19 stycznia 2021

Loudblast – Manifesto [2020]

Loudblast - Manifesto recenzja okładka review coverFrancuska stara gwardia — a przynajmniej ta jej część, która jest jako tako aktywna — trzyma się zadziwiająco dobrze. Może i nie z dużą częstotliwością, ale z dobrym rezultatem weterani od lat udowadniają, że warto im było wygrzebać się z grobów i dać sobie jeszcze jedną szansę. W tym niewielkim gronie Loudblast zawsze byli tą większą, popularniejszą i bardziej utytułowaną kapelą i to po trzech dekadach raczej się nie zmieniło – dla Listenable są priorytetem. Pod względem muzyki nie stawiałbym ich aż tak wysoko – dla mnie byli solidnym numerem dwa i Manifesto tylko mnie w tym utwierdził.

Ósma płyta Francuzów to kawał zadziornego klasycznego (niektóre motywy gitarowe sięgają „Leprosy” i „Spiritual Healing”) death metalu mocno doprawionego równie klasycznym thrash’em i paroma bardziej współczesnymi rozwiązaniami. Loudblast na pewno nie są tak oldskulowi i obskurni jak Mercyless, nie dorównują im także ekstremalnością (co akurat jest pewnym zaskoczeniem – jako garowego zatrudnili Kevina Foley’a, więc można było oczekiwać intensywnego wygrzewu), ale te ewentualne braki nadrabiają pomysłami na chwytliwe i wyraziste riffy. W tym kwestii muzycy pokazują prawdziwą klasę! Ja rozumiem, że po tylu latach grania doświadczenie procentuje i zróżnicowanie przychodzi samo, jednak to, że każdy kawałek różni się od pozostałych — a właśnie z tym mamy do czynienia na Manifesto — jest już pewnym wyczynem. Nawet jeśli któryś numer nie musi nam podchodzić, to na pewno jest on „jakiś”, ma w sobie coś charakterystycznego.

Następna pochwała należy się zespołowi za solówki. Wprawdzie nie pojawiają się zbyt często, ale jeśli już, to naprawdę jest na czym ucho zawiesić. I nie tyle chodzi o ich stronę techniczną (choć i tej nie można niczego zarzucić), co o świetne umiejscowienie w utworze i ich wpływ na ogólny klimat – doskonały tego przykład znajdziecie w złowieszczym „Into The Greatest Of Unknowns”. Kontynuując temat chwytliwości Manifesto, muszę jeszcze dodać, że część tekstów napisano tak, żeby możliwie szybko podłapać ich refreny i przez to łatwiej się w nie wkręcić. Mała rzecz, a cieszy.

Loudblast na Manifesto nie zawodzą, choć też jakoś specjalnie nie zachwycają. To bardzo solidny krążek stworzony przez zawodowców, którzy doskonale wiedzą, jak poskładać dźwięki do kupy, żeby wyszło z nich coś fajnego, a przy tym potrafią dopilnować całej oprawy: brzmienie jest spoko (zostawiono trochę przyjemnego brudu), produkcja czytelna (z wyczuwalnym basem), a okładka całkiem nieźle pasuje do klimatu całości. Mnie to wystarcza.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Loudblast.official



Udostępnij:

10 stycznia 2021

Nawabs Of Destruction – Rising Vengeance [2020]

Nawabs Of Destruction - Rising Vengeance recenzja reviewZ Nawabs Of Destruction wszystko było oczywiste od samego początku. Zespół pochodzący z Bangladeszu, składający się zaledwie z dwóch kolesi, a wydawany przez Pathologically Explicit – to musi być jakiś bulgotliwy, slammujący brutal death, po prostu musi. Okazało się, że to jedynie nic niewarte pozory, a Rising Vengeance szybko stał się dla mnie jednym z dwóch największych łotefaków 2020 roku. Nastawiałem się na popłuczyny po Devourment, a pierwsza nazwa, jaka po minucie wpadła mi do głowy to… Edge Of Sanity. Nie ma co, Nawabs Of Destruction potrafią zaskoczyć, ale na tym ich zalety się nie kończą, bo mają do zaoferowania 40 minut naprawdę ciekawego i nieszablonowego grania.

W wielkim uproszczeniu i przymykając oko na to i owo, Rising Vengeance można określić mianem melodyjnego i progresywnego death metalu. Jeeednak każdy, kto po zobaczeniu takiej etykiety nastawi się na drętwe pitolonko w typie In Mourning czy innego Insomnium, będzie srogo rozczarowany, bo Nawabs Of Destruction są od tych bendów znacznie brutalniejsi i techniczni, a przy tym wykazują więcej klasy przy wplataniu w muzykę lajtowych rozwiązań. No i na pewno nie grają na jedno kopyto przez całą długość płyty. Materiał na Rising Vengeance jest szalenie zróżnicowany i do pewnego stopnia nieprzewidywalny. Chłopaki nie cofają się przed niczym, co w jakiś sposób pasuje im do wizji, stąd też trafiają się tu wstawki pop-death’owe (a’la późny Dark Tranquillity, Soilwork czy Kalmah), odrobina deathcore’a (w „Sleep Paralysis”), klawisze (w tym także stylizowane na hammondy – w „Rise Of The Warlords”) oraz — i to robi największe wrażenie — bardzo udane i pewnie wykonane czyste wokale, które występują w większości utworów.

Momentami ciężko uwierzyć, że za tak rozbudowany i skontrastowany album odpowiadają tylko dwie osoby, ale skoro Dan Swanö dawał sobie radę… Saad Anwar (teksty i wokale) i Taawkir Tajammul („żywe” instrumenty i programowanie – obstawiam, że gary są właśnie z komputera) odwalili kawał naprawdę porządnej roboty, bo w niepojęty dla mnie sposób udało im się zachować spójność wszystkich elementów i uczynić muzykę niezwykle łatwą w odbiorze. Niestandardowa konstrukcja kawałków Nawabs Of Destruction i urozmaicone jak cholera wokale sprawiają, że do Rising Vengeance wraca się z dużą przyjemnością, nie tylko na zasadzie ciekawostki przyrodniczej. Świetny debiut!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NawabsOfDestruction
Udostępnij:

2 stycznia 2021

Profanity – Fragments Of Solace [2020]

Profanity - Fragments Of Solace recenzja reviewProfanity to już uznana marka na polu niemieckiego death metalu, prawdziwi weterani tamtejszej sceny, choć ani dorobkiem płytowym, ani aktywnością nigdy nie grzeszyli. Gdzie zatem szukać źródeł ich wysokiego statusu? Ano grają od dawna, co za naszą zachodnią granicą chyba wystarczy do sukcesu. To jednak wcale nie oznacza, że grają dobrze. Ich poprzedni album „The Art Of Sickness” zupełnie mnie nie ruszył, zaś wydany rok później split z Sinister z coverem Suffocation jedynie zniesmaczył. Na Fragments Of Solace jest nieco lepiej, ale wciąż nie na tyle, żebym komukolwiek polecał ten materiał.

Podstawowy problem Profanity polega chyba na tym, że ich ambicje znacznie przerastają umiejętności komponowania. Zespół chce grać brutalny i techniczny death metal z wieloma superskomplikowanymi partiami, zadziwiającymi aranżacjami, fantastycznymi melodiami i ogólnie – z efektem WOW. Bardzo chce. Bardzo, bardzo. Tak bardzo, że osiąga efekt odwrotny do zamierzonego: Niemcy są w stanie stworzyć jedynie jako-tako trzymające się kupy zlepki różnych zrzynek i zapożyczeń. W dodatku ciężko doszukać się w tych poczynaniach jakiejś konsekwencji – Profanity nie za bardzo wiedzą, czy by chcieli być drugim Necrophagist („The Autopsy” to praktycznie cover „Foul Body Autopsy” – a twierdzą, że są autorami całej muzyki), Decrepit Birth, Suffocation, a może Anata (zwłaszcza w „Where Forever Starts”), i w rezultacie próbują być wszystkimi naraz. Muzyce z Fragments Of Solace brakuje przez to płynności i spójności, a już szczytem wszystkiego są solówki wstrzelone w zupełnie przypadkowych miejscach.

Nie da się ukryć, że Niemcy potrafią grać — wszak po tylu latach wyrobienie sobie techniki wydaje się czymś oczywistym — ale niestety nie idzie za tym nic więcej. Jeśli jedynym pomysłem Profanity na muzykę ma być „gramy technicznie”, to nie należy oczekiwać, że taki materiał zapadnie w pamięć na długo. I nie zapada. W przypadku tego albumu naprawdę trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do końca, a magia nazwisk zaproszonych gości (Dave Suzuki i Terrance Hobbs plus paru innych, mniej istotnych) niewiele w tym pomaga. Fragments Of Solace to płyta przekombinowana, nudna i irytująca.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.profanity.de
Udostępnij:

29 grudnia 2020

Goratory – Sour Grapes [2020]

Goratory - Sour Grapes recenzja okładka review coverNigdy nie było mi po drodze z Goratory, chociaż robiłem do kapeli kilka podejść i naprawdę, może nawet trochę na siłę próbowałem się do niej przekonać. A to wszystko z powodu jednego niepozornego człowieka o nazwisku Darren Cesca, który od lat należy do grona moich ulubionych perkmanów. Wszak nie bujałby się z resztą składu, gdyby nie byli w jakiś posób fajni, no nie? Może gra z nimi z litości? A może mają na niego teczkę? Przynajmniej część tych wątpliwości rozwiewa wydany po 16 latach przerwy Sour Grapes.

Nie sądzę, żeby zespół miał jakąś ogromną rzeszę fanów śliniących się na myśl o nowych utworach (choć mogę się mylić) tudzież był aż tak atrakcyjnym biznesowo kąskiem, by wytwórnie proponowały im miliony za reaktywację. Przychodzi mi do głowy tylko jeden logiczny powód, dla którego Goratory mogli wrócić z niebytu po tak długim okresie nicnierobienia: poczuli, że mają jeszcze coś do powiedzenia. Mimo to podchodziłem do Sour Grapes nieufnie – nie spodziewałem się po Amerykanach absolutnie niczego ponad to, co już słyszałem w ich wykonaniu, w dodatku miałem nawet dość dokładną wizję tego, jak pokracznie ta płyta będzie brzmiała. A tu proszę – dupa ze mnie, nie jasnowidz!

Sour Grapes, pomijając jej głupawą otoczkę (która pewnie odstraszy wielu potencjalnych słuchaczy), naprawdę zaskakuje. Żadne to mistrzostwo świata, ale w swojej kategorii Goratory nie mają się (już) czego wstydzić. Zespół w dalszym ciągu wycina brutalny i techniczny death metal, z tą drobną różnicą, że teraz muzyka nabrała większego sensu, bardzo ładnie trzyma się kupy i nie sprawia wrażenia klejonej na siłę. Materiał jest dynamiczny, w miarę urozmaicony, a co najważniejsze upakowany naprawdę wyrazistymi riffami i szaleńczo szybkimi partiami perkusji (tu nie ma lipy). Całość zamknięto w rozsądnych 26 minutach, więc nikt nie zdąży pomyśleć o ziewaniu. W paru miejscach Amerykanie zapędzają się w rejony bliskie drugiej płycie Severed Savior, a to już jednoznacznie pokazuje, jakie zrobili postępy i zarazem stanowi jakąś rekomendację.

Produkcja Sour Grapes nie urywa dupy, jednak i tak jest co najmniej o klasę lepsza od tego, co miałem w głowie przed wysłuchaniem płyty. Na plus na pewno wypada czytelność, bo nawet bas utrzymuje się na powierzchni przy najbardziej zagęszczonej napierdusze.

Jeśli na widok okładki Sour Grapes przychodzi wam na myśl jedynie: „no kurwaaa, litościii”, to polecam się przełamać i dać Goratory szansę (najlepiej zacząć od „I Shit Your Pants”), bo inaczej stracicie kawał całkiem udanej i radosnej napierdalanki (bez śladu slamu!) w amerykańskim stylu.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialGoratory/
Udostępnij:

27 grudnia 2020

Faceless Burial – Speciation [2020]

Faceless Burial - Speciation recenzja okładka review coverW Australii rośnie nam nowa gwiazda klasycznie pojmowanego death metalu. Faceless Burial pojawili się w zasadzie znikąd, zadebiutowali zaledwie trzy lata temu całkiem udanym „Grotesque Miscreation”, a już teraz łokciami przepychają się do czołówki takiego grania. Ja im kibicuję, bo wraz z kolejnymi wydawnictwami chłopaki robią ogromne postępy, a ich ciężka praca zdecydowanie przynosi efekty – Speciation to dla mnie jedna z najciekawszych płyt 2020 roku.

To imponujące, jak w tak krótkim czasie Australijczycy przeskoczyli na wyższy poziom, by z pierwotnego i mocno podziemnego death metalowego bendu przekształcić się w twór stosunkowo wyrafinowany i ambitny. Najlepsze jest jednak to, że Faceless Burial nie poszli na żadne kompromisy ani nie sięgnęli po sztuczne zapychacze. Zespół w każdym kawałku na Speciation stara się, by z klasycznej formuły wycisnąć jak najwięcej, by znane już elementy poskładać w intrygujący sposób i utrzymać tym samym świeżość muzyki. Cały materiał jest przesycony tym, co najlepsze w death metalu z lat 1989–1994 z naciskiem na Death i Morbid Angel. Ponadto na Speciation przewijają się również wpływy Immolation, Gorguts, Incantation, Autopsy czy Suffocation, ale żadna z tych nazw nie dominuje, chodzi raczej o zbieżność pojedynczych riffów czy podobne rozwiązania aranżacyjne.

Utwory na drugim albumie Faceless Burial w porównaniu do tych z debiutu są na pewno bardziej rozbudowane, wielowątkowe, urozmaicone, bogate w detale i po prostu ciekawsze. Nie ma mowy o klepaniu jednego motywu przez kilka minut – tu ciągle coś się zmienia: tempa, riffy, klimat, melodie… Doskonale słychać, że muzykom zależy na tym, żeby także dla nich to granie było atrakcyjne i stanowiło jakieś wyzwanie, żeby zbyt szybko się nim nie znudzili. Analizując materiał od strony technicznej można stwierdzić, że Australijczycy nie robią niczego nadzwyczajnego (może z wyjątkiem perkusisty, dla którego 10 sekund jednostajnego nawalania to coś uwłaczającego), pod progresję też ciężko to podciągnąć, a jednak Speciation w paru miejscach jednoznacznie kojarzy się z cudami, jakie robią Blood Incantation (z nimi dodatkowo mają dużo wspólnego w kwestii wokali) oraz Horrendous.

Zajebistość Speciation podkreśla przykuwająca wzrok okładka oraz świetnie dopasowane do muzyki brzmienie, które dzięki doskonałej selektywności pozwala się delektować każdym aranżacyjnym niuansem. Właśnie tak powinien wyglądać klasyczny death metal we współczesnej odsłonie!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/facelessburial/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

15 grudnia 2020

Arsebreed – Butoh [2020]

Arsebreed - Butoh recenzja okładka review coverTen działający nieco na uboczu holenderski zespół podjął wyzwanie rzucone kilka miesięcy wcześniej przez ich kolegów (i samych siebie) z Disavowed i powrócił z nowym albumem po aż 15 latach milczenia. Wynik to zaiste imponujący, lecz niestety – w tym przypadku większe wrażenie robi długość przerwy, niż muzyka zawarta na ich drugim krążku. Arsebreed zawsze byli poziom niżej niż Disavowed (ta nazwa powróci nie raz), Pyaemia, Severe Torture czy Caedere i Butoh nic w tej materii nie zmienia, choć być może chłopaki nawet bardzo się starali. Nie pojmuję na czym to polega, bo skład mają naprawdę porządny, doświadczenia również im nie brakuje, a jednak w takiej konfiguracji nie potrafią wykrzesać z siebie niczego wyrastającego ponad średnią gatunkową.

Butoh, podobnie jak „Munching The Rotten”, wypada całkiem nieźle i jako żwawa napierdalanka w tle sprawdza się nawet OK, ale nie zachwyca na tyle, żeby siedzieć nad nim godzinami i analizować pod każdym możliwym kątem. To bardzo rzetelnie zagrany nieoryginalny brutalny death metal, bardziej zaawansowany technicznie i urozmaicony, niż na debiucie (choć i wtedy stronili od prostego grania), jednak ciągle w typie „supportu”. Z takim materiałem Arsebreed można spokojnie puścić na rozgrzewkę przed kimś sławnym bez obaw, że narobią wiochy, ale oczekiwanie, że tylko ich nazwa ściągnie tłumy przed scenę, to już nadmiar optymizmu.

Wydaje mi się, że zespół na zbyt wielu płaszczyznach ma zbyt dużo wspólnego z Disavowed (na pięciu ludzi tylko Marco Pranger nigdy nie grał pod tym szyldem, w dodatku wydaje ich ta sama firma), a przez to wywołuje jednoznaczne — i jak się później okazuje, błędne — skojarzenia. Tymczasem styl Arsebreed jest na pewno nieco nowocześniejszy, pozbawiony klasycznego feelingu, a produkcja cyfrowa i sterylna. To wersja obiektywna.

Wersja subiektywna, przynajmniej moja, jest natomiast taka, że Arsebreed nie potrafią pisać wyrazistych kawałków. W ich muzyce sporo się dzieje — na modłę Deeds Of Flesh, Continuum czy Incinerate — jednak nic z tego niestety trwale nie osiada w pamięci. Póki słuchamy Butoh – jest OK, ale zaraz po wyłączeniu krążka ciężko przywołać jakikolwiek wybijający się fragment. Jakby tego było mało, zespół wystawił cierpliwość odbiorców na próbę, sklejając utwory ambientowymi popierdywaniami (nazwali to górnolotnie intermezzo), których na tej niespełna półgodzinnej płycie uzbierało się ponad 5 minut. Komu to potrzebne?

W ogólnym rozrachunku Butoh to niezła, momentami nawet dobra, choć nie pozbawiona niedociągnięć, płyta i jako taka może się podobać. Żal tylko dupę ściska, jak sobie człowiek pomyśli, do czego Arsebreed byliby zdolni, gdyby w pełni wykorzystali swój potencjał.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Arsebreed/155456037799381
Udostępnij:

12 grudnia 2020

Disavowed – Revocation Of The Fallen [2020]

Disavowed - Revocation Of The Fallen recenzja okładka review coverTrzynaście lat w brutalnym death metalu to szmat czasu, a właśnie taką przerwę zrobili sobie Holendrzy z Disavowed. W międzyczasie stali się klasykami takiego grania, punktem odniesienia dla innych – stąd też można by się spodziewać, że wraz z premierowym materiałem będą chcieli za jednym zamachem przeskoczyć konkurencję i wytyczyć nowe standardy dla bezwzględnego napierdalania. A tu niespodzianka – zespół w zasadzie zaczyna tam, gdzie skończył na „Stagnated Existence”, bo i w sumie po co poprawiać coś, co dobrze działa.

Disavowed grają dokładnie tak, jakby od poprzedniej płyty upłynęło raptem kilka(naście) miesięcy a nie lat – z całkowitym pominięciem trendów, jakie przewaliły się przez gatunek. Revocation Of The Fallen nie ma nic wspólnego z bezmyślnym slamem, ultratechincznymi wygibasami i pozbawioną pierwiastka ludzkiego produkcją. Zespół na pewno podciągnął umiejętności, jednak nie uznał za stosowne, by nimi na siłę szpanować, zagęszczając struktury bardziej, niż to jest do czegokolwiek potrzebne tudzież wprowadzając rozwiązania, które się nijak mają do ich stylu. Ważniejsza okazała się dynamika kompozycji i obecny już u nich wcześniej pierwiastek chwytliwości, które sprawiają, że płyty słucha się bez oznak znudzenia.

O ile na pierwszy rzut ucha Revocation Of The Fallen sprawia wrażenie dość jednorodnego, materiał jest należycie urozmaicony wewnętrznie (szczególne brawa dla basmana), zawiera trochę fajnych odwołań do Suffocation, Cannibal Corpse czy nawet Death (w riffach i melodiach) oraz wiele rwanych partii, które powinny doskonale sprawdzać się na żywo. Co ciekawe, całość jest bliższa klasycznemu death metalowi, komponowanemu z myślą o scenicznej prezentacji, niż można by się było po Holendrach spodziewać. Oczywiście forma jest znacznie brutalniejsza, ale odczucia, jakie wywołuje muzyka Disavowed (a które zresztą pogłębia surowe brzmienie), są zaskakująco podobne.

Revocation Of The Fallen to bez wątpienia bardzo udany materiał, który powinien zamknąć mordy (zdradzieckie) wszystkim, którzy wątpili w sens powrotu i formę Disavowed. Holendrzy wymiatają aż miło, ani przez sekundę nie odwalają fuszerki, więc ta płyta powinna im zagwarantować miejsce w czołówce europejskiej sceny brutal death.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Disavowedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 grudnia 2020

Odious Mortem – Synesthesia [2020]

Odious Mortem - Synesthesia recenzja okładka review coverNastępcę „Cryptic Implosion” zapowiadano od tak dawna — przypominam, że same nagrania rozpoczęto bodaj w 2015 — że można było z łatwością o nim zapomnieć tudzież zwątpić, że kiedykolwiek w ogóle się ukaże. No i nie wiem, jak wy, ale ja zwątpiłem. A gdy już Amerykanie wreszcie dali o sobie znać, potwierdziły się wszystkie moje obawy co do tego, jak ten krążek będzie wyglądał. Odious Mortem na Synesthesia nie zrobili niczego, żeby wymyślić zespół na nowo czy też w jakikolwiek sposób zaskoczyć słuchacza, zamiast tego skupili się wyłącznie na rozwijaniu — swoją drogą w mniej brutalny sposób — formuły poprzednika. Bez ryzyka i kombinowania na siłę.

Czy to mało? Jak na zespół tej klasy, na pewno. Tym bardziej, że od dłuższego czasu mam w stosunku do nich ogromne wymagania. Tymczasem na Synesthesia nie mogę się przyczepić jedynie do umiejętności technicznych, bo te momentami zwalają z nóg – swoboda, z jaką wycinają te swoje łamańce i zawijasy z neoklasycznym zacięciem musi budzić respekt. Zresztą wystarczy posłuchać solówek w „Condemnation Foretold” – toż to jest, kurwa, mistrzostwo świata! Pomysłów również im nie brakuje i sypią nimi jak z rękawa; gorzej, że w żaden sposób owe pomysły nie wyrastają ponad to, co już robili w przeszłości. Jakość — w dodatku bardzo wysoka — jest, ale to nie nowa jakość i o przebiciu „Cryptic Implosion” nie ma mowy.

Na niekorzyść Synesthesia wpływają ponadto jeszcze dwie kwestie: wokal i brzmienie. Jak na moje ucho, Anthony Trapani zaliczył zbyt długą przerwę w graniu, bo w niczym nie przypomina kolesia, który zdzierał gardło na „Cryptic Implosion" i „Servile Insurrection”. Ewidentnie brakuje mu mocy i większej dynamiki. Natomiast brzmienie, choć ogólnie jest dość czytelne, ciężarem nie zabija, toteż oceniam je przynajmniej na poziom niżej niż ostatnio. Nie uwierzę, że chłopaki mieli za mało czasu albo waluty, żeby je porządnie dopieścić.

Jako że na razie głównie narzekałem, więc teraz należy się słówko wyjaśnienia tym, którzy dotąd z Odious Mortem się nie zetknęli i nie kapują poniższej oceny. Amerykanie są zajebiści, a Synesthesia to wielce atrakcyjny, wymagający i pokombinowany death metal, który szybko wpada w ucho i zapewnia sporo radochy z rozkminiania aranżacyjnych niuansów. Jeeednak, skoro nie dorównuje leciwemu poprzednikowi, oceniam go na nędzne 8.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Odious-Mortem/134874569903774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2020

Blood Incantation - Hidden History Of The Human Race [2019]

Blood Incantation - Hidden History Of The Human Race recenzja okładka review coverDawno żadna kapela nie zrobiła w death metalu takiego zamieszania jak Blood Incantation z debiutanckim „Starspawn”. Połączenie klasycznego podejścia do grania, kosmicznego klimatu i zaskakujących rozwiązań technicznych musiało robić wrażenie. Nic więc dziwnego, że oczekiwania w stosunku do następcy tego krążka były naprawdę ogromne - nic poniżej płyty dekady nie wchodziło w grę. Stąd też przy pierwszym kontakcie Hidden History Of The Human Race okazał się dla mnie pewnym rozczarowaniem, a wszystko to za sprawą riffu żywcem przeniesionego z „Immortal Rites', który Amerykanie wrzucili na początku „Slave Species Of The Gods”. Miało być oryginalnie i nietuzinkowo, a tu taki rip off? Cuś jest nie teges… Uprzedzę podsumowanie i już teraz podzielę się refleksją na temat Hidden History Of The Human Race, którą później spróbuję uzasadnić: Amerykanie nagrali album równie dobry, co „Starspawn”, wyraźnie od niego inny, lecz raczej go nieprzewyższający.

Styl zespołu z grubsza pozostał bez zmian - to techniczny death metal z analogowym brzmieniem (tym razem jest potężniejsze), w którym kosmos spotyka się z cuchnącą grzybem piwnicą, a pierwotna brutalność z wyrafinowanymi i subtelnymi melodiami. Słychać postęp, jaki dokonał się u Blood Incantation w ciągu trzech lat dzielących Hidden History Of The Human Race od debiutu, każdy element ich muzyki jest lepiej dopracowany - aranżacje są bogatsze i bardziej rozbudowane, a całość jeszcze lepiej się zazębia. Amerykanie w miarę możliwości uciekają od tradycyjnych struktur, unikają powtórzeń i powrotu do wcześniej wykorzystanych motywów. Jeśli mają w zanadrzu jakiś świetny patent, korzystają z niego z umiarem lub wplatają w tło. Takie podejście do komponowania sprawia, że materiał nie jest jednowymiarowy i przewidywalny, a w związku z tym wymaga więcej czasu i przesłuchań, by go należycie dobrze poznać. A czy przez to muzyka staje się trudna w odbiorze - wydaje mi się, że nie. Hidden History Of The Human Race śledzi się z przyjemnością i dużym zainteresowaniem, tym bardziej, że muzykom Blood Incantation nie brakuje ani pomysłów ani umiejętności.

Wszystko powyższe składa się na naprawdę doskonały album, który nawet jeśli jest trochę lepszy od „Starspawn”, to za mało lepszy, żeby pisać o deklasacji, że pozwolę sobie na taki bełkot. Innymi słowy Blood Incantation zawiesili sobie poprzeczkę baaardzo wysoko, więc teraz wypadałoby, by każda ich kolejna płyta była zdumiewająca, olśniewająca i niepodobna do niczego, co już powstało w death metalu, a Hidden History Of The Human Race trochę w tej kwestii brakuje. Drugi minus dotyczy jałowych wypełniaczy, bez których wszystkim żyłoby się lepiej. Na debiucie był to akustyczny instrumental, tutaj - ambienty. Rozwlekły początek „Inner Paths (To Outer Space)” (przez który numer zbyt wolno się rozkręca) i półtoraminutowa przerwa po pierwszej części „Awakening From The Dream Of Existence To The Multidimensional Nature Of Our Reality (Mirror Of The Soul)” to elementy całkowice zbędne.

Nie ma sensu jojczyć, bo nie zmieni to faktu, że Blood Incantation już dobili do czołówki death metalu, a Hidden History Of The Human Race na pewno trafi do wymagających fanów. Na tę chwilę wystarczy mi, żeby zespół zrezygnował ze wspomnianej waty i rozważył nagrywanie nieco dłuższych płyt. Pełna rekomendacja!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/BloodIncantationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

20 listopada 2020

Death - Live In L.A. (Death & Raw) [2001]

Death - Live In L.A. (Death & Raw) recenzja okładka review coverNa pierwsze wydawnictwo koncertowe Death przyszło nam czekać długo, bardzo długo… zbyt długo. Już nawet mniejsza o to, że inni herosi death metalu dużo wcześniej zaliczyli ten etap kariery, a w przypadku ekipy Chucka sprawa przeciągała się w nieskończoność. Chodzi mi raczej o to, że gdyby Live In L.A. (Death & Raw) ukazała się przynajmniej zgodnie z planem, to może udałoby się zdobyć więcej forsy na leczenie Chucka i sytuacja wyglądałaby inaczej. To tylko domysły, ale kto wie…

Koncert, który wtłoczono w srebrne rowki, zespół zagrał 5 grudnia 1998 roku w ramach trasy promującej „The Sound Of Perseverance”, kiedy Death występowali razem z Hammerfall (kto kogo wtedy promował - polityka Nuclear Blast do dziś daje do myślenia), a wybrano go, ponieważ… był pod ręką i nadawał się do wydania. Tamtego dnia nikt nie miał żadnych specjalnych planów w związku z akurat tym występem, nie poczyniono też żadnych dodatkowych przygotowań. Zwykły koncert w typowych dla trasy warunkach. Tak się jednak zabawnie złożyło, że w klubie Whisky A Go-Go siedział koleś bez oporów nagrywający kogo popadnie, o ile dostał 75 dolców. Stąd też cały występ brzmi niezwykle autentycznie, a już bez owijania w bawełnę - po prostu surowo, co zresztą jednoznacznie sugeruje tytuł. Co i jak zagrali, w takiej formie trafiło na Live In L.A. (Death & Raw) - bez poprawek i dopieszczania.

Ze zrozumiałych względów zespół postawił na nowszy materiał (z nadreprezentacją „Symbolic”), redukując starocie do minimum (niestety nie znajdziemy tu ani jednego numeru ze „Spiritual Healing”), więc setlista nie jest przesadnie przekrojowa ani tym bardziej wyczerpująca, co nie każdego zadowoli, ale cóż - ciągle mówimy o koncertówce z przypadku. Wykonanie to oczywiście pierwsza klasa, nikomu nie można zarzucić fuszerki, chociaż solówkom Andy’ego w wykonaniu Hamma brakuje trochę lepszego feelingu. Ponadto uwagę zwracają dwie kwestie - wyższe niż na płytach wokale Chucka oraz wyraźnie podkręcone tempo większości utworów. Tej nocy Death zagrali szybciej (dobrze to słychać chociażby w „Spirit Crusher”, „Zombie Ritual”, „Crystal Mountain”), bo… Richard Christy miał grypę (ponoć rzygał między numerami) i chciał czym prędzej przespać się w autokarze. Jako ciekawostkę mogę dorzucić, że przed „Pull The Plug” zespół zagrał czołówkę z „Aniołków Charliego” - zgaduję, że to oko puszczone do miejscowej publiki.

Czy Death zasługiwał na lepszą, bardziej spektakularną i wypasioną koncertówkę? Wiadomo. Musimy się jednak cieszyć z tego, co mamy, a tak się składa, że Live In L.A. (Death & Raw) wcale nie jest słabym materiałem. Osobną kwestią jest to, że słucha się go ze ściśniętym gardłem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: