23 kwietnia 2019

Gorefest – Chapter 13 [1998]

Gorefest - Chapter 13 recenzja okładka review coverZacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację „Soul Survivor”. Później jednak jest już tylko gorzej, a potworki typu „Smile” czy „F.S. 2000” potrafią doprowadzić do rozstroju nerwowego. Nie pomaga ogólny ciężar riffów (tego im odmówić nie można) ani kilka udanych solówek – Gorefest udający AC/DC w żadnym ze znanych wymiarów nie brzmi atrakcyjnie. A te wokale! Klasyczny ryk de Koeijera poszedł w dużej mierze w odstawkę, a jego miejsce zajęły rozmaite zniekształcone pokrzykiwania i próby śpiewania czystym głosem, które do niczego nie pasują. Nie ma się co oszukiwać, Chapter 13 to w karierze Gorefest pomyłka, o której najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Ja wracam do tej płyty raz na kilka lat i chyba tylko po to, żeby się upewnić, że ciągle w ogóle do mnie nie trafia.


ocena: 5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 kwietnia 2019

Asphyx – Asphyx [1994]

Asphyx - Asphyx recenzja okładka review coverZa sprawą „The Rack” i „Last One On Earth” Asphyx zapisali się złotymi zgłoskami w historii europejskiego death metalu, więc nic dziwnego, że z każdym kolejnym materiałem mieli już tylko pod górkę. W dodatku sami też sobie nie ułatwiali życia. Do nagrań trzeciego oficjalnego krążka Holendrzy przystąpili w drastycznie odmienionym składzie: van Drunena zgodnie z wcześniejszym planem zastąpił Ron van Pol, zaś ostatni z ojców założycieli Bob Bagchus stracił posadę na rzecz Sandera van Hoofa. Te personalne przetasowania musiały w jakiś sposób odbić się na muzyce i faktycznie – Asphyx dość znacznie różni się od poprzednich albumów, jednak nie na tyle, żeby można było mówić o całkowicie nowej jakości.

Podstawowa różnica dotyczy mocniejszego zaakcentowania elementów doom metalu – wolne i bardzo wolne tempa występują w większym nasyceniu, a towarzyszą im odpowiednio miażdżące riffy i gęsta, prawdziwie grobowa atmosfera gdzieniegdzie doprawiona chórami i klawiszami. To, co na wcześniejszych płytach było raczej dodatkiem i urozmaiceniem, na Asphyx stanowi poważny procent trwającego godzinę materiału. Dla zachowania równowagi i dynamiki Holendrzy zadbali również o sporo rytmicznych galopów, niekiedy nawet dość szybkich (nowy perkman świetnie się w nich spisuje) i tego pięknego piłowania tremolem znanego głównie z debiutu. Innymi słowy na Asphyx bardzo dobrze dobrano proporcje między doom a death, dzięki czemu krążek wydaje mi się ciekawszy od „Last One On Earth”, a już na pewno bardziej różnorodny.

Wystarczy rzucić uchem na początek płyty, kiedy piekielnie ociężały „Prelude Of The Unhonoured Funeral” przechodzi w dający kopa, wielowątkowy „Depths Of Eternity” – czuć moc! Jak dla mnie prawie wszystkie kompozycje są tutaj zmyślnie poskładane, zespół z wyczuciem posługuje się zmianami tempa, więc na nudę nie można narzekać. Ponadto w wielu fragmentach pojawiają się znajome riffy (choćby „’Til Death Do Us Apart” i „Initiation Into The Ossuary”) czy super charakterystyczne przeciągnięte solówki w typie „klasyczny Asphyx”, ale to nie wszystko, co Asphyx ma do zaoferowania słuchaczowi. Obok tych jakże rozpoznawalnych rozwiązań pojawiają się również i takie, które do zespołu niespecjalnie pasują (np. solo w „Thoughts Of An Atheist”) albo zbytnio odchodzą od wypracowanej formuły i nieco zaburzają odbiór całości. Mam tu na myśli zwłaszcza „Incarcerated Chimaeras”, przy którym moje pierwsze skojarzenia biegną w kierunku Benediction. Nie chodzi o to, że muzyka jest słaba — bo nie jest — tylko o pewne ubytki w sferze tożsamości.

Jest jeszcze kwestia wokalu. Ja akurat zaliczam się do tych, dla których Ron van Pol całkiem sprawnie wywiązał się z powierzonych obowiązków, jednak w życiu nie przyznam, że wyziewnością w jakikolwiek sposób dorównuje poprzednikowi, to nie ta liga. Jego głos bardziej przypomina Chrisa Reiferta, choć i tu należy zaznaczyć, że nie powiewa od niego aż taką patologią. Czy van Drunen zaśpiewałby tu lepiej? Przypuszczalnie tak, niemniej to tylko domysły. Pewne natomiast jest, że „trójka” odznacza się bardzo dobrym, super selektywnym i wgniatającym brzmieniem Stage One. Zajebiście mi się podoba to połączenie pracującej w niskich rejestrach gitary i mających dużo przestrzeni garów. Przy takim podejściu do produkcji słyszalny jest nawet bas, mimo iż cudów nie prezentuje.

Nie jest łatwo stworzyć doom-death’owy album. Ciekawy doom-death’owy album. A już zwłaszcza taki, który trwa godzinę. Asphyx podołali, choć jak czas pokazał – kultu z tego nie było i dalej nie ma.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 kwietnia 2019

Unreal Overflows – Latent [2018]

Unreal Overflows - Latent recenzja okładka review coverHiszpański Unreal Overflows był jak dotąd zespołem, który rozwijał się w bardzo zdrowy sposób i w ciekawym kierunku – na kolejnych materiałach poprawie ulegała muzyka, brzmienie, a także oprawa. Krok po kroku wyrośli na godnego reprezentanta tamtejszej sceny. W końcu nadszedł czas najwyższej próby, czyli krążek numer trzy i… dupa. Już na pierwszy rzut oka digipak Latent wygląda dość budżetowo, by nie użyć mocniejszego sformułowania. To pierwsze ostrzeżenie przed tym, że coś jest nie teges. Następne mamy we wkładce, bo oficjalny skład obcięto do dwóch osobników i nigdzie nie wymieniono perkusisty. Kolejne – po odpaleniu krążka. Sytuacja wygląda tak: z jakiegoś powodu Unreal Overflows postanowili pozbyć się żywego perkmana, ubrać materiał w przeciętne brzmienie, a co najgorsze – poważnie cofnąć się w rozwoju. Jedyna pociecha w tym, że już na debiucie prezentowali dobry poziom, więc obyło się bez dramatu. Nie zmienia to faktu, że pierwszy kontakt z Latent jest dużym rozczarowaniem. Płyta wywołuje ambiwalentne odczucia, trudno się do niej przekonać i wymaga to sporo walki, choć sam materiał, już po rozgryzieniu, okazuje się naprawdę udany. Najbliżej mu do tego, co przed laty proponowały kapele typu Illogicist czy Sceptic, czyli totalny Death-worshipping ze śmigającymi gitarami, żwawym tempem i skrzeczącym wokalem – wszystko znane i ograne. Ja liczyłem, ba! – byłem przekonany, że Hiszpanie zaproponują coś świeżego, potężnego i bardziej pokręconego niż na „False Welfare”, toteż zawartość Latent przyjmuję z umiarkowanym entuzjazmem; zwyczajnie wiem, że stać ich na więcej. Nie powiem, jest tu kilka fragmentów, które potrafią podnieść ciśnienie i dowodzą technicznej biegłości muzyków (zwłaszcza „Rusted Supremacy”), ale jako całość album to muzyka, przynajmniej w tej formie, nieco już przestarzała, nic nie wnosząca. Na poprzednich krążkach Unreal Overflows również całymi garściami czerpali z dorobku Schuldinera, ale miało to trochę więcej polotu i finezji, poza tym zawsze dodawali coś od siebie. Teraz własnego wkładu jest zdecydowanie za mało, a że brzmienie i automat raczej irytują niż podniecają, to Latent mogę ocenić najwyżej na 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unreal.overflowsmetal/

Udostępnij:

10 kwietnia 2019

Rotheads – Sewer Fiends [2018]

Rotheads - Sewer Fiends recenzja reviewSewer Fiends to sensacyjny debiut z Rumunii. Debiut się zgadza, Rumunia także, ale z tą sensacją to co najmniej gruba przesada. Owszem — i temu nie można zaprzeczyć — krążka słucha się całkiem przyjemnie, sam poświęciłem mu sporo czasu, jednak do opadu kopary nie doszło ani za pierwszym ani za setnym przesłuchaniem. Może to moja wina, że jestem nieczuły na ich wdzięki, a może po prostu w oldskulowym graniu zrobiła się już zbyt duża konkurencja? Nie ważne. Rotheads przenosi nas w czasie do momentu, kiedy death metal dopiero nabierał kształtu i rozpędu, więc na Sewer Fiends nie uświadczymy ultratechnicznych łamańców, bezlitosnych blastów czy krystalicznie czystej produkcji. Krążek zawiera starą muzykę i brzmi odpowiednio po staremu, choć akurat nie wiem, na ile był to intencjonalny zabieg, a na ile kwestia skromnych funduszy (zerknijcie na ich sprzęt…). Załóżmy jednak, że chłopakom od początku chodziło o czytelny acz przysyfiony sound (w tym ten piękny pogłos w solówkach). Taki, który pasuje do muzyki korzeniami tkwiącej w Autopsy („Severed Survival”), Death („Leprosy”), Obituary („Slowly We Rot”), Asphyx („Embrace The Death”) czy Incantation („Onward To Golgotha”), że wymienię tylko kilku klasyków, od których Rotheads czerpią oczywiste inspiracje. Jeśli chodzi o klimat, to o powiewach świeżości należy zapomnieć, natomiast stęchlizna pełnej martwych szczurów piwnicy unosi się nad Sewer Fiends cały czas i jest to jeden z głównych atutów krążka. Nie znaczy to jednak, że Rumuni proponują jakąś prymitywną, opartą na dwóch riffach łupankę. W tych siedmiu utworach doskonale słychać, że muzycy poświęcili dużo czasu zarówno pracy nad warsztatem jak i nad aranżacjami – materiał jest przemyślany, stosunkowo urozmaicony (szczególnie jedenastominutowy „The Mad Oracle Of Seweropolis”) i całkiem miło się wkręca, ale nie na tyle, żeby paść przed nim na kolana. Przynajmniej dla mnie to ciągle za mało. Niemniej doceniam wysiłki Rotheads i na pewno będę miał na nich oku w przyszłości.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/rotheads/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 kwietnia 2019

Equipoise – Demiurgus [2019]

Equipoise - Demiurgus recenzja okładka review coverJeden rzut oka na rozbudowany skład tego projektu powinien wystarczyć, by co wrażliwsi wielbiciele progresywnego death metalu popuścili strużkę z radości. Magia takich nazw jak Beyond Creation, Hate Eternal, Vale Of Pnath, Inferi, First Fragment, Cosmic Atrophy, Zealotry, The Faceless czy Serocs robi swoje – po Equipoise po prostu trzeba spodziewać się wodotrysków z kosmosu. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy, tacy muzycy zbierają się do kupy tylko w jednym celu – żeby sobie powymiatać bez specjalnych ograniczeń. I wymiatają, och jak wymiatają! I to godzinę z okładem, przez co muzyka zespołu wcale nie staje się łatwiejsza do ogarnięcia dla nieprzygotowanego słuchacza. Przy takim nagromadzeniu wpływów i pomysłów, z jakim mamy do czynienia na Demiurgus, nawet kilka wnikliwych przesłuchań to za mało, żeby wyłapać choćby część tego, co ekipie Equipoise chodziło po głowach. A chodziły różne rzeczy, w dodatku coś mi się wydaje, że każdy z muzyków (a przynajmniej ci, którzy mieli najwięcej do powiedzenia przy produkcji) miał z lekka odmienną wizję tego, jak powinna wyglądać i brzmieć ta płyta. Stąd też wciśnięto tu wszystko, co jest w jakiś sposób ambitne i skomplikowane: progresywny i techniczny death metal, neoklasyczne pasaże, flamenco, jazz, klawiszowe kosmosy… Mają rozmach skurwiesyny! Różnorodności nie można Demiurgus odmówić, eklektyczności również, szkoda tylko, że nie zawsze wymienione przeze mnie elementy/wpływy są spójne i odpowiednio się zazębiają, a całości brakuje jakiejś myśli przewodniej. Innymi słowy album nieco kuleje od strony kompozytorskiej i nie przyciąga należycie uwagi. Nie dziwi mnie to jednak, bo — jak już wspomniałem — takie projekty jak Equipoise powstają po to, żeby każdy zaproszony mógł się do woli wytrzepać; inne kwestie są drugorzędne, o ile w ogóle są brane pod uwagę. Utwierdza mnie w tym szczególnie długaśna lista gości (oczywiście nie mogło wśród nich zabraknąć Christiana Münznera), którzy dorzucili na krążku coś od siebie, aż 6 pełnoprawnych instrumentali oraz dwa ośmiominutowe utwory do granic absurdu wypakowane popisami: „Cast Into Exile”(23 solówki) i „Dualis Flamel” (24 solówki, przy okazji wcisnęli tu najlepszy riff) – ktoś wspominał o rozmachu? Stąd też Demiurgus to przede wszystkim (a może wyłącznie?) gratka dla wielbicieli szaleńczego przebierania paluchami. Innych taka gimnastyka raczej nie ruszy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PoiseOfficial/

podobne płyty:

Udostępnij: