klubie w Quebecu w 2005 podczas trasy promującej wydany rok wcześniej „Souls To Deny”. Suffocation zagrali nieco ponadgodzinny set, w którym udało im się zmieścić aż 13 utworów stanowiących stosunkowo wyczerpujący przekrój przez ich dyskografię. Z oczywistych względów istotny procent stanowią kawałki z najnowszego longa, kosztem przede wszystkim „Breeding The Spawn”, ale w kontekście tego, ile innych zajebistości tu upchnięto („Catatonia”, „Funeral Inception”, „Infecting The Crypts”, „Thrones Of Blood”…) i jak wgniatająco wszystko brzmi, nie powinno być to dla nikogo problemem. Warto zaznaczyć, że na tle starszych numerów te nagrane po reunionie wypadają bardzo melodyjnie, ale są też odczuwalnie szybsze, co doskonale słychać w zabijającym „Tomes Of Acrimony”.

Death metal Suffocation pomimo dużego stopnia skomplikowania wydaje się być stworzony do grania na żywo i co najważniejsze – w scenicznych warunkach nie traci niczego ze swej selektywności i pierdolnięcia. Wiadomo, to nie tylko zasługa świetnych aranżacji, ale również doskonałych umiejętności technicznych poszczególnych muzyków – uwijają się jak w ukropie bez chwili wytchnienia, udowadniając wszem i wobec, że w brutalnym death metalu nie mają sobie równych. To po prostu maszyny do napierdalania!

Na szczególne uznanie zasługuje Frank Mullen, bo z jednej strony cacanie wyrzyguje jelita w najniższych rejestrach, z drugiej zaś utrzymuje świetny kontakt z publiką. Konferansjerka jest prowadzona na luzie, bez zbędnej napinki i odwoływania się do jakichś górnolotnych haseł, dzięki czemu zgromadzeni w klubie ludziska szybko się rozkręcają i aktywnie uczestniczą w imprezie, a klimat występu z każdym kolejnym kawałkiem tylko gęstnieje. No i te konkursy z nagrodami… Być pochwalonym przez Mullena, to jak dostać Nobla z fizyki!

Tak powinien wyglądać prawdziwy koncert! Praktycznie nieustający napierdol, zestaw sprawdzonych hiciorów i wyczuwalny przepływ energii na linii zespół-fani. To wszystko sprawia, że nawet w domowym zaciszu ciarki chodzą po grzbiecie, więc nikt nie ma prawa narzekać na nudę.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 marca 2021

Luciferion – The Apostate [2003]

Luciferion - The Apostate recenzja okładka review coverOczekiwanie na drugi album Luciferion trwało długo, bardzo długo. A gdy już go dostaliśmy, okazało się… że jednak go nie dostaliśmy. Zamiast pełnoprawnego następcy „Demonication (The Manifest)” — który ponoć był gotowy do nagrania od 1998 roku — w nasze ręce trafiła płyta, jak to sam Wojciech określił, „dość-długogrająca”. Innymi słowy The Apostate to składak materiałów nowszych, starszych i wcześniej niewydanych. Rzecz z jednej strony naprawdę atrakcyjna i godna uwagi, z drugiej zaś mocno rozczarowująca i pozostawiająca arcyprzekurewski niedosyt.

Pierwsze pięć utworów (w tym rozbudowane trzyminutowe intro) to właściwa, a przynajmniej najważniejsza, część wydawnictwa – natchniony, podniosły, genialny, misternie skonstruowany, porywający i kosmiczny death metal. W powyższym opisie wszystko wydaje się jasne, może z wyjątkiem tego ostatniego określenia, a chodzi o bardzo rozbudowane partie klawiszy oraz gęsto powplatane sample z filmu „Dark City”, które wprowadzają dość brutalną (choć nie aż tak bezpośrednią, jak na debiucie) sieczkę Luciferion na wyższy poziom, znacznie ją urozmaicają, a przede wszystkim tworzą w tej części niepowtarzalny klimat. Początkowo te dodatki w takiej ilości mogą być trudne do przetrawienia, lecz szybko okazują się niemal niezbędne.

Warto jeszcze wrócić do death metalowego trzonu, bo ten zabija rozmachem (utwór tytułowy ma ponad 9 minut i dlatego podzielono go na 6 części), zawiłością i różnorodnością motywów. Całość jest piekielnie dopracowana (najwcześniej skomponowane fragmenty sięgają 1996 roku i to słychać w intensywności a’la Morbid Angel), świetnie brzmiąca, bardzo techniczna i zagrana z niesamowitym wyczuciem. Szczególne słowa uznania należą się Wojtkowi za fenomenalne solówki, bo takie cuda, jakie są chociażby w „New World to See”, to czesanie na rzadko kiedy spotykanym poziomie, po prostu mistrzostwo świata.

Drugą część The Apostate rozpoczyna cover „Circle Of The Tyrants” z 1996 roku, który… no cóż, jest po prostu przeciętny, w dodatku brzmi kiepawo, zwłaszcza jeśli go porównać z dużo wcześniejszą, a mimo to zabójczą wersją Obituary. Ostatnie pięć kawałków to zremasterowane demo „The Demon Of 1994”, czyli materiał dużo ciekawszy i sprawiający o wiele więcej radości. Całkiem miło jest sobie posłuchać wczesnych wersji killerów z „Demonication”, choć oczywiście pod względem produkcji nie dorównują tym z longa.

The Apostate to niestety wszystko, co nam pozostało po Luciferion. Na więcej nie ma już co liczyć i to niezależnie od tego, jakie wspaniałości Wojtek Lisicki ma schowane w szufladzie. We wkładce płyty mózg Luciferion najpierw tłumaczy brak pentagramu w logo, a później wyjaśnia, że sama nazwa ma znaczenie symboliczne i wciąż jest (i będzie) reprezentatywna dla zespołu. Po latach stwierdził jednakowoż, że i nazwa jest dla niego zbyt ograniczająca, co definitywnie zamyka drogę do dalszej działalności pod tym szyldem.


ocena: -
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: