12 lutego 2020

Nile – Vile Nilotic Rites [2019]

Nile - Vile Nilotic Rites recenzja reviewPrzez dwadzieścia ostatnich lat Nile byli w niezłym gazie; dużo się u nich i z nimi działo, a nade wszystko nigdy nie dopuszczali do tego, żeby fani musieli zbyt długo czekać na kolejne wydawnictwa. Aż tu nagle cuś zgrzytnęło i od ostatniego krążka upłynęły aż cztery lata. Zgaduję, że głównej przyczyny tej przerwy należy szukać w odmłodzeniu składu i co za tym idzie – chęci dotarcia się z nowymi ludźmi. Ile by to nie trwało, głód muzyki u słuchaczy był już odczuwalny i w pełni zrozumiały. W dodatku Amerykanie, dość nietypowo, narobili wszystkim apetytu trasą promującą niewydany jeszcze album. Na mnie podziałało, bo na żywo kawałki z Vile Nilotic Rites zabrzmiały wyjątkowo zachęcająco.

Jak na moje ucho Nile nagrali płytę równie dobrą co „What Should Not Be Unearthed”, ale wyraźnie od niej inną, choć utrzymaną w stylu zapoczątkowanym gdzieś na „Annihilation Of The Wicked”. Zespół jest oczywiście rozpoznawalny od pierwszych dźwięków, a mimo to daje się tu wyczuć także powiew świeżości – zrezygnowano z niektórych starych patentów, w innych nieco zamieszano, no i dorzucono odrobinę nowości. Riffy są mniej zagęszczone, inaczej rozłożono zmiany tempa, a całość zabrzmiała mniej hermetycznie. Już na wysokości pierwszej solówki w „Long Shadows Of Dread” doskonale słychać, że nowi muzycy nie zostali ściągnięci do kapeli tylko po to, żeby wspólnie pozować do zdjęć. Brian Kingsland i Brad Parris dostali spory kredyt zaufania od Sandersa i chyba go nie zawiedli, bo obaj (naturalnie gitarniak bardziej) mieli duży wpływ na ostateczny kształt Vile Nilotic Rites. Innymi słowy mamy do czynienia z bodaj najbardziej demokratycznym materiałem w historii Nile. Nie mogę niczego zarzucić Dallasowi, ale faktem jest, że dopływ świeżej krwi dobrze zrobił Amerykanom.

Na Vile Nilotic Rites dominują raczej krótkie i zajebiście szybkie kawałki w typie „The Oxford Handbook Of Savage Genocidal Warfare”, „Snake Pit Mating Frenzy” czy tytułowego, co nie znaczy jednak, że płyta jest monotonna. Nawet w taki wygrzew jak „Revel In Their Suffering” (jeden z najlepszych na krążku) muzycy potrafili wrzucić naprawdę miażdżące partie i fragmenty, które przypominają zbrutalizowany Fleshgod Apocalypse, więc o urozmaicenia można być spokojnym. Ma się rozumieć, że najwięcej atrakcji przygotowano w rozbudowanych aranżacyjnie „Seven Horns Of War” i „The Imperishable Stars Are Sickened”. W tym drugim uwagę zwracają zwłaszcza czyste wokale i zajebichne solówki. Problem stanowią dla mnie jedynie wstawki etniczne. I to nawet nie ze względu na ich oklepany charakter (po dwudziestu latach miały prawo się znudzić, trudno), co na brzmienie – są dużo głośniejsze niż death metalowa reszta i niezbyt z nią spójne.

Nile na Vile Nilotic Rites to zespół w znacznie lepszej formie, niż wygląda na pierwszy rzut oka – zaskakująco witalny, dobrze zgrany i na dużym luzie. Słychać i widać, że panowie całkiem nieźle bawią się swoim graniem, nie robią tego na odpierdol i mają ochotę na więcej. Wprawdzie po godzinie napierdalania Sanders skarżył się na zmęczenie, ale na moją sugestię, że może by w takim razie zacząć grać wolniej odpowiedział stanowcze – „NIE!”.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 stycznia 2020

Fleshgod Apocalypse – Veleno [2019]

Fleshgod Apocalypse - Veleno recenzja okładka review coverDo Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na „King” bardzo się zawiodłem i nie chciałem powtórki z (braku) rozrywki, a już zwłaszcza nie za takie pieniądze. Nie da się ukryć, że poprzednim razem Nuclear Blast zrobili wokół Fleshgod Apocalypse więcej szumu niż na to obiektywnie zasługiwali, no i teraz chcą zwrotu kosztów. Oczywiście kosztem słuchaczy.

Nie było wyjścia, przełamałem się (czytać: przepłaciłem), dałem Veleno szansę i cóż… na pewno nie jest to album tak nudny jak poprzedni, z którego po latach kojarzę jedynie „The Fool”. Jednocześnie nie ma startu do takiego „Labyrinth”, z którym stylistycznie (tak w ogólnym sensie) ma chyba najwięcej wspólnego. Włosi stworzyli coś na kształt… etapu przejściowego między dwoma wcześniejszymi płytami i w ten sposób uzupełnili białe plamy powstałe w wyniku zbyt drastycznego rozrostu elementów symfonicznych. Chronologia z dupy, ale grunt, że Veleno można wysłuchać w całości bez zgrzytów i — przynajmniej zbyt częstego — ziewania.

Fleshgod Apocalypse, mimo iż w poważnie okrojonym składzie, zdołali przygotować materiał dostatecznie wyrazisty, szybki i brutalny, żeby nie odstraszyć fanów death metalu, a przy tym na tyle urozmaicony, by pozostali klienci Nuclear Blast też znaleźli tu coś dla siebie. Mnie Włosi przekonują najbardziej, kiedy trzymają się przede wszystkim gwałtownego grzańska, z jakim mamy do czynienia w pierwszych trzech utworach (z wyjątkiem dodanego od czapy intro do „Carnivorous Lamb”) i później w „Worship And Forget” i „Pissing On The Score” – wtedy ich muzyka ma odpowiednią moc i może zaciekawić. Orkiestracje, chóry i inne cuda są tylko dodatkiem, nie wybijają się na pierwszy plan i w niczym nie przeszkadzają. Problemy zaczynają się, gdy proporcje (death) metalu i symfonii zostają odwrócone, czego przykłady mamy w „Monnalisa”, „Absinthe” czy „The Day We’ll Be Gone” – wówczas napięcie wyraźnie siada i Veleno momentami brzmi jak konkurencja dla Nightwish.

Wydaje mi się, że zespół wciąż nie potrafi znaleźć należytego balansu i upycha w struktury utworów więcej niż jest w stanie ogarnąć, co skutkuje zbyt dużym zgiełkiem i przeciętną czytelnością (która swoją drogą pogłębia się później na koncertach). Pod tym względem Septicflesh są jednak bezkonkurencyjni. Fleshgod Apocalypse brakuje charakterystycznej dla Greków finezji i wyczucia dramaturgii, co próbują zamaskować w najprostszy możliwy sposób: przekładańcem ostro-łagodnie, ostro-łagodnie. Oczywiście stać ich na nieco bardziej ambitne rozwiązania, ale nie zawsze starcza im na to odwagi. Weźmy wspomniany już „The Day We’ll Be Gone”, w którym przecież mogli zestawić głos Veronicy Bordacchini z Paolo Rossim (swoją drogą - mniej śpiewa, a jak już śpiewa, to częściej krzyczy) zamiast Francesco Paoliego i uzyskać coś zaskakującego i może w większym stopniu przekonującego niż to, co znalazło się na płycie. Niewykluczone jednak, że gdyby coś by nie pykło, w tej chwili zachodziłbym w głowę, co też oni odpierdalają…

W każdym razie przed Fleshgod Apocalypse jeszcze dużo pracy, żeby ich muzyka była w pełni spójna, dookreślona stylistycznie i brzmiała naturalnie. Przede wszystkim muszą się zdecydować (o ile wytwórnia im na to pozwala), czy chcą być agresywnym i odrobinę oryginalnym death metalowym aktem czy umiarkowanie pitolącym przynudzaczem, który dobrze sprawdzi się na bawarskich festynach. Ja, przyznam szczerze, po wysłuchaniu Veleno nie jestem pewien, w jakim kierunku Włosi zmierzają.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 stycznia 2020

Cancer – Shadow Gripped [2018]

Cancer - Shadow Gripped recenzja okładka review coverCancer powrócił na poważnie, w dodatku w oryginalnym składzie. To już nie tylko wspominkowe koncerty w ramach promocji reedycji, ale i nowa płyta, która w tym całym zamieszaniu jest przecież najważniejsza, i która właściwie przeszła bez echa. No cóż, nie znam nikogo, kto by pokładał w tym zespole jakieś większe nadzieje, a to z tej prostej przyczyny, że ich poprzedni „wielki powrót”" zakończył się potworną kupą w postaci „Spirit in Flames” – płytą, którą każdy, kto miał z nią styczność, w miarę możliwości starał się wymazać z pamięci.

Shadow Gripped aż tak słaby nie jest. Ba, w ogóle nie jest słaby, ale… Angole z pełną premedytacją zaserwowali muzykę w stu procentach w stylu Cancer z pierwszych dwóch krążków – czyli coś, do czego fani klasycznego death metalu wciąż wzdychają. Brzmienie, rytmika, riffy, teksty – wszystko się zgadza, wszystko nawiązuje do starych czasów. Wszystko, z wyjątkiem poziomu samych utworów. Doskonale słychać, że muzycy starali się powtórzyć swoje sprawdzone patenty; problem w tym, że cuś jakby brakowało im sił i wyobraźni, żeby przekuć je w urywającą dupę płytę.

Shadow Gripped to jak dla mnie zestaw dziesięciu zwyczajnych i niezbyt wymagających death metalowych przytupów, które tylko w najlepszych fragmentach („Garrotte”, „Organ Snatcher”, „Thou Shalt Kill”) ocierają się o to, co zespół prezentował sobą na „Death Shall Rise”. Przy czym przez ocieranie się rozumiem w tym przypadku coś na granicy autoplagiatu. Słucha się tego dość przyzwoicie, co nie zmienia jednak faktu, że zdecydowaną większość czasu Shadow Gripped leci w zasadzie w jednym umiarkowanym tempie, bez polotu i znaczących urozmaiceń. Potwierdzenie aktualnej kondycji Cancer znajdujemy także w wokalach. Ogólnie barwa głosu Walkera mi odpowiada, choć więcej w nim dołu niż przed laty i bardziej przypomina ponure pomruki niż growl. Gorzej jest z jego dynamiką, bo John cedzi słowa strasznie monotonnie — jakby w obawie, że przy szybszych tempach po prostu nie wyrobi — czyniąc muzykę bardzo jednostajną.

Trzeba oddać muzykom Cancer, że tym materiałem częściowo zatarli paskudne wrażenie, jakie pozostawili po ostatnim krążku, ale nie jest to nic na tyle fascynującego, by z wypiekami na twarzy wyczekiwać jego następcy. Anglicy udowodnili, że przy odrobinie wysiłku potrafią złożyć do kupy kilka niezłych numerów, tylko to stanowczo za mało na ochy i achy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 grudnia 2019

Omophagia – 646965 [2019]

Omophagia - 646965 recenzja okładka review coverCzy trzeci album Omophagia będzie dla zespołu tym przełomowym? Ha! Śmiem w to wątpić, choć trzeba jasno i uczciwie przyznać, że Szwajcarzy między kolejnymi materiałami robią odczuwalne postępy, przy czym chodzi raczej o ewolucję stylu aniżeli jakąkolwiek rewolucję w jego obrębie. Niech więc zatem nikogo nie zwiedzie nowoczesna czy tam technologiczna otoczka 646965, bo to wciąż death metal łączącym w sobie wpływy klasyków i paru bardziej współczesnych przedstawicieli gatunku.

Muzycy Omophagia kurczowo trzymają się swoich dotychczasowych źródeł zrzynki/zapożyczeń, co jednak nie znaczy, że niczego nie ruszają w proporcjach. Na nowej płycie wahadło inspiracji mocniej wychyliło się w kierunku bardzo szybkich i technicznych dopierdalaczy w typie Dying Fetus, Cytotoxin czy Origin, co przy masywniejszym niż ostatnio brzmieniu zaowocowało całkiem intensywną ścianą dźwięku. Na swoje (i nasze) szczęście Szwajcarzy dopilnowali, żeby utwory nie zlewały się z sobą – mają stosunkowo przejrzyste struktury i prawie wszystkie posiadają jakieś charakterystyczne elementy, dzięki którym łatwiej je sobie później przywołać. Innymi słowy – nie trzeba wielu przesłuchań, by się w całości jako tako orientować. Dość powiedzieć, że w warunkach koncertowych, przy raczej przeciętnej czytelności, byłem w stanie wyłapać, który numer aktualnie grają.

O braku drastycznych zmian w muzyce już wspomniałem, dlatego teraz poświęcę chwilę umiejętnościom grającej czwórki, bo w ciągu trzech lat nabrali doświadczenia, pewności siebie i wyraźnie się rozwinęli. Nic więc dziwnego, że 646965 jest krążkiem szybszym, bardziej technicznym i urozmaiconym niż „In The Name Of Chaos”. Tylko solówki pozostały na tym samym poziomie (i ponownie większość na kilometr zalatuje Vital Remains), ale skoro już wcześniej były zajebiste, to na takie stanie w miejscu można przymknąć oko. Wydaje mi się ponadto, że Szwajcarzy dużo czasu poświęcili stronie rytmicznej materiału – w utworach (choćby „Radicalized” czy „Mortal Dissociation”) roi się bowiem od partii z rwanym tempem, gwałtownych cięć i nagłych przyspieszeń.

Reasumując, względem poprzedniej płyty muzycy Omophagia wykonali na 646965 krok do przodu i chyba w najwłaściwszym dla siebie kierunku. Słychać, że radzą sobie coraz lepiej, choć nie należy oczekiwać, że któryś z kolei ich materiał wstrząśnie death metalową sceną – to się nigdy nie stanie. Jak na drugoligowca, Szwajcarzy pozostawiają po sobie całkiem dobre wrażenie, czego nie mogę napisać o formie wydania 646965 — jedynie digipak — o której sam zespół dowiedział się dopiero, gdy płyta była już na rynku.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.omophagia.ch

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 grudnia 2019

Rebaelliun – Burn The Promised Land [1999]

Rebaelliun –- Burn The Promised Land recenzja reviewRebaelliun jest jednym z zespołów, które walnie przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania death metalem na przełomie wieków i to właśnie oni — wraz z Krisiun — odpowiadają za trwającą kilka dobrych chwil modę na brazylijskich przedstawicieli tego gatunku. A to wszystko dzięki wydanemu zaledwie rok po sformowaniu kapeli Burn The Promised Land, za sprawą którego błyskawicznie trafili do czołówki nowych kapel. To się nazywa mieć siłę przebicia!

Najlepsze jest to, że zachwyty nad debiutem Rebaelliun nie były przesadzone i nawet teraz, po upływie 20 lat od premiery, Burn The Promised Land pozostaje albumem wyjątkowo rajcownym. Wydaje mi się, że głównej tego przyczyny należy szukać w olbrzymiej pasji i pełnym zaangażowaniu, jakie płyną z tych dźwięków. W każdej frazie słychać, że panowie Penna, Lima, Marzari, i Moreira byli całkowicie pochłonięci tą muzyką i dali z siebie wszystko, żeby materiał jak najbardziej kopał po dupie. Choćby właśnie z tego powodu Burn The Promised Land oferuje coś więcej niż wypadkową wpływów Morbid Angel, Deicide i Krisiun.

Rebaelliun starali się, aby zaczerpnąć wszystko co najlepsze od bardziej utytułowanych kolegów, wymieszać to z autorskimi pomysłami i podać z prawdziwie młodzieńczą (a przy tym latynoską) furią. Rezultat jest dość zajebisty, mimo iż trafiają się momenty, kiedy ambicje zespołu biorą górę nad umiejętnościami technicznymi (zwłaszcza w solówkach – kłania się przykład „Black Force Domain”) i do utworów wkrada się chaos, ale i to ma swój urok, no i dodaje muzyce autentyczności. Ponadto kawałki z Burn The Promised Land wyróżniają się fajną dynamiką i dużą chwytliwością jak na tak agresywny death metal. W tym miejscu koniecznie muszę wyróżnić „The Legacy Of Eternal Wrath”, „At War”, „Triumph Of The Unholy Ones” i „Killing For The Domain”, który do dziś pozostaje moim ulubionym numerem Rebaelliun.

Jedynym zauważalnym mankamentem płyty jest wciśnięty w jej połowie instrumentalny „Flagellation Of Christ (The Revenge Of King Beelzebuth)” – pierwsza część to patetyczne plumkania w typie przerywników z „Formulas Fatal To The Flesh”, natomiast druga to gitarowa szarpanina, z której nic nie wynika. Ktoś bardziej wyrozumiały może to potraktować jako chwilę odpoczynku przed „Hell’s Decree”, jednak dla mnie to stracone 4 i pół minuty.

Ten szczegół, mimo iż irytujący, nie może znacząco wpłynąć na ocenę, a ta musi być wysoka, bo materiał z Burn The Promised Land z łatwością przetrwał próbę czasu. Brazylijczycy stworzyli osiem mocnych utworów, które po prostu muszą przemawiać do wielbicieli klasycznie pojmowanego death metalu.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 grudnia 2019

Napalm Death – Inside The Torn Apart [1997]

Napalm Death - Inside The Torn Apart recenzja okładka review coverNapalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze „Scum”, „Harmony Corruption” tudzież „Utopia Banished”, że tamta formuła została wyczerpana i nastał czas nowego podejścia do szeroko pojętego death-grindu.

W moich oczach największym plusem Inside The Torn Apart jest to, że Napalm Death potrafili zwiększyć ciężar gatunkowy muzyki przy jednoczesnym zachowaniu chwytliwości znanej z „Diatribes”. Wprawdzie poziom ekstremy dupy (czy czegokolwiek) nie urywa, ale płyta jest wyraźnie mocniejsza od poprzedniej: stosunkowo agresywna i momentami intensywna (w „Prelude” i „Lowpoint” pojawiają się nawet blasty) jak najlepsze numery z „Fear, Emptiness, Despair”. Ponadto tym razem materiał jest bardziej spójny wewnętrznie i zamknięty w jasno określonych ramach stylistycznych, a jedynym większym wyjątkiem od death-core’owego (nie mylić ze współczesnym deathcore’m!) nawalania jest wieńczący całość „The Lifeless Alarm”, który ma dużo wspólnego z klimatami uskutecznianymi przez Morgoth na „Odium” i gdyby nie wokale, byłoby łatwo o pomyłkę z Niemcami. A propos wokali, w partiach Barney’a słychać, że kryzys ma już za sobą; więcej w nich życia, siły i zdecydowania – ponownie są ozdobą Napalm Death. I co istotne – Mark w żadnym momencie nie daje powodów, żeby oskarżać go o rapowanie, bo na „Diatribes”… no cóż…

Muszę również pochwalić zespół za wspomnianą już chwytliwość. W porównaniu z poprzednim, materiał z Inside The Torn Apart nie szokuje przesadnie odważnym podejściem do muzyki, więc uwagę słuchacza skupiają przede wszystkim bardzo udane kompozycje, spośród których przynajmniej połowę można wrzucić do kategorii „hit”. „Breed To Breathe”, „Reflect On Conflict” czy „Birth In Regress” wchodzą od pierwszego razu i naprawdę chętnie się do nich wraca. Innymi słowy – album jest łatwy i przyjemny w odbiorze, co jednak nie znaczy, że będzie łatwostrawny dla każdego, zwłaszcza dla fanów pierwotnego oblicza Napalm Death.

Ja nie mam z tym najmniejszego problemu, bo niemal każda płyta Brytoli jest źródłem mojej dużej radochy i nawet dziwactwa w ich wykonaniu przyjmuję ze zrozumieniem. A skoro Inside The Torn Apart żadnych dziwactw nie zawiera, to tym bardziej mogę ten krążek szczerze polecić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 grudnia 2019

At The Gates – To Drink From The Night Itself [2018]

At The Gates - To Drink From The Night Itself recenzja okładka review coverNie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.

Zagorzali fani kapeli przypuszczalnie nie znajdą na To Drink From The Night Itself niczego zaskakującego (ani nielubianego – bo to też ważne), czemu zresztą nie ma się co dziwić skoro pierwszy riff wchodzącego zaraz po introdukcji numeru tytułowego jest tak bardzo etdegejtsowy, że już bardziej się chyba nie da. Dalej Szwedzi jadą również po swojemu, pewnie nawet dość wtórnie, jednak bez popadania w typowe dla gatunku wesołe przytupy. Nie ukrywam, że to do mnie przemawia, podobnie jak fakt, że materiał odkrywa przed słuchaczem swoje zalety stopniowo, dzięki czemu wraz z kolejnymi przesłuchaniami bardziej intryguje niż nudzi. W przeciwieństwie do kolegów po fachu, At The Gates nie podali wszystkiego na tacy, więc wyłapanie czegoś fajnego może zająć chwilę lub dwie, a gdy już poświęcimy trochę czasu, okazuje się, że krążek może się poszczycić większą wyrazistością niż poprzedni.

Ja z prawdziwym zdziwieniem skonstatowałem, że na To Drink From The Night Itself jest na tyle świetnych numerów, że trudno mi wskazać ten najlepszy. Mimo to z mocnego i obszernego zarazem katalogu hitów „Palace Of Lepers”, „To Drink From The Night Itself”, „A Labyrinth Of Tombs”, „In Nameless Sleep”, „The Colours Of The Beast” i „Daggers Of Black Haze” stawiam na dwa ostatnie, które wyróżniają się niestandardowymi zmianami tempa i wyjątkowo melancholijnym klimatem. Co ciekawe, w pozostałych kawałkach At The Gates ani razu nie schodzą poniżej naprawdę dobrego poziomu i żaden z nich nie wydaje się zrobionym na odpierdol zapychaczem.

Jak widać poniżej, oceniam To Drink From The Night Itself bardzo wysoko, jednak weźcie poprawkę na to, że mój entuzjazm wynika po części z tego, że na co dzień raczej trzymam się z daleka od melodyjnego death metalu. Płyty słucha mi się bardzo przyjemnie i bez oporów, jednocześnie mam świadomość, że jest to coś w rodzaju miłej odskoczni od brutalnego dopierdalania. I niewykluczone, że niewiele więcej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: atthegates.se







Udostępnij:

18 listopada 2019

Antropomorphia – Merciless Savagery [2019]

Antropomorphia - Merciless Savagery recenzja okładka review coverPostawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z „Sermon Ov Wrath”.

Czy to źle? Niekoniecznie, bo przecież Antropomorphia ma garstkę oddanych fanów, którzy chcą wyłącznie ciężkiego, prostego i śmierdzącego siarką death metalu w średnich tempach, a na wszelkie udziwnienia patrzą wilkiem. I to dla nich nagrano Merciless Savagery. Im nie będzie przeszkadzała wtórność niektórych rozwiązań, przewidywalność struktur czy dobrze już znane brzmienie (za produkcję ponownie odpowiada Marco Stubbe, mastering trzasnął tym razem Dan Swanö). Zresztą nawet obiektywnie patrząc, bez znajomości dokonań kapeli, Antropomorphia ma do zaoferowania naprawdę wysokiej jakości muzykę podaną w profesjonalnej oprawie studyjnej, której w zasadzie niczego nie można zarzucić.

Prawie, bo jak dla mnie — czyli już nieobiektywnie — Merciless Savagery traci nieco na jebnięciu przez dwa zbyt wolno rozkręcające się numery („Cathedral Ov Tombs” i „Wailing Chorus Ov The Damned”), w które dodatkowo niepotrzebnie wkrada się monotonia. Kilka cięć — w studiu — i byłoby OK. Druga kwestia równie mocno rzucająca się w uszy to ogólna chwytliwość płyty. Pod tym względem nowy materiał znacząco ustępuje trzem wcześniejszym i przez to nie wkręca się należycie szybko. Jednocześnie trzeba oddać zespołowi, że jak już zaczyna pocinać bardziej przebojowo, to baniak sam rwie się do młynków. Niestety w ten sposób wyróżniają się tylko trzy kawałki — „Womb Ov Thorns”, „Merciless Savagery” i „Luciferian Tempest” — spośród których ten ostatni ma zajebiście bujające riffy i porywający rytm, toteż jest moim zdecydowanym faworytem.

Trochę to jednak mało, żeby popaść w zachwyt, choć z drugiej strony o rozczarowaniu Merciless Savagery nie ma mowy. Ewentualny problem Holendrów polega na tym, że za sprawą „Rites Ov Perversion” zawiesili sobie poprzeczkę dość wysoko i chyba nie wiedzą, co zrobić, żeby ponownie do niej doskoczyć. Ja podpowiadam: robić hity.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 listopada 2019

Visceral Disgorge – Slithering Evisceration [2019]

Visceral Disgorge - Slithering Evisceration recenzja okładka review coverVisceral Disgorge zebrali sporo pochlebnych opinii za swój debiut „Ingesting Putridity”, ale zamiast pójść za ciosem, z niezrozumiałych dla mnie względów (chyba, że chodziło o śmierć gitarniaka) zamilkli na dobre kilka lat. Wydawnicza przerwa trwała u nich tak długo, że teraz w zasadzie muszą budować pozycję na nowo, jako zespół, który kiedyś ponoć grał fajnie, tylko mało kto już o tym pamięta. Jakby tego było mało, w międzyczasie konkurencja mnożyła się na potęgę, więc nie każdy brutal death ma szansę zaistnieć w szerszej świadomości. Visceral Disgorge powinno się udać, bo ich powrót w barwach Agonii to wyjątkowo brutalny i intensywny ochłap zagrany z nienaganną precyzją.

Sam początek płyty jest nieco mylący, gdyż Amerykanie jako intro zapodali trochę nieskomplikowanego walcowania z takim dość przyciężkawym klimatem, jednak już po chwili (czytać: półtorej minuty później) ruszają z pełnym impetem. Slithering Evisceration jest materiałem dużo szybszym, bardziej gwałtownym i technicznym od poprzednika, przy okazji zawiera również znacznie więcej urozmaiceń, dzięki czemu poszczególne kawałki nie zlewają się tak bardzo ze sobą i można spośród nich wyłapać coś wyrastającego ponad średnią gatunkową. Ja wskazałbym szczególnie na środek albumu i numery „Saprogenic Deformation”, „Absorbed Bby The Swarm” i „Siphoning Cosmic Sentience”, bo w nich akurat dzieje się najwięcej; mają ciekawe struktury, mnóstwo blastów i sensowną porcję zakręconych riffów. Dodatkową pochwałę zespół dostaje ode mnie za ograniczenie wpływów slamu i tym podobnych prymitywnych rozwiązań. Kto wie, może doczekam dnia, kiedy całkowicie z tego gówna zrezygnują.

Póki co wcale nie jest źle i Visceral Disgorge swoim napierdalaniem potrafią się wybronić, a Slithering Evisceration przelatuje całkiem sprawnie; także dlatego, że po obcięciu wszelkich dopychaczy, trwa około 25 minut. Nie jest to dużo, ale w przypadku tak grającego zespołu dawka wydaje się wystarczająca.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/visceraldisgorge
Udostępnij:

28 października 2019

Obscure Infinity – Into The Vortex Of Obscurity [2019]

Obscure Infinity - Into The Vortex Of Obscurity recenzja okładka review coverKiedyś już zaliczyłem przelotny kontakt z twórczością Obscure Infinity, ale nie pozostawił on najmniejszego śladu w mojej pamięci, więc zakładam, że cudów wówczas nie usłyszałem. Minęło kilka lat i ponownie trafiłem na Niemców – tym razem przy okazji Into The Vortex Of Obscurity. Na pewno grają lepiej niż kiedyś, jednak wciąż w ich muzyce jest coś, co sprawia, że następnej płyty nie będę jakoś szczególnie wypatrywał.

Głównym problemem Obscure Infinity jest dla mnie ich stylistyczne niezdecydowanie i brak spójności tego, co wrzucają do utworów i, globalnie na, cały krążek. Ktoś pewnie mógłby zrobić z tego zaletę typu różnorodność, eklektyczność, ect., ale nie widzę sensu, żeby aż tak naciągać fakty. Na świecie jest masa zespołów, które łączą brutalność i melodyjność w death metalu i wychodzi im to cacy. U Obscure Infinity sprawa wygląda nieco inaczej, bo oni grają albo brutalnie albo melodyjnie, a jeśli te dwa elementy w jakiś (w dodatku sensowny) sposób zazębiają się w ich twórczości, to chyba tylko przez przypadek.

Na Into The Vortex Of Obscurity Niemcy przeskakują między naprawdę solidnym grzańskiem (mnie się to najbardziej kojarzy z Vomitory z „Revelation Nausea”) a lajtowymi przytupami a’la melodeath z Göteborga circa 1996 z dodatkiem heavy metalu. O ile ta szybka i agresywna strona Obscure Infinity bardzo mi się podoba, tak cała reszta niekiedy przyprawia mnie o drgawki obrzydzenia. Zespół lubi ponieść ambicja i chęć zrobienia czegoś epickiego (może nawet pod Edge Of Sanity), jednak rezultat zawsze jest jakiś dziwny, bo z niewiadomych względów panowie z zamiłowaniem korzystają z rozwiązań, których czas już dawno miną. Naciągany patos, deklamacje, akustycznie plumkanie, płaczliwe klimaty… brrr! A najgorsze są chyba te niedorobione solówki, które nie dość, że w zasadzie do niczego nie pasują, to zagrano je w bardzo osobliwy sposób. Brzmią tak, jakby gitarniakom (czy tam któremuś z nich) w kluczowym momencie brakowało hmm… Pomysłów? Techniki? Strun?

Na koniec dodam tylko, że przez wspomniany brak spójności, kombinowanie na siłę i rozmaite dziwne naleciałości Into The Vortex Of Obscurity momentami dłuży się i męczy, choć trwa optymalne 41 minut. Jeśli tylko Obscure Infinity zrozumieją, w czym są dobrzy, to może będą z nich ludzie. Ja daję 7 na zachętę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/obscureinfinitygermany
Udostępnij: