2 grudnia 2019

At The Gates – To Drink From The Night Itself [2018]

At The Gates - To Drink From The Night Itself recenzja okładka review coverNie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.

Zagorzali fani kapeli przypuszczalnie nie znajdą na To Drink From The Night Itself niczego zaskakującego (ani nielubianego – bo to też ważne), czemu zresztą nie ma się co dziwić skoro pierwszy riff wchodzącego zaraz po introdukcji numeru tytułowego jest tak bardzo etdegejtsowy, że już bardziej się chyba nie da. Dalej Szwedzi jadą również po swojemu, pewnie nawet dość wtórnie, jednak bez popadania w typowe dla gatunku wesołe przytupy. Nie ukrywam, że to do mnie przemawia, podobnie jak fakt, że materiał odkrywa przed słuchaczem swoje zalety stopniowo, dzięki czemu wraz z kolejnymi przesłuchaniami bardziej intryguje niż nudzi. W przeciwieństwie do kolegów po fachu, At The Gates nie podali wszystkiego na tacy, więc wyłapanie czegoś fajnego może zająć chwilę lub dwie, a gdy już poświęcimy trochę czasu, okazuje się, że krążek może się poszczycić większą wyrazistością niż poprzedni.

Ja z prawdziwym zdziwieniem skonstatowałem, że na To Drink From The Night Itself jest na tyle świetnych numerów, że trudno mi wskazać ten najlepszy. Mimo to z mocnego i obszernego zarazem katalogu hitów „Palace Of Lepers”, „To Drink From The Night Itself”, „A Labyrinth Of Tombs”, „In Nameless Sleep”, „The Colours Of The Beast” i „Daggers Of Black Haze” stawiam na dwa ostatnie, które wyróżniają się niestandardowymi zmianami tempa i wyjątkowo melancholijnym klimatem. Co ciekawe, w pozostałych kawałkach At The Gates ani razu nie schodzą poniżej naprawdę dobrego poziomu i żaden z nich nie wydaje się zrobionym na odpierdol zapychaczem.

Jak widać poniżej, oceniam To Drink From The Night Itself bardzo wysoko, jednak weźcie poprawkę na to, że mój entuzjazm wynika po części z tego, że na co dzień raczej trzymam się z daleka od melodyjnego death metalu. Płyty słucha mi się bardzo przyjemnie i bez oporów, jednocześnie mam świadomość, że jest to coś w rodzaju miłej odskoczni od brutalnego dopierdalania. I niewykluczone, że niewiele więcej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: atthegates.se







Udostępnij:

18 listopada 2019

Antropomorphia – Merciless Savagery [2019]

Antropomorphia - Merciless Savagery recenzja okładka review coverPostawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z „Sermon Ov Wrath”.

Czy to źle? Niekoniecznie, bo przecież Antropomorphia ma garstkę oddanych fanów, którzy chcą wyłącznie ciężkiego, prostego i śmierdzącego siarką death metalu w średnich tempach, a na wszelkie udziwnienia patrzą wilkiem. I to dla nich nagrano Merciless Savagery. Im nie będzie przeszkadzała wtórność niektórych rozwiązań, przewidywalność struktur czy dobrze już znane brzmienie (za produkcję ponownie odpowiada Marco Stubbe, mastering trzasnął tym razem Dan Swanö). Zresztą nawet obiektywnie patrząc, bez znajomości dokonań kapeli, Antropomorphia ma do zaoferowania naprawdę wysokiej jakości muzykę podaną w profesjonalnej oprawie studyjnej, której w zasadzie niczego nie można zarzucić.

Prawie, bo jak dla mnie — czyli już nieobiektywnie — Merciless Savagery traci nieco na jebnięciu przez dwa zbyt wolno rozkręcające się numery („Cathedral Ov Tombs” i „Wailing Chorus Ov The Damned”), w które dodatkowo niepotrzebnie wkrada się monotonia. Kilka cięć — w studiu — i byłoby OK. Druga kwestia równie mocno rzucająca się w uszy to ogólna chwytliwość płyty. Pod tym względem nowy materiał znacząco ustępuje trzem wcześniejszym i przez to nie wkręca się należycie szybko. Jednocześnie trzeba oddać zespołowi, że jak już zaczyna pocinać bardziej przebojowo, to baniak sam rwie się do młynków. Niestety w ten sposób wyróżniają się tylko trzy kawałki — „Womb Ov Thorns”, „Merciless Savagery” i „Luciferian Tempest” — spośród których ten ostatni ma zajebiście bujające riffy i porywający rytm, toteż jest moim zdecydowanym faworytem.

Trochę to jednak mało, żeby popaść w zachwyt, choć z drugiej strony o rozczarowaniu Merciless Savagery nie ma mowy. Ewentualny problem Holendrów polega na tym, że za sprawą „Rites Ov Perversion” zawiesili sobie poprzeczkę dość wysoko i chyba nie wiedzą, co zrobić, żeby ponownie do niej doskoczyć. Ja podpowiadam: robić hity.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 listopada 2019

Visceral Disgorge – Slithering Evisceration [2019]

Visceral Disgorge - Slithering Evisceration recenzja okładka review coverVisceral Disgorge zebrali sporo pochlebnych opinii za swój debiut „Ingesting Putridity”, ale zamiast pójść za ciosem, z niezrozumiałych dla mnie względów (chyba, że chodziło o śmierć gitarniaka) zamilkli na dobre kilka lat. Wydawnicza przerwa trwała u nich tak długo, że teraz w zasadzie muszą budować pozycję na nowo, jako zespół, który kiedyś ponoć grał fajnie, tylko mało kto już o tym pamięta. Jakby tego było mało, w międzyczasie konkurencja mnożyła się na potęgę, więc nie każdy brutal death ma szansę zaistnieć w szerszej świadomości. Visceral Disgorge powinno się udać, bo ich powrót w barwach Agonii to wyjątkowo brutalny i intensywny ochłap zagrany z nienaganną precyzją.

Sam początek płyty jest nieco mylący, gdyż Amerykanie jako intro zapodali trochę nieskomplikowanego walcowania z takim dość przyciężkawym klimatem, jednak już po chwili (czytać: półtorej minuty później) ruszają z pełnym impetem. Slithering Evisceration jest materiałem dużo szybszym, bardziej gwałtownym i technicznym od poprzednika, przy okazji zawiera również znacznie więcej urozmaiceń, dzięki czemu poszczególne kawałki nie zlewają się tak bardzo ze sobą i można spośród nich wyłapać coś wyrastającego ponad średnią gatunkową. Ja wskazałbym szczególnie na środek albumu i numery „Saprogenic Deformation”, „Absorbed Bby The Swarm” i „Siphoning Cosmic Sentience”, bo w nich akurat dzieje się najwięcej; mają ciekawe struktury, mnóstwo blastów i sensowną porcję zakręconych riffów. Dodatkową pochwałę zespół dostaje ode mnie za ograniczenie wpływów slamu i tym podobnych prymitywnych rozwiązań. Kto wie, może doczekam dnia, kiedy całkowicie z tego gówna zrezygnują.

Póki co wcale nie jest źle i Visceral Disgorge swoim napierdalaniem potrafią się wybronić, a Slithering Evisceration przelatuje całkiem sprawnie; także dlatego, że po obcięciu wszelkich dopychaczy, trwa około 25 minut. Nie jest to dużo, ale w przypadku tak grającego zespołu dawka wydaje się wystarczająca.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/visceraldisgorge
Udostępnij:

28 października 2019

Obscure Infinity – Into The Vortex Of Obscurity [2019]

Obscure Infinity - Into The Vortex Of Obscurity recenzja okładka review coverKiedyś już zaliczyłem przelotny kontakt z twórczością Obscure Infinity, ale nie pozostawił on najmniejszego śladu w mojej pamięci, więc zakładam, że cudów wówczas nie usłyszałem. Minęło kilka lat i ponownie trafiłem na Niemców – tym razem przy okazji Into The Vortex Of Obscurity. Na pewno grają lepiej niż kiedyś, jednak wciąż w ich muzyce jest coś, co sprawia, że następnej płyty nie będę jakoś szczególnie wypatrywał.

Głównym problemem Obscure Infinity jest dla mnie ich stylistyczne niezdecydowanie i brak spójności tego, co wrzucają do utworów i, globalnie na, cały krążek. Ktoś pewnie mógłby zrobić z tego zaletę typu różnorodność, eklektyczność, ect., ale nie widzę sensu, żeby aż tak naciągać fakty. Na świecie jest masa zespołów, które łączą brutalność i melodyjność w death metalu i wychodzi im to cacy. U Obscure Infinity sprawa wygląda nieco inaczej, bo oni grają albo brutalnie albo melodyjnie, a jeśli te dwa elementy w jakiś (w dodatku sensowny) sposób zazębiają się w ich twórczości, to chyba tylko przez przypadek.

Na Into The Vortex Of Obscurity Niemcy przeskakują między naprawdę solidnym grzańskiem (mnie się to najbardziej kojarzy z Vomitory z „Revelation Nausea”) a lajtowymi przytupami a’la melodeath z Göteborga circa 1996 z dodatkiem heavy metalu. O ile ta szybka i agresywna strona Obscure Infinity bardzo mi się podoba, tak cała reszta niekiedy przyprawia mnie o drgawki obrzydzenia. Zespół lubi ponieść ambicja i chęć zrobienia czegoś epickiego (może nawet pod Edge Of Sanity), jednak rezultat zawsze jest jakiś dziwny, bo z niewiadomych względów panowie z zamiłowaniem korzystają z rozwiązań, których czas już dawno miną. Naciągany patos, deklamacje, akustycznie plumkanie, płaczliwe klimaty… brrr! A najgorsze są chyba te niedorobione solówki, które nie dość, że w zasadzie do niczego nie pasują, to zagrano je w bardzo osobliwy sposób. Brzmią tak, jakby gitarniakom (czy tam któremuś z nich) w kluczowym momencie brakowało hmm… Pomysłów? Techniki? Strun?

Na koniec dodam tylko, że przez wspomniany brak spójności, kombinowanie na siłę i rozmaite dziwne naleciałości Into The Vortex Of Obscurity momentami dłuży się i męczy, choć trwa optymalne 41 minut. Jeśli tylko Obscure Infinity zrozumieją, w czym są dobrzy, to może będą z nich ludzie. Ja daję 7 na zachętę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/obscureinfinitygermany
Udostępnij:

23 października 2019

Sulphurous – Dolorous Death Knell [2018]

Sulphurous - Dolorous Death Knell recenzja okładka review coverPrzy pierwszym przesłuchaniu debiut Sulphurous sprawia wrażenie kolejnego ołtarzyka postawionego ku czci Incantation. Wiecie – odpychający brud, smród i pozbawiona upiększeń death metalowa mielonka w niskich rejestrach. Jednak z każdym kolejnym odpaleniem Dolorous Death Knell skojarzenia biegną w kierunku innych kapel, w tym i takich, w których muzycy Sulphurous jeszcze się udzielają. Koniec końców okazuje się, że chociaż Duńczycy nie proponują niczego nowego, grają na tyle atrakcyjnie i po swojemu, że warto mieć na nich ucho.

Dolorous Death Knell w muzyce i brzmieniu ma trochę punktów wspólnych z Phrenelith i Hyperdontia — co pewnie było nie do uniknięcia — ale Friborg i Tunkiewicz postarali się, żeby nie było ich za dużo i istnienie takiego tworu jak Sulphurous miało w ogóle sens. Przede wszystkim ich materiał jest wolniejszy (jak mocniej wcisną hamulec, to słychać echa Krypts) i znacznie bardziej przystępny niż u wspomnianych kapel, a to dlatego, że pod skorupą pierwotnego syfu duet upchną mnóstwo całkiem sensownych i bardzo klimatycznych melodii. Sporo z nich pojawia się w riffach, ale te najlepsze, najbardziej wgryzające się w mózg to motywy wplecione w tło w formie solówek. Ten prosty patent w udany sposób urozmaica muzykę, a nie czyni jej wcale przesadnie techniczną. Fajnie się to wszystko komponuje z raczej umiarkowanymi tempami i ponurym, niemal nieczytelnym wokalem. Całość spina naturalne brzmienie bez żadnych wodotrysków; nie wiem, gdzie nagrywali, ale zgaduję, że w tym samym miejscu (celowo nie piszę studiu), co Hyperdontia.

Zgodnie z tytułem najlepszego kawałka, nad Dolorous Death Knell unosi się aura rozkładu i to właśnie ten klimat zgnilizny jest, obok wspomnianych melodii, najmocniejszym atutem płyty. Coś takiego zwyczajnie wciąga i zmusza do kolejnych przesłuchań. Strona techniczna jest w tym przypadku całkowicie nieistotna, co nie oznacza, że muzycy Sulphurous mają jakieś problemy z obsługą instrumentów. Nie, oni po prostu grają oszczędnie i z wyczuciem. Rezultat mówi sam za siebie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Sulphurous-1830777203674450/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 października 2019

Autopsy – After The Cutting [2015]

Autopsy - After The Cutting recenzja reviewCo może być lepszego dla maniaka Autopsy niż kameralny recital swoich ulubieńców oparty na osobiście wyselekcjonowanych kawałkach? Ano nic, niestety. Jednak gdy obniżymy nieco wymagania, mnóstwo radochy może nam sprawić również After The Cutting, czyli wypasiony box podsumowujący karierę zespołu do roku 2015. W skład tego pięknie wydanego zestawu wchodzą cztery krążki audio oraz — a raczej przede wszystkim — „książka” autorstwa Dennisa Dreada wzbogacona o mnóstwo archiwalnych zdjęć i znakomitych, nigdzie wcześniej niepublikowanych grafik. Za jednym zamachem możemy zatem nacieszyć i uszy i oczy, przy okazji przyswajając sporo ciekawostek z historii Autopsy.

After The Cutting to prawdziwa skarbnica wiedzy o kultowych Amerykanach, bo dzieje zespołu poznajemy nie tylko oczami autora, ale również każdego z ważniejszych muzyków, producentów ich nagrań czy nawet autorów okładek. A i to nie wszystko, bo swoje trzy grosze dorzucili chociażby członkowie Dismember oraz główny orędownik Autopsy na norweskiej ziemi i kolega z tej samej wytwórni – Fenriz. Lektura jest arcyciekawa, bo dowiadujemy się właściwie wszystkiego, co do tej pory było dostępne tylko nielicznym, w tym wielu zaskakujących zdarzeń z baaardzo zamierzchłej przeszłości, zanim Chris Reifert, Eric Cutler i Danny Coralles w ogóle się poznali.

Mamy tu wyczerpujący opis tego, jak zespół powoli rósł w siłę (przynajmniej na płaszczyźnie artystycznej) — z każdym kolejnym wydawnictwem stając się coraz bardziej odpychającym dla przeciętnych fanów death metalu — by w końcu (pierwszego etapu) rozbić się o prozaiczne kwestie organizacyjne przy okazji „trasy” promującej „Acts Of The Unspeakable”. Szczęśliwie dla nas Autopsy byli na tyle bezkompromisowi w realizacji swoich zboczonych pomysłów, że nawet brak znaczących sukcesów (oprócz uwielbienia w Szwecji) nie przeszkodził im w dokończeniu wydanego de facto pośmiertnie „Shitfun”.

Następnie Dread pokrótce przypomina, czym członkowie Autopsy zajmowali się po rozpadzie kapeli (Abscess, The Ravenous, Funeral…), by szybko przejść do ich powrotu w nieoczekiwanej glorii i chwale, już jako gwiazdy i legendy brutalnej muzyki. W tej części wspomnienia dotyczące nagrań poszczególnych materiałów są już bardziej szczegółowe, ale nie ma się czemu dziwić – wszak są świeższe. Ponownie dowiadujemy się kilku ciekawostek związanych z trasami, okładkami i pracą w studiu, w tym także takich budzących zdziwienie. Jak się okazuje, Autopsy potrafią być zbyt ekstremalni dla samych siebie, co wyszło przy okazji narywania kawałka „Sadistic Gratification”, z którego wydźwiękiem (dosłownie…) Joe Trevisano miał pewne problemy.

W ostatnich rozdziałach (circa 2015) daje się wyczuć pośpiech autora (sam uczciwie przyznał, że deadline na After The Cutting coraz bardziej dawał o sobie znać), stąd też przedstawione informacje mają dość ogólny charakter, ale jest to historia na tyle świeża, że — jeśli komuś mało — ewentualne braki można sobie uzupełnić lekturą aktualnych wywiadów.

Co do załączonych do After The Cutting krążków, upchnięto na nich w sumie ponad 5 godzin muzyki, choć z perspektywy kolekcjonera naprawdę ciekawych kawałków nie ma tu zbyt wiele. Nie mam oczywiście na myśli poziomu utworów, co raczej ich wyjątkowość. Mnie najbardziej przekonuje pierwszy dysk, bo zmieszczono na nim świeżą naonczas epkę „Skull Grinder”, demówki z 1987 i 1988, przedpotopowy „Christ Denied”, próbę z 1991, na której szlifowano numery na „Fiend For Blood” oraz prymitywny szlagier „Black Incantations” nagrany w konspiracji pod szyldem Grave Violators.

Dwa kolejne dyski to raczej klasyczny debestof podzielony na część starą (do „Shitfun”) i nową (od „Horrific Obsession”). Niczego niezwykłego na nich nie znajdziemy (bo kompilacji Autopsy było już kilka), ale plusem jest na pewno fakt, że nie ograniczono się wyłącznie do utworów z longplejów i dorzucono również co nieco z epek i singli. Ciekawiej robi się na czwartym krążku, bo wciśnięto tam dwa koncerty (czy raczej ich fragmenty) z Oakland z 2012 i 2013. W obu przypadkach jakość dźwięku dupy nie urywa, ale jest akceptowalna. Ostatnie siedem numerów to próba z 1992 roku z materiałem na nadchodzący „Acts Of The Unspeakable”.

Czy warto się zainteresować After The Cutting? Pytanie, kurwa! To jest absolutny obowiązek dla fanów Autopsy, choć i tacy, którzy z zespołem nie mieli nigdy po drodze znajdą tu dużo fascynujących informacji i masę klasowej muzyki. Zachęcam gorąco do zakupu, mimo iż znalezienie tego cuda w uczciwej cenie w kraju nie jest sprawą prostą.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Autopsy-Official-162194133792668/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 września 2019

Sulphur Aeon – The Scythe Of Cosmic Chaos [2018]

Sulphur Aeon - The Scythe Of Cosmic Chaos recenzja reviewZaledwie 5 lat zajęło Niemcom z Sulphur Aeon wypracowanie sobie na tyle dobrej renomy w podziemiu, żeby ich trzecia płyta była wydawnictwem naprawdę wyczekiwanym. Sam byłem cholernie ciekaw, co też tym razem przygotują; nastawiłem się bardzo ostro i — jak już widzicie po ocenie — nie zawiodłem się. The Scythe Of Cosmic Chaos spełnia wszystkie moje oczekiwania. O jakiejś rewolucji w ramach stylu nie ma oczywiście mowy, jednak zespół z pewnością wykorzystał nowe możliwości wynikające z rozbudowania składu o dwóch muzyków.

Ewolucja Sulphur Aeon jest odczuwalna w każdym elemencie, także w tym, na którym zależało mi najbardziej – w brzmieniu. Zespół nareszcie zadbał o odpowiednią czytelność, aby nie sprowadzić muzyki do nieprzeniknionej ściany dźwięku. Zyskały na tym przede wszystkim gitary. Na poprzednich krążkach bywało, że przy większej zawierusze schodziły gdzieś na dalszy plan i ciężko było wyłapać, co tak naprawdę grają. Na The Scythe Of Cosmic Chaos nie ma takiego problemu i nawet w najgęstszych, najbardziej zagmatwanych fragmentach można delektować się każdym dźwiękiem.

A zapewniam, że jest czym, bo trzeci album Sulphur Aeon odznacza się ogromnym rozmachem, wielowątkowymi strukturami utworów, mnogością zmian nastroju i tempa. Jeśli zespół postawił sobie za cel nie zanudzić słuchacza, to w pełni się z tego wywiązał. Ogarnięcie wszystkich niuansów poupychanych w utworach to zabawa na dziesiątki przesłuchań, bo nawet gdy człowiek jest już pewny, że dogłębnie poznał całość, pomiędzy riffami trafia się jakiś niewychwycony wcześniej ornament. Niektórych ta kompleksowość może odstraszać, ale zapewniam, że warto zaryzykować, bo paradoksalnie The Scythe Of Cosmic Chaos jest najbardziej przystępną płytą w dorobku Sulphur Aeon.

Poza brzmieniem, duża w tym zasługa świetnych, zapadających w pamięć melodii (na pewno nie takich, by przeklasyfikować zespół na „melodic”, jak to już w międzyczasie zrobiono) i bardzo zróżnicowanych partii wokalnych. Do tej ostatniej kwestii Niemcy szczególnie się przyłożyli, żeby były doskonale dopasowane do muzyki – gdy trzeba, są agresywne, innym razem czyste i podniosłe – a zawsze wykonane z pełnym zaangażowaniem. Ponadto mamy też sporo chóralnych zaśpiewów, no bo co innego lepiej pasuje do tajemniczych inkantacji. Na żywo będzie to wszystko dość trudne do odtworzenia, ale z płyty robi duże wrażenie.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że The Scythe Of Cosmic Chaos to nie tylko kapitalnie przemyślana i intrygująca muzyka, ale również (i ponownie!) całkiem wypasiona oprawa graficzna z zajebistą okładką na czele. Jeśli komuś zdarza się kupować płyty tylko dlatego, że pięknie wyglądają, to i ta powinna znaleźć się w jego kolekcji. Lovecraft byłby dumny!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SulphurAeon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 września 2019

Moon – Daemon’s Heart [1997]

Moon - Daemon’s Heart recenzja okładka review coverPo wielkim sukcesie „Moonlight” Cezar zaczął się rozwijać w różnych dziwnych kierunkach, co skończyło się dla niego muzyczną schizofrenią, natomiast dla fanów – sporym bólem głowy. Z jednej strony dostaliśmy bowiem syntetyczny i zalatujący techniawą „Darkside”, z drugiej zaś black metalowy i w zamyśle symfoniczny (czytać: z klawiszami) Daemon’s Heart. Na obu płytach można wyczuć chęć załapania się na koniunkturę oraz niewielki wysiłek włożony w ich powstanie. Obie w równym stopniu rozczarowują, choć to debiut Moon jest z tej dwójki materiałem słabszym.

Wprawdzie nie potępiam Daemon’s Heart w czambuł, ale wszystkie zalety tej płyty jestem w stanie streścić w jednym krótkim akapicie, bo naprawdę jest tego bardzo mało. Plus numero uno: nie mogę się przyczepić do wokalu Cezara, jak zwykle jest znakomitego. Plus numero due: podoba mi się kilka sensownych riffów (średnia wynosi mniej niż jeden na kawałek!) i melodia na początku „The Curse”. Plus numero tre: logo jest fajne. I to by było na tyle, jeśli o atuty debiutu Moon.

Półgodzinny krążek rozpoczyna długie, nic nie wnoszące i całkowicie zbędne intro, po którym wchodzi „The Suffering” – numer niby to rozbudowany i urozmaicony, a po dokładniejszym wsłuchaniu się – nudny, naciągany i monotonny. Dalej wcale nie jest lepiej, bo praktycznie wszystkie utwory przygotowano na jedno kopyto, z klepiącym w jednym tempie automatem, przypadkowymi plamami klawiszy i doprowadzającymi do szału powtórzeniami riffów i tekstów. Kulminację wtórności mamy w „The Shining”, który jest przynajmniej o 4 minuty za długi (a trwa 5 i pół). W tym kawałku najbardziej rzuca się w uszy to, z czego uczyniłbym mój główny zarzut w stosunku do całego Daemon’s Heart – brak pomysłów. Wygląda mi na to, że zespół miał przygotowane może z 10 minut muzyki, ale uparł się zrobić z tego longpleja.

I zrobił – takiego, który nudzi, męczy, usypia i w dodatku brzmi sztucznie i dość mizernie (koszmarne trzaski-praski wszystkiego, co ma imitować talerze). Jednocześnie jest to krążek, który daje do myślenia – wszak na okładce mamy motyw znany z „The Ultimate Incantation” autorstwa Dana Seagrave’a, a we wkładce nie ma na ten temat nawet słowa… Jako zagorzały fan twórczości Cezara polecam nabyć ten album jedynie do kolekcji, do słuchania już niekoniecznie.


ocena: 4/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 września 2019

Cannibal Corpse – Red Before Black [2017]

Cannibal Corpse – Red Before Black recenzja reviewNaiwność ma swoje granice, ja jednak dałbym sobie rękę uciąć, że wśród fanów zespołu znaleźli się i tacy, którzy po zachłyśnięciu się świeżością „A Skeletal Domain” uwierzyli, że kolejne płyty Amerykanów będą równie nowatorskie i zaskakujące. Nie będą. Red Before Black to powrót Cannibal Corpse do bardziej tradycyjnego brzmienia (Mana + Rutan) i sprawdzonych już setki razy rozwiązań. Innymi słowy — mamy tu doskonale znany standard. Natomiast wszystkie nowości — jeśli optymistycznie założymy, że takowe w ogóle występują - można policzyć na palcach jednej ręki. Tylko to wcale nie oznacza, że materiał jest słaby.

Cannibal Corpse ponownie udowodnili, że konsekwencja i niemal konserwatywne podejście do własnej twórczości w niczym nie przeszkadzają, gdy ma się w zanadrzu dobre pomysły na riffy, zajebisty warsztat i niedźwiedzia grizzly na wokalu. Amerykanie nie muszą wymyślać koła na nowo, żeby stworzyć tak mocarne kawałki jak „Remaimed” (morderczy podkład pod solówką), „Red Before Black” (ten jest chyba najbardziej chwytliwy), „Heads Shoveled Off” (wyjątkowo głupawy tekst) czy „In The Midst Of Ruin” (tu z kolei mamy gościnne solo Rutana) – każdy z nich w jakimś stopniu brzmi znajomo, ale to nie problem, bo wszystkie są w porównywalnie rajcowne. Póki klasyczna formuła ich muzyki się sprawdza, nie dziwię się, że Cannibal Corpse się jej trzymają, a eksperymenty wprowadzają jedynie od święta.

Nie pojmuję natomiast, czemu akurat przy okazji Red Before Black cięgi za hamowanie zespołu (takie dosłowne oraz w rozwoju) zbiera „Lars Ulrich death metalu”. Czyżby niektórym naprawdę umknęło, że Paul od trzydziestu lat gra w zasadzie w ten sam sposób? Na czym polega ten drastyczny spadek formy, jeśli mogę zapytać? Ktoś się spodziewał gravity blastów i jazzowej rytmiki? W moim odczuciu partie perkusji na tej płycie poziomem nie ustępują tym z „Bloodthirst", „Evisceration Plague” czy „Torture”, a „anty-mazurkiewiczowskie” jojczenie jest szukaniem problemu na siłę.

Tymczasem Red Before Black ma tylko jeden odczuwalny minus – nie ekscytuje aż tak bardzo, jak dwa poprzednie krążki, bo jest totalnie typowy i dość przewidywalny. Ciężar, brutalność, wokale, produkcja – tu wszystko się zgadza, jest cacy, ale z odrobiną świeżości byłoby jeszcze lepsze.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

15 sierpnia 2019

Prion – Aberrant Calamity [2019]

Prion - Aberrant Calamity recenzja okładka review coverPoprzedni album Prion odkładałem na półkę w przekonaniu, że argentyńskie trio już raczej nic lepszego z siebie nie wykrzesze. Minęło kilka lat i co się okazało – na „Uncertain Process” panowie wcale nie powiedzieli ostatniego słowa. Nowa produkcja zespołu przewyższa poprzedni krążek pod każdym względem, więc oddaję honor.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli – to nadal nie jest — i zapewne już nigdy nie będzie — pierwsza liga latynoskiego death metalu, zespół nie przeszedł nie wiadomo jakiej rewolucji, ale stał się po prostu ciekawszy. Aberrant Calamity robi na tyle dobre wrażenie, że naprawdę warto dać mu szansę. Muzycy Prion niczego nie pozostawili przypadkowi, więc od początku do końca mamy do czynienia z przemyślaną napierduchą w stylu, do którego zespół zdążył już przyzwyczaić.

W kwestii głównych inspiracji nic się specjalnie u Prion nie zmieniło, pojawiło się natomiast kilka pobocznych. Obok typowego grzańska „po brazylijsku” mamy tu bowiem trochę naleciałości brutal death oraz, i to jest ciekawe, czegoś a’la Six Feet Under. O ile ten pierwszy dodatek jest łatwy do wytłumaczenia, to drugi już niekoniecznie, a chodzi o dość proste, rytmiczne i bardzo koncertowe nawalanie, w którym rządzi groove, czego najlepszy tego przykład mamy w „Irreversible Ways” – jeśli Argentyńczykom zabraknie sił na kolejne lata blastowania, to spokojnie odnajdą się właśnie w takim skocznym graniu.

Na wstępie chlapnąłem, że Aberrant Calamity jest lepszy od „Uncertain Process”, teraz wypadałoby to jakoś uzasadnić. Oprócz wspomnianych wyżej urozmaiceń najbardziej w uszy rzuca się intensywność materiału. Prion napierają zdecydowanie szybciej i brutalniej niż w przeszłości, przy okazji może i również bardziej technicznie, ale to akurat szczegół. Duża w tym zasługa nowego perkusisty, który gra żwawiej, gęściej i z większą swobodą niż Marcelo Russo. Mam wrażenie, że dopiero z nim Prion będą w stanie zaprezentować swój pełny potencjał. Na tę chwilę zasłużyli na mocne, niczym nienaciągane 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.priondeath.com.ar

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: