Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2011. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2011. Pokaż wszystkie posty

25 marca 2024

Skeletal Spectre – Occult Spawned Premonitions [2011]

Skeletal Spectre - Occult Spawned Premonitions recenzja reviewRogga Johansson to totalny świrus. Przegina pałę z tymi swoimi wydawnictwami, aczkolwiek mam taką teorię, że niektóre wytwórnie remiksują, albo wykorzystują jego odrzuty, aby wydawać płyty w jego imieniu. A że Rogga jest analfabetą, jeśli chodzi o internet, to pewnie nawet nie wie o tym procederze. A mówię to, bo potrafię odróżniać jego projekty zarówno wg konceptów, jak i stylu. Ale dzisiaj nie będę mówił o tym i zostawię to niedomówieniem. Jak kogoś to obchodzi, może zapytać w komentarzach.

Skeletal Spectre był kolejnym projektem, który powstał pod wpływem chwili, bo miał parę riffów Ribspreader/Paganizer, które nie trafiły na płyty. I byłby to kiepski projekt, gdyby właśnie nie ten album. Jak to się mówi marketingowo? Jeśli masz zamiar przesłuchać jakąś płytę Roggi, to niech będzie to właśnie ta.

A co to jest? Doom/Death z organkami kościelnymi i zgodnie z okładką, świeczkami i mistycyzmem. Pomaga w tym też fakt, że na wokalu jest żona założyciela Razorback Recordings (aczkolwiek album wydany przez najlepszy i jedyny w swoim rodzaju Selfmadegod Records).

Lubię takie albumy z klasą, do których przydaje się szklanka czerwonego wina, najlepiej wytrawnego, ale jeśli wasze żołądki nie dają rady, to pół-wytrwanego. Jest to też o tyle ciekawy etap kariery Roggi, że kończył on swoje fascynacje kopiowania Entombed/Dismember, a coraz bardziej sięgał ku nie tylko klasycznemu Metalowi, ale stworzył niejako swój nowy charakterystyczny styl melodyjnego Doom/Death, ale takiego o wesołym brzmieniu.

Tutaj jeszcze wesołości nie ma, tu jest tajemnica (członkowie używają aliasów, to dopiero internet odkrył, kto stworzył ten album). I przede wszystkim atmosfera, połączona z konkretnymi riffami. Nie wiem, jak to się stało, że akurat ten projekt dostał taki materiał, a nie któryś z głównych filarów Roggi (jak Ribspreader, Paganizer, Revolting, Those Who Bring The Torture), ale cuda przecież też się potrafią zdarzać.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Skeletal-Spectre/167747449913361
Udostępnij:

8 lutego 2024

Disfigured – Amputated Gorewhore [2011]

Disfigured - Amputated Gorewhore recenzja reviewNie sądzę, żeby po wydaniu „Blistering Of The Mouth” kolesie z Disfigured nagle zaczęli wyrywać panienki na „granie w zespole”, bo tytuły typu „Satan’s Cum”, „Herpes Face” czy „Circumsised and Sodomized”, nie wiedzieć czemu, rzadko rozpalają niewieście zmysły. Amputated Gorewhore nie przynosi w tym temacie poprawy („Chainsaw Buttplug”, „Vomit Creampie Surprise”, „Raping a Retard”…), choć, podobnie jak debiut, to około pół godziny fachowo zagranego brutalnego death metalu.

Między płytami zespół dorobił się osobnego wokalisty (został zastrzelony w 2021 roku podczas kontroli drogowej – poszło o broń i ogromne ilości dragów), więc instrumentaliści mogli mocniej skupić się na swojej robocie, dzięki czemu materiał jest szybszy, trochę bardziej techniczny i urozmaicony od poprzedniego. Disfigured delikatnie przesunęli się w kierunku typowej, zagranej na wysokich obrotach sieczki z Unique Leader (np. Disavowed), ale nie porzucili całkowicie wpływów klasycznych brutalistów spod znaku Cannibal Corpse, Suffocation i Broken Hope oraz nie zatracili tego latynoskiego luzu (nawet pomimo zatrudnienia rasowego białasa), który już wcześniej był obecny w ich muzyce.

To właśnie ten specyficzny feeling sprawia, że Amputated Gorewhore — uczciwie trzeba przyznać, że płyta dość wtórna i nic nie wnosząca do gatunku — jest tak fajna, gładko wchodzi i nie wcale nuży. Materiał Disfigured jest taki akuratny – nie za prosty, odrobinę zróżnicowany, z dobrze dobranymi proporcjami blastów i mielonki oraz całą masą lajtowych riffów, które sprawnie zagnieżdżają się w głowie. Ot bezpretensjonalne granie, bez cienia napinki i wielkich ambicji. Zreeesztą, jeśli ktoś ubarwia utwory samplami z dwóch części „Głupiego i głupszego”, to wiadomo, że nie zawiesza sobie poprzeczki specjalnie wysoko.

Amputated Gorewhore bawi i buja, a poza tym dostarcza całkiem sensowną dawkę łatwo przyswajalnej brutalności. Gdybyśmy mieli jako tako ogarnięty NFZ, to dwójkę Disfigured przepisywanoby na depresję.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 września 2023

Condemned – Realms Of The Ungodly [2011]

Condemned - Realms Of The Ungodly recenzja reviewRealms Of The Ungodly to smutny dowód na to, że nawet wzorując się na najlepszych, robiąc wszystko zgodnie z arkanami sztuki i mając naprawdę niezły potencjał, można nie wyjść ponad przeciętność. Druga płyta Condemned to szybki i brutalny death metal poskładany z oczywistych wpływów Defeated Sanity, Disgorge i Dying Fetus – sprawnie zagrany i profesjonalnie wyprodukowany, ale ze względu na zerową tożsamość – ulatniający się z głowy w kilka sekund po wybrzmieniu ostatniego kawałka.

Zespół broni się warsztatowo, to słychać zresztą od razu, jednak od strony kompozytorskiej ma spore problemy z wyjściem poza najbardziej oklepane i typowe schematy i w rezultacie nie potrafi pokazać swoich największych atutów. Dotyczy to zwłaszcza riffów, bo choć Condemned mają do zaoferowania naprawdę udane i urozmaicone patenty, to z jakichś powodów nie są w stanie ich wyeksponować i przekuć w udane, kopiące po dupie utwory. Mało tego, odnoszę wrażenie, że Amerykanie celowo oblepili najciekawsze pomysły jakimiś wtórnymi banałami, żeby przypadkiem nie wykiełkowało z nich coś wyrazistego – takie to jakieś dziwne dążenie do przeciętności.

Poza tym wydaje mi się, że z Realms Of The Ungodly można by wycisnąć więcej — nawet bez zmieniania jednej nuty — gdyby tylko ten materiał został zagrany/nagrany z większym (albo i jakimkolwiek…) zaangażowaniem. U Condemned nie czuć chęci mordu na słuchaczach i pławienia się w ich posoce; panowie grają jakby odpierdalali piątkową nockę przy taśmie w fabryce ołówków dla Ikei – na autopilocie, bez przekonania, tylko z obowiązku. Dotyczy to szczególnie wokalisty, który z wyjątkowo bezbarwnym i mało brutalnym głosem robi w zespole za najsłabsze ogniwo.

Nie przeczę, że pod pewnymi względami Realms Of The Ungodly może się podobać, wszak to dość rzetelna robota, jednak dla mnie to najwyżej muzyka z kategorii „hałas w tle przy ogarnianiu chaty” i — co trzeba uczciwie przyznać — jako taka sprawdza się dość dobrze. Natomiast przy próbie wgryzienia się w nią okazuje się mało angażująca i zbyt monotonna.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CondemnedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 maja 2023

Panzerchrist – Regiment Ragnarok [2011]

Panzerchrist - Regiment Ragnarok recenzja reviewPancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.

Początkowo chciałem też porównać Pancernychmesjaszy do Bolt Thrower/Marduk, tyle że nie ta prędkość, nie ta intensywność niestety. Nie zrozumcie mnie źle, blasty są (o tym później), ale nie czuć tej duszności i klaustrofobii i gęsiej skórki, jaka się pojawia przy zapuszczaniu wcześniej wymienionych. Dużo bardziej natomiast słyszę tutaj wpływ notabene polskich grup Death Metalowych. Poziom Calm Hatchery to oczywiście to nie jest, ale jest pewien zbliżony entuzjazm w tworzenie sztuki, jak i ewidentna przyjemność z grania, a nie klepania losowo podanych riffów.

Zacznijmy jednak od tego, co jest kiepskie. Co prawda nie lubię blackowych elementów i choć o dziwo tutaj one sprawiają, że materiał brzmi ciekawie, to mimo wszystko mogłoby się obyć bez skrzeków. Inna sprawa, że growl brzmi tatusiowato (poproszę ojca, żeby zaryczał to sobie potem nagram i porównam).

Drugi problem i to poważny, to perkusja. Z tego co przeczytałem, to produkcją i dalszymi następstwami zajął się jeden typ – Jacob Olsen. Patrząc się na jego „dorobek”, to rzadko kiedy wszystko robił sam, częściej współpracował z Tue Madsenem (tym bardziej kompetentnym Duńczykiem). I to niestety słychać. Perkusista jest naprawdę dobry – blastuje, częstuje nas talerzami, przejściami, ma energię, siłę, kopa i pomysły, czego to on nie robi, żeby przykuć naszą uwagę. Tyle, że gówno z tego słychać. Mam taką teorię, że Jacob chowając werble do tyłu przy mixie (bo one brzmią akurat prawidłowo), przy okazji nieopatrznie ściszył wszystkie pozostałe ścieżki perkusyjne, gdyż brzmi to jak klepanie dupą po prześcieradle albo lepiej, klapkiem o podłogę.

Niestety, ale w Death Metalu perkusja, a co za tym idzie, rytmika, a co za tym idzie, energia i charyzma w prezentowaniu swojej wizji, to jest nieraz być albo nie być. I dla wielu z was nie będzie miało znaczenia to, że dostaniecie naprawdę zajebiste schizofreniczno-apokaliptyczne piruety na gitarze, wraz z odpowiednim klimatem i genialnymi utworami typu „We March as One”, „King Tiger”, „Feuersturm”. Nie, aczkolwiek nigdy nie ma nudy i cały czas coś się dzieje ciekawego i nie ma zjadania ogona, to gdyby perkusja brzmiała tak jak należy, to nie musiałbym teraz świecić oczami za swoje opinie i końcową ocenę.

Mimo tego, stwierdziłem że tylko troszkę odejmę punktów, bo tego typu albumy udowadniają, że nie o oryginalność chodzi w Death Metalu, a o jakość kompozycji. Można robić popisy cyrkowe i trafić tym jak kula w płot. A można wziąć poszczególne znane składniki, stworzyć własną recepturę i wygrać. Dlatego też wierzę w sens istnienia tego zespołu i uważam, że jest on tynfa wart.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Panzerchrist/24836243997

podobne płyty:

Udostępnij:

7 lutego 2023

Defiled – In Crisis [2011]

Defiled - In Crisis recenzja reviewZespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.

Obecność Metoyer’a sprowadzała się tylko do mixu i masteringu i patrząc na efekt końcowy, była chyba kompletnie niepotrzebna. Istnieje pewna prawidłowość życiowa, że gdy zespół daje swój materiał znanej osobie do obróbki i mixu, to zazwyczaj wychodzi z tego kupa (inny przykład – debiut Internal Bleeding). Niestety, śmiało można zaliczyć produkcję In Crisis do jednej z najgorszych w Metalu. Nie jest to jeszcze poziom „Pure Fucking Armageddon” Mayhem, choć takie skojarzenia również mi się nasuwały.

Doceniam próbę wyjścia poza schemat, zwłaszcza jeśli chodzi o niedoceniany w Metalu bas, który wita nas skromnym popisem już w pierwszym utworze na płycie, ale „klockowate”, cyfrowe brzmienie ze świstem talerzy jak przy 128 kpb/s, zniechęca do zagłębiania się dalej.

A szkoda, bo gdyby panowie wyprodukowali In Crisis przynajmniej tak jak zrobili „Divination”, to wyszłaby z tego bardzo porządna i ciekawa pozycja. Filozofią wyjściową grupy jest chaotyczny i brutalny atak, w otoczce Grindcore’owego Groove. Najprościej mi to jest porównać do wczesnego Cryptopsy. Tzw. huraganowe riffy, z braku lepszego określenia, stylem gry przypominają nawałnicę, zwłaszcza że Defiled nie gra standardowo, a i dźwięk gitar stara się być dysonansowy (jeśli użyłem niewłaściwego określenia, to przepraszam).

I nawet przy tak skopanym brzmieniu, są utwory, które po prostu lśnią swoim potencjałem i pomysłami jak „Retrogression”, „Behind You Pray”, „Resentment Without End” oraz „Revelation of Doom”. Jeśli miałbym pisać manual jak w ogóle tego słuchać, to po pierwsze zarekomendowałbym słuchawki, bo na wieży to po prostu leży. A po drugie, na początek ominąć pierwsze kompozycje i skupić się głównie na środku albumu, najlepiej od tracku 5 do 9, gdzie muzyka się rozkręca na dobre i zespół stara się zaciekawić słuchacza, rzucając po kilka dobrych riffów na minutę. Mam też nieodparte wrażenie, że zespół mocno się inspirował „From Enslavement to Obliteration” Napalm Death, gdyż miałem również i takie skojarzenia przy słuchaniu płyty.

Jakby nie patrzeć, album zapadł mi w pamięci, nawet jeśli nie o takie wrażenie chodziło zespołowi.


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 listopada 2022

Nervecell – Psychogenocide [2011]

Nervecell - Psychogenocide recenzja reviewGwoli wprowadzenia, Nervecell jako swoją siedzibę podaje Zjednoczone Emiraty Arabskie, aczkolwiek członkowie tam sobie pochodzą z Jordanu, Libanu i jeszcze jakiegoś innego zadupia arabskiego (nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać).

Płyta zaczyna się obiecująco, bo od orientalnego intra i dla mnie jest to zawsze na plus. Ale na obietnicy się kończy, bo dalej leci już standardowy Death Metal na modłę Nile. Owszem, zarówno „All Eyes on Them”, jak i wieńczący koniec „Nation's Plague” potrafią nawet zachwycić, ale całościowo to raczej wychodzi drugim uchem. Wszystko jest poprawne, techniczne, ale bez jakiś większych mocnych strzałów. A nawet zespół się trochę za bardzo powiela jeśli chodzi o schemat czy riffowanie.

Zawsze to będzie dla mnie pewne kuriozum, że Amerykanin udający Egipcjanina doprowadził do tego, że prawdziwi Egipcjanie (i inne kraje z tego regionu) zaczęli naśladować Amerykanina. Zresztą, nie wiem czy wiecie, ale na jednym z tracków, „شنق - Shunq (To the Despaired… King of Darkness)” gościnnie na wokalu pojawia się sam Karl Sanders! Ja bym tego nawet nie zauważył, gdybym nie przeczytał w książeczce. Wokale obu panów są nie do odróżnienia. Niestety.

Wielka szkoda, że takie grupy, jak libański Litham, nie miały większego wpływu na całą scenę tamtego regionu, bo wyszłoby to zdecydowanie bardziej na zdrowie. To żadna sztuka grać standardowo, tu cały wic rozchodzi się o posiadanie własnej osobowości. Ale o ile mogę wybaczyć naśladowcom z Europy lub USA, o tyle w tym przypadku jest to zmarnowany potencjał i równocześnie zły przykład dla kolejnych pokoleń i kolejnych egzotycznych krajów. Bądźcie sobą.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nervecell
Udostępnij:

7 października 2022

Necrophagia – Deathtrip 69 [2011]

Necrophagia - Deathtrip 69 recenzja reviewZespół, na którym się wychowałem i którego można śmiało wymieniać jako prekursora Death Metalu, obok innych grup jak (wczesny) Kreator, Morbid Angel, Master, Death, Sepultura, Possessed, itp., itd.

Necrophagia to przede wszystkim dziecko wokalisty Killjoy’a, o bardzo nietypowym, podchodzącym prawie pod Black Metal wokalu. Grupa konsekwentnie od początku istnienia propagowała swoje zamiłowanie do horrorów w każdym aspekcie, również poprzez okładki, grafikę jak i specjalnie robionych klipach.

Standardowo, jak każdą płytę Necrophagii, Deathtrip 69 można określić jako soundtrack do nieistniejącego filmu grozy. Tym razem padło bardziej na tzw. kino drogi. Nie brakuje sampli z cytatami, syntezatorów rodem z włoskiego giallo, ale również i niespodzianek, jak Blues/Country w „Death Valley 69”, instrumentalny „A Funeral for Solange” (zrobiony w całości przez gitarzystę Saturnus, Kima Larsena) czy też choćby intro w stylu retro do „Tomb with a View”. Innymi słowy, atmosfera na całego, pełną gębą.

Jeśli chodzi o Death Metalową część płyty, to mamy również typowe dla grupy łączenie Doom Metalowych, pogrzebowych melodii z Thrash Metalową agresją, przy użyciu bardzo nisko strojonych gitar, ocierających się wręcz o Sludge.

Killjoy stara się, aby wszystko było zróżnicowane i prowadzi słuchacza przez tytułową przejażdżkę śmierci po autostradzie dźwięków, oferując zarówno epickie twory, jak „Bleeding Eyes of the Eternally Damned”, jak i również szybko i na temat w „Kyra” (z gościnnym wokalem, choć książeczka nie mówi czyim, a nie brzmi znajomo). „Trick R' Treat” z kolei jest dedykowany Piotrowi Ratajczykowi z Type O Negative i ma nawet gotycką wstawkę w połowie utworu.

Jak zatem widać, Nie ma miejsca na nudę, a nawet chciałoby się rzec, że pozostaje pewien lekki niedosyt po zakończeniu. Nie będę obiektywny i nie będę ukrywał swojego fanboizmu – ta muzyka jest na to zbyt dobra i naprawdę niewiele jej brakuje do pełnej perfekcji.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lutego 2015

Vale Of Pnath – The Prodigal Empire [2011]

Vale Of Pnath - The Prodigal Empire recenzja reviewJak pewnie zauważyliście, bo co byście mieli nie zauważyć, ostatnio jakby trochę mniej recenzji wrzucałem na bloga. Jakoś tak wyszło – na chuja drążyć temat. Nie znaczy to jednak, że nie słuchałem niczego ciekawego i że się nie podzielę spostrzeżeniami. Otóż podzielę, bo kilka zacnych albumów przewałkowałem. Na pierwszy ogień idzie amerykański kwintet wokalno-instrumentalny o intrygującej nazwie Vale of Pnath. Młoda to kapela, bo niecałe dziesięć lat według Metal Archives; pierwszą epkę wypuścili muzycy w 2008 roku, a na debiut kazali czekać kolejne trzy lata. Album nie jest więc może jakoś specjalnie świeży, ale niech to nie zniechęca nikogo, bo muzyka po prostu urywa jaja i robi z nich helikopter. Naprawdę dziwię się ogromnie, jakim kosmiczny kurwa cudem tak kapitalny materiał przeszedł zupełnie niezauważony. Bo jest na tym krążku dosłownie wszystko, czego każdy szanujący się miłośnik technicznego death metalu mógłby zapragnąć. Ostra naparzanka i raczej w szybkich tempach, ciekawe, oryginalne i odpowiednio zakręcone riffy, z pół tony przebojowości, która mogłaby zawstydzić najbardziej twardogłowych fanów Iron Maiden oraz niezliczona ilość zmian, transformacji, morfoz. Jeżeli miałbym opisać The Prodigal Empire jednym zdaniem, to posłużyłbym się maksymą Heraklita „Panta Rei”. Nie ma na tym krążku nic stałego, nic ustalonego raz na zawsze, wszystko ciągle morfuje i przemienia się: tempa, nastroje, style, rozłożenie akcentów. Totalny odjazd. Przez te nieco ponad czterdzieści minut albumu, dzieje się więcej niż na sesji sejmu dotyczącej gender. A już absolutną wisienką na torcie są zjazdy w kierunku symfonicznego blacku (choć pewnie demo będzie się w łeb pukał, że niby jak to ma być zaletą). W kilku momentach atmosfera tak się pompuje i wzbiera, że ludzie dookoła zaczynają się rozglądać, czy to nie przypadkiem chóry anielskie zwiastujące koniec świata. Taki kurwa jest patos! Puryści gatunkowi nie muszą jednak zaopatrywać się w worki na wymiociny, bo mimo olbrzymiej intensywności owych fragmentów, są to wciąż tylko fragmenty, dodatki, które w żaden sposób nie przesłaniają najważniejszego – czyli rasowego wygrzewu. Wspomniałem przy początku, że muzycy raczej się nie opierdalają i nie myślą za długo nad każdym ruchem, tylko nakurwiają aż miło. Lecz także i w tym nie przesadzają i nie ścigają się z cieniami, jadąc szybko, ale nie do przesady. Tym bardziej, że nie zapominają o czymś takim jak melodie, których pewnie chuja by było słychać, gdyby podkręcić o dodatkowe 30 bpm. A tak jest i szybkość, ale są i melodie – więc wszyscy się cieszą, a najbardziej chyba ja. Gdyby jeszcze było tak, że melodie zapożyczono z programów emitowanych w godzinach przedpołudniowych, to pewnie bym się tak nie cieszył. Ale tak nie jest i melodie naprawdę wnoszą mnóstwo klimatu. Technicznie oczywiście bez zarzutu. No, może jeden – bas nieco za cicho. Poza tym niespecjalnie denerwującym, sami przyznacie, mankamentem, wszystko cacy. Nie pozostaje mi już teraz nic innego jak tylko polecić ten album waszej uwadze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ValeOfPnathCO

podobne płyty:


Udostępnij:

5 stycznia 2014

Vektor – Outer Isolation [2011]

Vektor - Outer Isolation recenzja reviewNie sądzę, by ktokolwiek, kto miał styczność z debiutem Vektor, miał jakiekolwiek wątpliwości dotyczące klasy muzyków i jakości tworzonej przez nich muzyki. Wydany w 2009 roku „Black Future” był klasą samą dla siebie, tak dalece lepszy od znakomitej większości współczesnego thrashu, że różnicę należało ujmować w kategoriach jakościowych aniżeli ilościowych. Bezbłędne kompozycje, mistrzowskie opanowanie instrumentów, niesamowita moc bijąca z albumu, niebanalność i nietuzinkowość – takiego debiutu nie było od lat na thrashowym podwórku. Poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko i pytaniem było, czy poziom utrzymają. Utrzymali. Wydany w 2011 drugi longplej Outer Isolation dowiódł, że Amerykanie są bezdyskusyjnie jednym z najciekawszych i najwartościowszych wynurzeń na metalowej scenie muzycznej. Krążek jest równie bezkompromisowy i równie pozbawiony wad, co debiut, nieliczne zmiany są wyłącznie na lepsze, słucha się go z takim samym zafascynowaniem i tak samo wprawia w oniemienie. Lata 80te miały Watchtower, Deltę Mekongu i Coronera, teraz mamy Vektor i wcale nie jesteśmy biedniejsi. Jeżeli miałbym wybrać tylko jedną współczesną thrashową kapelę, wybrałbym właśnie Amerykanów i nie byłby to trudny wybór. Jest tak wiele elementów, które czynią ich najlepszymi obecnie muzykami, że wydaje się to wręcz niemożliwe. Tak sobie właśnie uświadomiłem, że gdybym nie miał największej przyjemności z lektury kwartetu z Filadelfii, uważałbym, że opinie na ich temat są z palca wyssane. Naprawdę nie ma w ich muzyce najdrobniejszych niedociągnięć, wszystko, od okładki i tekstów, po realizację jest po prostu genialne i musi budzić szacunek. Tym bardziej, że muzycy dołożyli wszelkich starań, by tych dosłownie kilka elementów, które można było zrobić lepiej, zostało zrobionych lepiej. Mam tu na myśli lepiej wyeksponowaną grę basisty Franka China i będącą tego konsekwencją są jeszcze głębszą i pełniejszą wieloplanowość kompozycji. Podsumowanie może być tylko jedno, krótkie – arcydzieło.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VektorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 grudnia 2013

Skeletonwitch – Forever Abomination [2011]

Skeletonwitch - Forever Abomination recenzja reviewBlack/thrash znów ma się dobrze. Co więcej, już jakiś czas temu przestał być synonimem muzycznych ignorantów i nieudaczników, co przy pomocy telefonu komórkowego z mikrofonem, gitary po tacie i zestawu garnków wygrywają hymny na chwałę Szatana. Teraz i zaplecze jest naprawdę porządne i muzycznie w kulki nie lecą. Jedną z takich kapel właśnie, kapelą, której lektura nie przyprawia o torsje, jest amerykański kwintet Skeletonwitch. Co prawda wydali krążek w 2013 roku, dziś jednak przyjrzymy się ich wcześniejszemu longplejowi pt. Forever Abomination, bo ostatniego nie zdążyłem jeszcze odpowiednio przemaglować. Album to 11 kawałków upchniętych w nieco ponad 30 minutach muzyki. Ujmując to krótko – uwijają się chłopaki jak w ukropie. Rozwiązanie to dobre, bo utwory nie dłużą się, od początku do końca płyty w muzyce coś się dzieje, a intensywność przeżyć jest dzięki zwartości kompozycji zwielokrotniona. Muszę jednak oddać sprawiedliwość muzykom, bo nawet gdyby utwory trwały średnio po cztery, a nie jak teraz – dwie i pół, minuty, nudzić by się nie było jak. Kompozycje są naprawdę dobrze przemyślane i mimo, bardzo bezpośredniej i grubo ciosanej przecież, stylistyki, na monotonię nie można narzekać. Płyta zmianami stoi: zwrotki, interludia, solówki, spowolnienia i nagłe galopady i kolejne solówki – wszystko to czyni muzykę Skeletonwitch naprawdę różnorodną i barwną. Akcenty rozkładane są mniej więcej równo pomiędzy wokale, gitary (choć te może bardziej) i sekcję, uwypuklając raz melodie i talenty kompozytorskie, innym razem rytmy i umiejętności manualne, a jeszcze innym warstwę wokalno-tekstową. Każdy z muzyków ma możliwość zaprezentować się z jak najlepszej strony i, wierzcie – szansę tę wykorzystuje. Przejdźmy do kompozycji. Na płycie nie ma kawałków słabych i choć wszystkie są do siebie w istocie podobne, każdy jest inny i od nowa rozbudza zainteresowanie muzyką. Niekwestionowanym liderem jest jednak „This Horrifying Force (The Desire to Kill)”, bo to, co w muzyce Skeletonwitch najlepsze, utwór ten rafinuje i podaje w najczystszej postaci. Prawdziwy killer. Pozostałe, i nie skłamię tu specjalnie, wchodzą mi równie dobrze, bo każdy ma moment chwały, którego nie posiadają inne. „This Horrifying Force (The Desire to Kill)” jest zaś sumą owych momentów chwały zebranych w jeden, czterominutowy, utwór. I po raz kolejny w niedługim czasie pragnę zwrócić uwagę na okładkę, bo jest niesamowicie klimatyczna, świetnie oddaje zawartość albumu i dopełnia naprawdę zajebistą muzykę odrobiną komiksowego surrealizmu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skeletonwitch
Udostępnij:

20 grudnia 2013

Flourishing – The Sum Of All Fossils [2011]

Flourishing - The Sum Of All Fossils recenzja reviewOcenienie tego albumu przychodzi mi z największym trudem, bo materiał zawarty na nim nie należy ani do prostych, ani łatwych do nazwania i zidentyfikowania, ani jakoś ujmująco przyjemnych i lekkostrawnych. Prawdą jednak jest, że po lekturze wydawnictwa narasta w człowieku jakieś dziwne poczucie dumy, tym większe, im większa frajda z płyty. Brzmi to może nieco komicznie, ale tak właśnie jest – po każdym kolejnym okrążeniu jakoś lepiej na siebie patrzę z tego tylko powodu, że dotrwałem do końca, po dotrwaniu nie zrzygałem się i coś tam z płyty zrozumiałem. I to zrozumienie sprawia, że czuję się bardziej, bardziej niż inni w każdym razie. Wiem, wiem – płytkie to jak kałuża na niemieckiej autostradzie, ale nie będę z tym walczył, bo to wszak pozytywne uczucie. Natomiast wspomniana duma bierze się z prostego porównania siebie samego oraz typowego zjadacza metalowego chleba, który przy dźwiękach bardziej skomplikowanych niż polka na trzy takty wymięka jak fujarka podczas oglądania pornosa, gdy kochana mamusia wraca do domu nieco wcześniej niż zwykle. Wszystko to, co opisałem bierze się stąd, że Amerykańce postawili na chaos, dysharmonie, mocne przestery, brak schematów, zapożyczenia z innych gatunków muzycznych i ogólne pomieszanie z poplątaniem. Późnych Gorguts, Behold the Arctopus z australijskim Portal pomieszaniem, przynajmniej w części „metalowej” płyty oraz motywu z Gwiezdnych Wojen. Tempa są więc co najwyżej średnie, z każdego kawałka wali sporo pustej przestrzeni, melodie (o ile można mówić o jakichkolwiek) są dziwne plus do tego nieco garażowego brzmienie i to wszystko do kupy czyni The Sum of All Fossils tym, czym jest. Fani klasycznych produkcji raczej nie znajdą na płycie zbyt wiele dla siebie, choć muzycy ze dwa czy trzy razy — i to chyba dla przyzwoitości i udowodnienia, że muzykować jednak potrafią — jadą tradycyjnym deathem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wydaje się nawet, że kilkukrotnie zahaczają o granie techniczne, nie trzymają się jednak tego zbyt kurczowo i szybko wracają w bardziej eksperymentalne, awangardowe i pewnie równie skomplikowane i odjechane klimaty. Z tego powodu trudno ocenić umiejętności muzyków, nie mam jednak obaw, żeby mieli jakieś w tej materii niedobory. Co się zaś tyczy kompozycji, to — jak już wspomniałem — są pojebane i próżno się ich spodziewać w radiu. Niemniej jednak, takie np. „Fossil Record”, „The Prospects of Rejection” bądź „As If Bathed in Excellence” potrafią wciągnąć i umilić czas. Wisienką na torcie niech będzie ciekawa okładka, której klimat doskonale oddaje zawartość albumu. The Sum of All Fossils to debiut Amerykanów, debiut ambitny i zdecydowanie nie dla każdego. Mimo całej swojej trudności i undergroundowości wydaje mi się jednak, że na 7,5 zasługuje. Po prostu, bez żadnych kredytów zaufania czy na zachętę. Jest tego najzwyczajniej w świecie wart. Z przyjemnością czekam na album nr 2.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/flourishingnyc

podobne płyty:

Udostępnij:

23 września 2013

Mortal Sin – Psychology Of Death [2011]

Mortal Sin - Psychology Of Death recenzja okładka review coverMortal Sin to jedna z pierwszych thrashowych załóg z Australii, a ich bardzo kalifornijski debiut „Mayhemic Destruction” to pierwszy australijski longplej thrashowej proweniencji. Dziś jednak nie czas na dywagacje o debiucie, lecz na kilka słów o ostatnim krążku muzyków – Psychology of Death z 2011 roku. Ale od początku. Historia kapeli przypomina brazylijskie telenowele, w których bohaterowie schodzą się i rozchodzą, zdradzają, walczą po sądach i obrażają się na siebie nawzajem. W chuj thrashowe podejście, nie ma co. Oficjalnie zespół zakończył swoją działalność w 2012 roku, ale jako że już wcześniej zdarzały im się „oficjalne zakończenia”, więc i tym razem nic nie wiadomo i może jeszcze czymś zaskoczą. Ale historia muzyków jest ciekawa także z innego powodu – przez całą swoją działalność więcej byli w rozpadzie, niż nagrali krążków. Pięć albumów w całej karierze to dość mało, sami przyznacie. Ale przecież nie o ilość, lecz o jakość chodzi, więc jak to z tą jakością? Ano tak se. Chociaż, chociaż… Psychology of Death aż taki znowu przeciętny nie jest. A przynajmniej nie cały, nie od początku. Otwierający album, tytułowy „Psychology of Death” oraz „Paralysed By Fear” to naprawdę rasowe thrashowe kawałki z mięsistymi riffami, dynamiczną sekcją, dobrą motoryką i wpadającymi w ucho melodiami. Coś na kształt ostatnich krążków Death Angel i późnego Kreatora. Niestety, czym później, tym mniej oryginalnie i nudniej. Utworom brakuje werwy i mijają bez większej podniety. Kilku dodatkowych momentów uciechy dostarczają fragmenty „Doomed to Annihilation” i refren „Down in the Pit”, choć niestety nie wpływa to jakoś specjalnie na ogólny odbiór albumu. Album nie zapada w pamięć – to jest problem Australijczyków. Warsztatowo nie można się przyczepić właściwie do niczego, podobnie z brzmieniem i realizacją, niestety kompozycje to odczuwalnie niższa liga i efekt tego jest taki, że jakoś nie ciągnęło mnie do kolejnych odsłuchań. Przy takiej ilości bardziej wyrazistych i wciągających albumów, dalsza lektura Psychology of Death wynikała w sumie z recenzenckiej rzetelności. I mimo iż album nie odstaje od średniej światowej, pozostaje tylko średnią światową.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortalSin.Band
Udostępnij:

14 lipca 2013

Ouroboros – Glorification Of A Myth [2011]

Ouroboros - Glorification Of A Myth recenzja okładka review coverGranica pomiędzy graniem technicznym a bezsensownym katowaniem sprzętu jest dość cienka i naprawdę niewiele trzeba by znaleźć się w Meksyku. A stamtąd, jak wiadomo, trudniej się dostać do USA, trudniej niż droga w przeciwnym kierunku. Prawda jest też taka, że nastała ostatnio moda na bycie arcytechnicznym i stąd wysyp zespołów ubiegających się o tytuł, nieszczególnie zresztą pochlebny, najbardziej technicznej załogi ever. Gdyby jeszcze w parze z umiejętnościami szły jakieś konkretne pomysły natury muzycznej to ok, ale rzeczywistość jest taka jak na załączonym obrazku, czyli, że nie idą. I efekt tego jest taki, że mimo tysięcy arcytechnicznych załóg, niewiele jest takich, które przyciągają na dłużej i zapadają w pamięć. Na szczęście, od czasu do czasu, pojawia się ekipa, która nie dość, że umie grać, to jeszcze potrafi komponować zajebistą muzykę. Było tak w przypadku Szwajcarów z Punish i ich ostatniego longlpeja z 2009, jest tak w przypadku Australijczyków z Ouroboros i ich debiutu z roku 2011. Bo to, co zrobił australijski kwintet na swoim Glorification of a Myth to czysta poezja – kwintesencja dobrej muzyki per se. Koła wprawdzie nie wymyślili, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo słucha się albumu wprost wybornie. Tym bardziej, że muzycy zadanie domowe odrobili i nie przyszli w gości z zupełnie pustymi rękoma. Nie ma chyba większego sensu rozpisywanie się o tym jak dobrzy są instrumentalnie, bo to wynika wprost z tego, co już napisałem, nie ma również sensu kadzenie za stronę kompozytorską, bo i to wynika z tekstu powyżej i gdyby tak nie było, nie robił bym powyższego wstępu na pierwszym miejscu. Kilka słów mogę za to napisać o tym, co było w koszyczku dla babci. Ilościowo wiele tego nie ma, ale to jakość, co oczywiste, ma znaczenie. Otóż moi mili, duet gitarzystów Chris Jones/Mikhail Okrugin zaproponował styl riffowania, którego nie słyszałem wcześniej zbyt często, przynajmniej nie w death/thrashowej stylistyce (może z wyjątkiem Punish właśnie), a który okazał się niczym innym jak otwarciem okna w dawno niewietrzonej sali. Bicia są krótkie, rwane, agresywne, coś jakby tremolo, tyle że na całym gryfie i bez żadnych ograniczeń co do ilości dźwięków. Do tego równie rwana i cholernie motoryczna sekcja, wszystko, o czym już zdążyłem napomknąć (technicznie tego nie robiąc) i przepis na sukces gwarantowany. Słucha się tego z zapartym tchem, bo napierdala to po nerach zawodowo, a wszak o to w muzyce chodzi. Przez ponad 50 minut chłopaki nie odpuszczają na moment, będąc jednak na tyle zajebistymi, by zwolnić, wrzucić coś orientalnego, instrumentalnego a i tak poniewierać bez miłosierdzia. Faworytów w sumie nie mam… choć otwierający album „Black Hole Generator” wybitnie wpadł mi w ucho, więc może za faworyta robić. Prawda jest jednak taka, że każdy kawałek jest równie dobry i bez cienia wątpliwości mógłbym w miejsce „Black Hole Generator” wstawić nazwę każdego z pozostałych dziewięciu utworów. W tym miejscu nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zarekomendować ten album każdemu miłośnikowi metalu.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ouroboros.mu

podobne płyty:

Udostępnij:

26 maja 2013

Beyond Creation – The Aura [2011]

Beyond Creation - The Aura recenzja okładka review coverGdyby ktoś sprzedał mi to wydawnictwo mówiąc, że to najnowszy krążek Augury, nie zdziwiłbym się specjalnie. Trochę zasmucił, ale nie zdziwił. Nie zdziwił, bo The Aura brzmi cholernie podobnie do „Fragmentary Evidence” – gęste, raczej monolityczne struktury, rejestry średnie i w dół, komplikacja na poziomi kostki Rubika 6x6x6, Forest na basie, trudne tematy, słowem to, czym Augury stało na longpleju z 2009. Nie znaczy to oczywiście, i nie to miałem na myśli, że Beyond Creation zerżnęło Augury, znaczy to natomiast, że nie potrzeba Sherlocka Holmesa, żeby wskazać na źródło inspiracji. Sęk w tym, że — jak w znakomitej większości przypadków — naśladowcom brakuje tego, w czym ich idole byli dobrzy. Bo mimo iż trudno nie słyszeć podobieństw, kilka istotnych różnic tam, gdzie siedzi diabeł, jest. Monolityczne – tak, ale Beyond Creation zapomniało chyba, że warto czasami wpuścić nieco powietrza do pokoju, by się nie udusić. Dobrze też czasami zrobić wycieczkę w wyższe rejestry, nie tylko po to, by urozmaicić muzykę, ale także po to, by ją zróżnicować i dodać cech szczególnych poszczególnym utworom. A tak, wszystko jest w podobnych klimatach, podobnych rejestrach, trudno o wyróżniki, których trzeba szukać z podziwu godną determinacją. Dla upartych, a ja jestem bardzo uparty, satysfakcja z dotarcia do samego dna jest dzika, ale wielu odpuści po drugim okrążeniu. Dalej – komplikacja. Sporo ostatnio głosów krytyki wędruje pod adresem młodych, gniewnych, wielostrunowych. Uwagę tę można odnieść także do Beyond Creation, choć tylko po części. Do takich masturbantów jak Brain Drill tudzież Viraemia to jednak im sporo – koncept jakiś w muzyce jest, nie tylko bezmyślna technika. Więc tu raczej na plus. Kolejna sprawa to Forest. Ujmę to tak: gość jest nieziemsko dobry, kłopot z takimi polega na tym, że trudno ich poskromić. Beyond Creation czasami się udaje, a czasami nie i Forest zawłaszcza moment jak typowy „bohater drugiego planu”. Tematyka trudna i ambitna to akurat dobrze, bo od picia, flakach bądź szatana też trzeba czasami odpocząć. Nim przejdę do podsumowania, trochę słodzenia. Póki co, z tego co napisałem, wynika, że kapela uderza w średnią. I tak w zasadzie jest, ale jest to wyższa średnia. Przy całej swojej homogeniczności, warto się wsłuchać w pracę gitarzystów, którzy kilkakrotnie wyczarowują riffy tak kosmiczne, że powinni oczekiwać zaproszenia od NASA. Całkiem dobrze nakurwia też gardłowy, który sprawnie i zaangażowaniem rynkowej przekupy ryczy kolejne wersy. Dobrze mieć takiego u siebie, trzeba tylko pamiętać, by na przyszłość urozmaicić mu nieco robotę. Może trochę szeptów, może umie śpiewać – warto sprawdzić, bo chłop wydaje się mocno w temacie. Można też zaprosić kogoś do współpracy, bo przyznam, że czegoś na kształt „The Lair of Purity” brakuje mi jak Chio Extra Wurzig. Mogło być lepiej – tak brzmi mój werdykt. Chłopaki pokazali, że potrafią grać, teraz czas przenieść ciężar z formy na treść. I tego im życzę.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

11 maja 2013

Neuraxis – Asylon [2011]

Neuraxis - Asylon recenzja reviewZbierałem się do tej recki od wielu miesięcy, miesiące zamieniły się w lata, a ja ciągle zebrać się nie mogłem. Bo tak na dobrą sprawę, po cholerę ją pisać? To, że Kanadyjczycy — z wymienioną sekcją rytmiczną — nagrali kolejny doskonały album, to oczywista oczywistość nie podlegająca kontestacji. Neuraxis to dla mnie obecnie jeden z dwóch-trzech zespołów, na których mogę w pełni polegać, że mnie nie zawiodą, i że nawet na milimetr nie obniżą swojego zajebiście wysokiego, a nieosiągalnego dla innych poziomu. Stąd też fakt, że Asylon jest albumem ze wszech miar wybornym, potwierdzającym klasę kapeli, zupełnie nie mógł mnie zaskoczyć. Tak miało być od początku i już! Toteż przyjąłem to jako… oczywistą oczywistość. W końcu to Neuraxis! Tak w ogóle, to przez pewien czas nawet próbowałem wymyślać na siłę jakieś braki tego materiału, żeby znowu nie wystawić maksymalnej oceny, ale z każdej kolejnej konfrontacji z płytą to właśnie Kanadyjczycy wychodzili zwycięsko. I co ja biedny mogę zrobić w takiej sytuacji? Tylko jedno – ponownie na koniec wklepać „10”. Bohaterowie tej recenzji zasłużyli sobie na to m.in. powrotem do krótszych, bardziej wybuchowych i tylko pozornie bezpośrednich utworów (objętościowo bliższych „Trilateral Progression” niż „The Thin Line Between” – tylko nie myślcie sobie, że mam coś do tych z piątej płyty!), ogromną brutalną chwytliwością (mój ulubiony „Asylum” to typowy dla nich hicior do zapamiętania na zawsze), zwracającymi uwagę zagrywkami, które pojawiają się tylko raz w kawałku (choćby to genialne zawieszenie w „Savior And Destroyer”) oraz spinającym całość — co się tyczy także tekstów i grafiki — klimatem z psychiatryka, w którym lobotomia jest na porządku dziennym i nocnym. Pamiętajcie, że to było TYLKO między innymi! Asylon powalających atutów ma znacznie więcej, wymienić wszystkich nie sposób (i nie mieszałbym do tego mojego lenistwa…), a najważniejszym jest chyba to, że to płyta w 100% w stylu Neuraxis, choć z oryginalnego składu już nikt się nie ostał. To powinna być wystarczająca rekomendacja dla tego materiału – jeśli tylko komuś podchodziły poprzednie dwa, to i ten łyknie jak urzędas premię za zasługi. Przy tych wszystkich zachwytach nie potrafię jednak powiedzieć, czy jest to krążek lepszy od „Trilateral Progression” i „The Thin Line Between”. Kanadyjczycy osiągnęli na tych płytach taki pułap, gdzie proste gradacje już wcale takie proste nie są, więc „najlepszość” bardziej tu wynika z nastroju w danej chwili niż z wartości muzyki. Niech wam wystarczy, że u mnie te trzy albumy na półce niemal skleiły się pudełkami.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 stycznia 2013

Victimizer – Tales Of Loss And New Found Serenity [2011]

Victimizer - Tales Of Loss And New Found Serenity recenzja okładka review coverVictimizer wraz z ich drugim krążkiem Tales Of Loss And New Found Serenity to dla mnie największe odkrycie paru ostatnich lat. Powiedziałbym także, że i duża nadzieja na przyszłość, ale z tym się wstrzymam, bo zważywszy na przebieg ich dotychczasowej, ten tego, kariery, następnego razu może nie być. Niestety, zespół to niemłody, uczulony nawet na małe sukcesy, więc diabli wiedzą, jak długo jeszcze utrzymają się na powierzchni. Dlatego, nie czekając do podsumowania, już teraz wystosuję możliwie jasny i nieco desperacki apel – bardzo mi zależy, żebyście zwrócili na nich uwagę, bo są przezajebiści i w swoim fachu mogą bez kompleksów konkurować z najbardziej znanymi. Przechodząc już do samej płyty, okazała się dla mnie odkryciem, ale w żadnym wypadku zaskoczeniem, bo trudno o takie, kiedy prezentowany gatunek nie jest pierwszej młodości, a i poszczególne utwory były szlifowane po kilka lat. Tu przede wszystkim chodzi o bardzo wysoki poziom wykonawczy, wierność klasycznej (nie mylić z pierwotną!) formule i pozazdroszczenia godne zaangażowanie w wykonywaną muzę. Holendrzy mieli dużo czasu na przygotowanie materiału, stąd też każdy z ośmiu utworów jest dopracowany do najdrobniejszego szczegółu, różni się od pozostałych (przy zachowaniu bardzo specyficznego spójnego klimatu) i poniewiera we wszystkie strony potężnym ładunkiem naturalnej energii (albo zajebozy, jak kto woli). Ze względu na fajne aranżacje, feeling, sposób budowania dramaturgii i ogromną chwytliwość można Victimizer porównać do Neuraxis – choć Holendrzy nie grają aż tak technicznie, to przykuwają uwagę z równą łatwością, a wrażenia płynące z ich słuchania są bardzo podobne. To z kolei oznacza, że Victimizer wbił się u mnie do absolutnej czołówki. Żeby mieć świadomość, o jakich ja wspaniałościach piszę, posłuchajcie sobie najbardziej chyba reprezentatywnych dla Tales Of Loss And New Found Serenity „For What Matters Now” czy „A Psalm To The Fallen”. Na tym albumie wszystko jest w najlepszym porządku i w odpowiednich proporcjach: morderczo precyzyjne, świszczące melodią riffy, głęboki ryk wokalisty, no i oczywiście perkman, który nawala blasty z takim przejęciem, jakby od tego zależało jego życie. Całość spięto świetnym brzmieniem obrobionym przez samego Dana Swanö, któremu jak się zdaje, zespół wiele zawdzięcza. Bez wątpienia jego zasługą jest to, że w paru momentach (zwłaszcza w „Left Unsung” i „To Preserve From Precipice”) Victimizer mocno zalatuje klasyczną, ociężałą Szwecją. Do tego postarano się o estetyczną grafikę i dalekie od death’owych kanonów teksty. W ten sposób powstała bardzo zróżnicowana płytka utrzymana w konwencji brutalnej rzeźni, którą każdy fan inteligentnego death metalu powinien przyjąć na kolanach i z pocałowaniem pudełka. Jeśli cokolwiek znaczy dla was moja opinia – rzucajcie się na ten album, gdy tylko nadarzy się okazja! To jest rewelacja, jakich mało, więc na pewno się nie zawiedziecie!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.victimizer.nl

podobne płyty:

Udostępnij:

17 grudnia 2012

Trifixion – A Utopia For The Damned [2011]

Trifixion - A Utopia For The Damned recenzja reviewCzy Trifixion to nowa nadzieja angielskiego death metalu? Szczerze wątpię. Bardziej niż takie hasełka istotny jest tu fakt, że są jednymi z wielu – wyraźnym sygnałem, że na Wyspach wreszcie coś się ruszyło w temacie, bo ostatnie przynajmniej 15 lat tamtejsze kapele przespały, oddając pole niestrawnym hybrydom. Bohaterowie tej recenzji, zgodnie z tendencjami na scenie, nie mają nic wspólnego z klasycznym (a tym bardziej klasycznym i krajowym) podejściem do gatunku, a inspirują się wszystkim, co brutalne, techniczne i amerykańskie. Lista wpływów, jakie można usłyszeć w muzyce Trifixion jest oczywiście długa jak cholera, jednak można z nich wybrać coś na kształt żelaznego kanonu tej ekipy: Dying Fetus i Suffocation — które słychać głównie w szybkich i bardzo szybkich partiach (jakich na tej płycie nie brakuje) — oraz Immolation i Cannibal Corpse, gdy przychodzi do zwalniania i miażdżenia słuchaczy ciężarem. Nowości, czy elementów charakterystycznych tylko dla nich — uwaga! — nie odnotowano, co zresztą jest znakiem czasów i pochodną zapatrzenia w Amerykę, więc trzeba się z tym pogodzić. Mimo szczątkowej rozpoznawalności, angielsko-włoski (przynajmniej sądząc po nazwiskach) kwartet wymiata bardzo sprawnie, od strony technicznej i brzmieniowej prawie nienagannie, poważniejszych zgrzytów nie uświadczymy, a wytrwanie 47 minut, choć to dużo, na pewno nie będzie testem silnej woli. Poziom trzymają równy, na olśniewające rozwiązania nie ma się co nastawiać, ale punkt wyjścia do dalszego rozwoju Trifixion mają naprawdę niezły, i gdy tylko poprawią kilka kwestii, to i jakiejś grupki oddanych fanów w końcu się dorobią. Trochę ożywienia na pewno wprowadziłby lepszy, bardziej nawiedzony wokal, bo obecny jest raczej zwyczajny, choć na plus można mu zapisać dużą czytelność (tylko czy ona przy takim graniu jest ważna?). Nie zaszkodziłoby także urozmaicenie i tak już solidnie pokombinowanych struktur, najlepiej odpowiednio klimatyczną melodią (jak to czyni Hour Of Penance) albo pojebaną solówką. Co prawda na A Utopia For The Damned są takie próby, ale nie wszędzie jednakowo udane, dotyczy to zwłaszcza solówek. Jeśli tylko to poprawią, do zapoznania się z następnym albumem pewnie będę was zachęcał. Na ten skuszą się najwięksi maniacy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/trifixionuk

Udostępnij:

2 grudnia 2012

Orphalis – Watchmaker Analogy [2011]

Orphalis - Watchmaker Analogy recenzja reviewByłaby z tego niezła płyta, gdyby tylko „objętościowo” wszystko się zgadzało. Niestety, to tylko skromne, zajawkowe 10 minut, ale za to materiału na tyle solidnego, że chce się do niego wracać. Watchmaker Analogy ukazuje Orphalis jako zespół niespecjalnie (czytać: w ogóle) nowatorski, jednak bardzo konkretny, drapieżny i perspektywiczny. Longpleja chłopaki już nagrali, więc może niebawem pojawi się okazja do zweryfikowania tych nadziei i szerszej prezentacji. Spośród młodych gniewnych Orphalis mają tę zaletę, że przy całym oddaniu kwestiom technicznym nie tracą nic z pierwotnej dzikości death metalu. Innymi słowy słychać, że często idą na żywioł i ważniejszy jest dla nich brutalny wypierd niż dłubanie w detalach. Brzmią przy tym dość niechlujnie w taki fajny intensywny sposób. Połączenie w muzyce wpływów Suffocation (struktury kawałków) z Hate Eternal czy Origin (osiągane prędkości) sprawdza się u nich bardzo dobrze, a pierwiastek chaosu w stylu Angelcorpse czy wczesnego Krisiun (solówki!) tylko potęguje pozytywne wrażenie i dodaje całości pikanterii. Poza tym, im bardziej na oślep grają, tym więcej przyjemności sprawia słuchanie tego hałasu. Jest git!


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Orphalisband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2012

Cosmonauts Day – Paths Of The Restless [2011]

Cosmonauts Day - Paths Of The Restless recenzja reviewSludge zza wschodniej granicy nie jest czymś, z czym mam styczność na co dzień, ale jak pokazuje przykład Cosmonauts Day – trochę budzącej trwogę egzotyki zawsze można wrzucić na ruszt. Z pozytywnym skutkiem, bo poziom techniczno-kompozytorski tego zespołu jest zaskakująco wysoki, a realizacja materiału w zasadzie nie odbiega znacząco od standardów cywilizowanego świata. Kwartet z Moskwy (czy okolic) swoją muzyką na glebę jeszcze nie sprowadza jak wielcy z Ameryki, ale pewien potencjał jest zauważalny, i gdy tylko starczy im wytrwałości, to jakaś sensowna wytwórnia przybędzie oswoić ich tłustym kontraktem. Ale to akurat temat na przyszłość, być może nawet odległą. Nazwę chłopaki zaczerpnęli bodaj od radzieckiego święta upamiętniającego wysłanie Gagarina na orbitę, klimat mają zbliżony do teledysku do mastodonowskiego „Oblivion”, więc wszystko jest tu mniej więcej jasne – entuzjaści kosmicznych odlotów, czy swobodnego bujania w obłokach (obojętnie czego) powinni być zadowoleni. Mnogość motywów, częste zmiany tempa i nastroju nie przeszkadzają Rosjanom łagodnie kołysać; materiał łatwo się przyswaja, skutecznie rozleniwia i pozwala na chwilę oderwać się od niedostatecznie zadymionej rzeczywistości. Na Paths Of The Restless nie ma znaczenia, czy chłopaki grają ostro czy lajtowo – efekt przez cały czas jest ten sam. Wprawdzie do typowego amerykańskiego luzu trochę im brakuje, ale po odpowiednim doprawieniu się powinni to nadrobić, choć mogą mieć wtedy problemy z dojrzeniem instrumentów. Oprócz samej muzyki i pozytywnych reakcji, jakie wywołuje, Paths Of The Restless ma jeszcze tę zaletę, że oszczędza nam wysłuchiwania desperackich zmagań wokalisty z konwencją gatunku. Cosmonauts Day przyszło to łatwo i naturalnie, bo tak się składa, że w ogóle nie posiadają wokalisty. Potrafię sobie jednak wyobrazić, jak ktoś taki mógłby swoim pianiem zniweczyć wysiłki instrumentalistów i tym samym sprowadzić cały zespół do poziomu syfu. Na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek i żadnego wyjca na siłę nie zaangażowali. U mnie mają sporego plusa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cosmonautsday

podobne płyty:

Udostępnij:

11 października 2012

Pervencer – Extermination Is Right [2011]

Pervencer - Extermination Is Right recenzja reviewByłbym skłonny się założyć, iż Brazylijczycy założyli sobie, że będą popylali techniczny death metal zanim w ogóle kupili instrumenty. Czemu? Ano dlatego, że teraz trochę rozpaczliwie próbują podołać wymogom gatunku, a tym samym zadaniu, jakie przed sobą postawili. Extermination Is Right nie przedstawia sobą obrazu całkowitej nędzy i rozpaczy, ale pewną nieporadnością i niezdecydowaniem zalatuje od tego materiału dość mocno, i to od pierwszych sekund. Słychać, że kolesie mają trochę fajnych pomysłów (szczególnie na gitary), niestety mieszają je jak popadnie z tym, z czego dumni być nie powinni. I tak niezłym riffom towarzyszą np. kompletnie nieprzemyślane zwolnienia czy rozwalające strukturę kawałków rytmy. W największym stopniu obnaża to braki w umiejętnościach pana perkmana, który nie wyrabia za kolegami i często chadza na skróty. Muzyce Pervencer na pewno też nie pomagają próby inkorporowania czegoś bardziej ambitnego i zakręconego, bo raz, że z lekka ich to przerasta od strony czysto technicznej, a dwa, że wszystkie takie patenty sprawiają wrażenie wrzuconych od czapy i na siłę – żeby wytworzyć wrażenie zespołu ambitnego i zakręconego. Ogólnie rzecz ujmując – chłopaki grają może i z zaangażowaniem, ale za bardzo niespójnie. Przynajmniej mamy jako taką pewność, że nie oszukiwali w studiu w celu zrobienia z siebie mega instrumentalistów. No chyba, że tak w ich wydaniu brzmi materiał po milionie poprawek…


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Pervencerdeath
Udostępnij: