31 lipca 2023

Inherit Disease – Visceral Transcendence [2010]

Inherit Disease - Visceral Transcendence recenzja reviewDebiut Inherit Disease spotkał się z ciepłym, miejscami nawet entuzjastycznym przyjęciem, czego ja, przyznam szczerze, w ogóle nie rozumiem – może się na nim nie poznałem, może poświęciłem mu zbyt mało czasu, a może po prostu niczym specjalnym się nie wyróżniał i stąd też szybko popadł w zapomnienie. W przyrodzie jednak nic nie ginie i pochwały, które były na wyrost w stosunku do „Procreating An Apocalypse”, mogę bez wahania wykorzystać przy opisie młodszego o cztery lata Visceral Transcendence”.

Między tymi płytami w zespole doszło wymiany połowy składu, w dodatku tej istotniejszej (gitarniak i perkusista), więc w jakimś stopniu musiało się to odbić na muzyce, jej stylu czy choćby poziomie wykonawczym. No i tak: podejście do grania pozostało nienaruszone, ale jakość tegoż grania wyraźnie wzrosła. Dość napisać, że Inherit Diseasee na Visceral Transcendence to już ekstraklasa brutalnego i technicznego death metalu z Ameryki, a generowany przez nich wyziew odznacza się nade wszystko morderczą intensywnością. Panowie wymiatają z pełnym zaangażowaniem, nie uznają żadnych przestojów oraz komplikują życie słuchaczom (i sobie przy okazji) na wszelkie możliwe sposoby, więc dopiero po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Maelstrom Of Vindictive Torment” (odpowiednio podrasowany numer z pierwszej demówki) pojawia się dobra okazja na złapanie oddechu – takiego głębokiego, przed kolejnym wymagającym przesłuchaniem.

O dużej klasie Inherit Disease świadczy to, że potrafią zgrabnie połączyć bezlitosną sieczkę (naturalnie głównie w bardzo szybkich tempach) z odrobiną niewymuszonej chwytliwości w riffach oraz doskonale wiedzą, ile miejsca zostawić dla wokali, żeby materiał nie był przegadany. Każdy z utworów ma dość wyróżników i charakterystycznych zagrywek, żeby nie zlać się z innymi, jednak zebrane jako całość zachowują odpowiednią spójność. Dzięki temu Visceral Transcendence daleko do monotonii, a już na pewno nie jest aż tak jednowymiarowy, jak by się to mogło na pierwszy rzut ucha wydawać.

Jako że muzyka spełnia moje wymagania, to przyczepić mogę się jedynie do realizacji. Płyta brzmi zdecydowanie lepiej niż „Procreating An Apocalypse”, ale ciągle nie idealnie. W niskich rejestrach wszystko jest OK (i na szczęście one dominują), jednak w wysokich zdarza się, że dźwięk trochę kaleczy. Nie do końca pasuje mi to, jak nastrojono werbel, a i bas wydaje się mieć za mały przester do takiej miazgi. Na plus produkcji muszę za to zaliczyć dużą selektywność.

Visceral Transcendence to pół godziny pierwszorzędnej jazdy, którą z przyjemnością powinni wciągnąć wszyscy fani naprawdę brutalnego i inteligentnie podanego death metalu. Pomimo upływu lat ta muzyka nic nie straciła ze swojej świeżości i gniecie równie dobrze, co w momencie premiery.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InheritDisease

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

28 lipca 2023

Bolt Thrower – In Battle There Is No Law! [1988]

Bolt Thrower - In Battle There Is No Law! recenzja reviewZacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.

Początki Bolt Thrower, to co może niektórych zaskoczyć, Crust Punk. Z takiegoż to środowiska się muzycy wywodzili, zwłaszcza że w przypadku Brytoli, gdzie każdy muzyk miał jakieś punkowe korzenie, jest wręcz czymś normalnym. Gdzieniegdzie można się też spotkać z określeniem Stenchore (proto-Grindcore tak w sumie) – jak najbardziej ono tutaj jeszcze pasuje. Choć z perspektywy czasu można śmiało to nazwać Death Metalem, ówcześnie nie było to jeszcze aż tak oczywiste dla ludzi.

To co prezentuje sobą B.T. to było jakby nie patrzeć, pewne novum. Apokaliptyczny klimat, pełen gitarowy wygar i ten pośpiech w graniu, jakby zaraz wszystko miało się skończyć. Już wtedy batalistyczne utwory były zgrabnie ułożone i kompaktowe. I choć styl miał ulec ogromnemu ulepszeniu, to nie można zarzucić debiutowi amatorki. Gdyby grupa rozpadła się po tym albumie, przeszłaby bez problemu do legendy.

Do pełnej perfekcji brakuje mi jednak kilku rzeczy – produkcja jest niestety nieco płaska, osłabiając moc riffów. A druga rzecz, nie ma tutaj takiego combosa na początku płyty, jaki będzie już na „Realm of Chaos”, czyli Eternal War / Through the Eye of Terror / Dark Millennium. No i jest to jednak mimo wszystko tak naprawdę dopiero przymiarka do tej świetności, która nadeszła z następnymi płytami.

Jest natomiast „Forgotten Existence”, którego możecie nie kojarzyć z tytułu, ale będziecie kojarzyć po charakterystycznym motywie. Warto też zwrócić uwagę na „Concession of Pain”, bo to też jest pewna wizytówka stylu grupy, który będzie rozwijany z czasem. Ja oczywiście jeszcze lubię wolniejszy, ale za to sprytniejszy „Psychological Warfare” – to też jest pewno oblicze, które mi osobiście odpowiada, gdzie jest kombinowanie z ewolucją riffu w trakcie trwania utworu.

Podejrzewam, że niełatwo jest już dostać na fizycznym nośniku, zwłaszcza że prawa do płyty ma wciąż ta sama wytwórnia, czyli Vinyl Solution. Moja wersja z 2010 r. ma jeszcze dodatkowo dodany numer „Blind to Defeat” w środku płyty, który jest chyba najszybszym i najbardziej bestialskim utworem na płycie.

Napisałem już nieco ścianę tekstu i pewnie mógłbym napisać drugie tyle. Odświeżając sobie ten album na potrzeby recenzji, byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem jak bardzo wciąż brzmi on świeżo nawet dzisiaj. I tak już pewnie zostanie na zawsze.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalna strona: www.boltthrower.com
Udostępnij:

25 lipca 2023

Demented Ted – Promises Impure [1993]

Demented Ted - Promises Impure recenzja reviewPochodzący z Chicago Demented Ted zaczynał w 1986 od typowego thrash’u, jakiego wówczas było pełno, by już na początku kolejnej dekady stopniowo zradykalizować muzykę i skierować ją w stronę jedynie słusznego death metalu. Była to świetna decyzja, bo to właśnie w tym gatunku Amerykanie mogli zabłysnąć i w pełni uwolnić swój niemały potencjał, co jednak nie znaczy, że całkowicie pozbyli się wcześniejszych wpływów, bo te – w odpowiednio podkręconej formie – towarzyszyły im do samego końca. Największym osiągnięciem zespołu jest znakomita czteroutworowa demówka „Despair” z 1992, która zapewniła mu koszmarny w skutkach kontrakt z raczkującą Pavement.

Demented Ted na Promises Impure, czyli w swojej ostatecznej formie, to sprawnie zagrany średnio-szybki death metal z mnóstwem ciekawych riffów, nieoczywistych zmian tempa i paroma przyjemnie zakręconymi partiami, które urozmaicają i tak już urozmaiconą muzykę. Na tym etapie członkowie zespołu mieli już bardzo dobre zaplecze techniczne, z którego robili naprawdę niezły użytek, co słychać zwłaszcza przy okazji co bardziej gwałtownych zwrotów czy solówek. Swobodnie i aktywnie pracujący bas również często daje o sobie znać, co wcale nie było wówczas normą. Nawet jeśli nie jest to granie wyjątkowo oryginalne, to śmiało mogę napisać, że Demented Ted udało się stworzyć swój styl. Styl, który stawiał ich pośród Solstice, Malevolent Creation, Demolition Hammer, Resurrection czy Disincarnate.

Skoro byli tacy dobrzy, to czemu pamięć o wspomnianych wyżej kapelach jest ciągle żywa, a o bohaterach tej recki słuch zaginął? Odpowiedź staje się oczywista w sekundę po odpaleniu płyty. Promises Impure brzmi tragicznie. Trudno tu mówić o jakimkolwiek sensownym pomyśle na produkcję, zupełnie nic się tu nie klei – każdy instrument gra sobie, w oderwaniu od pozostałych, a wokale wydają się nie zawsze odpowiednio wstrzelone w muzykę. Co tylko mogło zostać spieprzone, zostało spieprzone, a rekord świata pobito przy realizacji perkusji, bo brzmi jak najtańszy zestaw elektroniczny z lat 70. Przypuszczam, że taki rezultat wprawił wszystkich w osłupienie, a chłopaki zalali się łzami.

Część winy za taki stan rzeczy ponosi oczywiście wytwórnia, która poskąpiła kasy na Morrisound (tam nagrali demo) i wysłała zespół do niesprawdzonego Pro Media (też na Florydzie), jednak głównym winowajcą jest bez wątpienia producent, który wcześniej nie miał styczności nawet z cięższym rockiem. Wyszło jak wyszło, czyli chujowo. Swoją drogą Mark Pinske kilka miesięcy później zasłynął tym, jak zjebał „Stillborn”; zresztą przy takim „Elements” również się nie popisał.

Debiut Demented Ted mógł zapewnić kapeli rozpoznawalność i naprawdę wysoką pozycję na zatłoczonej scenie, bo z muzyką na tym poziomie z pewnością na to zasługiwali. Jednak nawet porządny materiał nie miał szans z tak fatalną realizacją, co wywołało prostą reakcję łańcuchową: słabe recenzje, słaba promocja, słaba sprzedaż… zniechęcenie do grania. I koniec. Ocena mimo wszystko jest naciągana.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PromisesImpure/
Udostępnij:

22 lipca 2023

Obscurity – Obscurity [2012]

Obscurity - Obscurity recenzja reviewDzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.

W rzeczywistości, jest to typowo niemiecki Heavy Metal, tyle że bez lukru i pudru. I choć riffy są lekko festyniarskie, to nigdy tak jak u Amon Amarth. Jest to wręcz anty-szwedzka szkoła grania melodii, mimo iż również inspirowana Iron Maiden. Nie porównywałbym też tego do ich rodaków Suidakry, gdyż zamiast ciągłej napaści zmieniających się rzygliwych „leadów”, dostajemy skromne, wyważone ale charakterne motywy, przez co tracki gładko idą jeden za drugim.

Wokale naprzemiennie growlują i skrzeczą, stąd też pewnie przynależność do Black/Death. Obscurity nie idzie granie szybko i lepiej się czują wśród umiarkowanych temp, a wszelkie blasty brzmią „leśnie”, jak za pierwszej fali Made in Norway. Fajnym przykładem jest „Blutmondzeit”, z akustycznym outro. Produkcja jest „obskurna” (czyli w zgodzie z nazwą grupy) i trzeba podkręcić gałkę głośności, bo ma się wrażenie, jakby grali zza ściany. Wyjątkowo też nie zamierzam wymieniać faworytów (proszę nie skakać z radości), bo na dobrą sprawę każdy z numerów jest świetnie zrobiony i bez wstydu może reprezentować całość.

Jest to też moja pierwsza i ostatnia recka tej formacji, gdyż nie ma specjalnego sensu opisywanie ich całej dyskografii*, jako że wszelkie komplementy i pochwały, które bym dał innej płycie, byłyby takie same jak tutaj. I nie jest to ani wada, ani krytyka – jeśli słucham czyjejś dyskografii bez ziewania, to coś musi być na rzeczy, nawet jeśli mój mózg nie jest w stanie wymyślić soczystych przymiotników do oddania cnót i zalet. Jest to wciągające granie, ale niewymagające. Dlatego też może nie gada się o tym za wiele. Chcę natomiast oddać sprawiedliwość zespołowi, bo bardzo mi się to podoba co robią.

*Aczkolwiek może powinienem, bo jak tak sobie słucham ich nowszych dokonań – „Streitmacht” i „Skogarmaors”, to jeszcze bardziej kocham ten zespół. Są to też lepsze płyty. Pytanie tylko, czy będzie mi się chciało pisać o rzeczach oczywistych…


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/obscuritybergischland
Udostępnij:

19 lipca 2023

Hour Of Penance – The Vile Conception [2008]

Hour Of Penance - The Vile Conception recenzja reviewHour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.

Ktoś złośliwy mógłby zasugerować, że to sam fakt przejścia do Unique Leader podziałał na Hour Of Penance tak mobilizująco, ja jednak bym się aż tak nie zapędzał. Zajebstość The Vile Conception wynika przede wszystkim z tytanicznej pracy, jaką Włosi wykonali od „Pageantry For Martyrs”; pracy, bez której sam potencjał na niewiele by się zdał. No, drobne korekty w składzie też były nie bez znaczenia – przynajmniej jeśli chodzi o wokale, bo bas praktycznie się nie wybija. Zespół przemyślał/przekalkulował, co i jak chce grać (w czym zapewne bardzo im pomogła premiera „Annihilation Of The Wicked”…), dokonał ogromnego postępu techniczno-kompozytorskiego (co doskonale słychać już od pierwszych taktów znakomitego „Misconception”), a jego styl ostatecznie się wykrystalizował.

The Vile Conception to 37 minut bezwzględnego brutalnego death metalu, który bez wahania można ustawić w jednym rzędzie z najlepszymi przedstawicielami tego gatunku zza Wielkiej Wody. Chociaż w teorii dwie poprzednie płyty Hour Of Penance były utrzymane w tym samym stylu, to trzecia przebija je pod każdym względem – jest szybsza, brutalniejsza, bardziej techniczna, dynamiczna i dopracowana, lepiej zagrana, zaśpiewana i wyprodukowana, a przy tym pozbawiona wypełniaczy i chybionych pomysłów. Włochom udało się wzorowo połączyć zajebistą intensywność z zapadającymi w pamięć partiami, dzięki czemu utwory nabrały większej wyrazistości i są w równym stopniu ekstremalne co chwytliwe. Poza tym kawałki na The Vile Conception są utrzymane na tym samym wysokim poziomie, więc chcąc wymienić te najlepsze, wypadałoby wymienić… wszystkie.

Trójka Hour Of Penance to dla mnie świetnie przemyślany i wybitnie rajcowny album, na którym absolutnie nie ma słabych momentów. Trudne do przeoczenia braki oryginalności zespół nadrabia świeżością, zaangażowaniem, poziomem wykonania i pokrzepiającym serce antychrześcijańskim przesłaniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

16 lipca 2023

Killing Addiction – Mind Of A New God [2021]

Killing Addiction - Mind Of A New God recenzja reviewZespół, którego chciałoby się nazwać wielkim wygranym, bo nie tylko udało im się wrócić po dekadach przerw i trudności, ale również zaliczyli na przestrzeni owych lat progres, gdyby nie jeden mały szkopuł. Ale zacznijmy od początku.

Killing Addiction to stosunkowo stara grupa, mająca na koncie znany co poniektórym z lat ‘90 „Omega Factor” – album, który można by podsumować jako „w porządku, ale jednowymiarowy”. Mimo bycia z Florydy, prezentowali brutalną szkołę typową dla Nowego Jorku – gęste, siarczane brzmienie. Co było jednak charakterystyczne typowo dla nich, to minimum wokali i maksimum pogmatwanej jazdy rytmicznej. Taki amatorsko-jaskiniowy Death Metal, który zyskiwał przy dłuższym obcowaniu.

Ich pierwszy powrót „Fall of the Archetypes” (parę nowości, plus archiwalny mini-album „Dark Tomorrow”) był o tyle obiecujący, że zaczęli bardziej kombinować i starać się przemycić więcej treści do mięcha. Było i ostro i szybko, ale również nietuzinkowo, sprytnie, wręcz z głową. Grupa jednak potrzebowała kolejnych 10 lat, aby wydać drugi, prawdziwie pełnoprawny followup.

Mind of a New God będzie budzić kontrowersje, bo niestety zrezygnowano z bestialskiej szybkości i natężenia decybeli, która tak sprawnie wychodziła formacji. Dostajemy zaś w zamian więcej różnorodności i palet rozwiązań. Ciągle jest klinicznie chłodno, siarczyście, oraz technicznie, ale tym razem starano się uniknąć monotonii, poprzez odejście od gęstości znanej z Suffocation na rzecz grania pod Cannibal Corpse wzbogaconego (niemalże standardowo) o Morbid Angel, z dużo piekielniejszymi wokalami podchodzącymi pod Incantation. Powodem, dla którego styl zdaje się być nieco łagodniejszy doszukiwałbym się w śmierci jednego z gitarzystów, Chada Bailey’a, który nie został też zastąpiony przez nikogo, a co za tym idzie, całość spoczywała na barkach jednego wioślarza.

Po raz kolejny zespół unika długich, epickich męczydup (za wyjątkiem jednego, ale za to udanego „The Chaos Older than Time”), a zamiast tego utwory mieszczą się między trzema a czterema minutami. W ostatecznym rozrachunku ocena jest niejednoznaczna – Panowie zdecydowanie mogli bardziej dowalić do pieca pod kątem fanatyków grania typowo brutalnego, ale z drugiej strony materiał jest na tyle solidny, aby móc potraktować zespół na poważnie. Dlatego też odbiór będzie uzależniony od preferencji i oczekiwań – ci co spodziewają się skondensowanej ekstremy, zawiodą się, reszta zaś dostanie przemyślany i ciekawy materiał.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/killingaddiction
Udostępnij:

13 lipca 2023

Phlebotomized – Clouds Of Confusion [2023]

Phlebotomized - Clouds Of Confusion recenzja reviewPowrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.

„Pain, Resistance, Suffering” właściwie pod każdym względem przewyższał „Deformation Of Humanity”, stąd też nabrałem przekonania, że Phlebotomized idą w odpowiednim kierunku i na następnym materiale mogą pozamiatać. Jak się jednak okazało, to właśnie na epce zespół wyprztykał się z najlepszych pomysłów, zaś to, co zostało mu na longa, nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia. Oczywiście pod względem wykonania czy produkcji Clouds Of Confusion nie można praktycznie nic zarzucić, ale od strony kompozycyjnej ten album nie ma zbyt wiele do zaoferowania. I to nawet nie tyle jak na progresywny death metal, co po prostu death metal – taki zwykły i niewymagający.

Chociaż przy pierwszym kontakcie Clouds Of Confusion wydaje się krążkiem równiejszym od poprzedniego, bardziej zwartym i bezpośrednim, to wraz z kolejnymi przesłuchaniami do świadomości dochodzi coraz więcej fragmentów monotonnych czy nie do końca przemyślanych. Epka, mimo iż o połowę krótsza, była ciekawsza, bardziej urozmaicona i wyrazista oraz, co ważne, był na niej wyczuwalny styl Phlebotomized. Natomiast na Clouds Of Confusion ten styl jest praktycznie nieobecny – muzyce brakuje (nie tak) dawnego polotu, rozmachu, wybijających się melodii czy jakichkolwiek zaskakujących rozwiązań. Płyta miewa swoje momenty, słucha się jej całkiem przyzwoicie, jednak jako całość (zwłaszcza pod koniec) angażuje tylko w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle.

W moim odczuciu z całej stawki najokazalej wypada signlowy „Destined To Be Killed”, a to dlatego, że ma największe pierdolnięcie (prawie jak nowofalowy death metal albo i deathcore) i trochę przyjemnej dla ucha gitarowej pirotechniki, a klawiszowe plumkanie zaszkodziło mu najmniej. Poza tym zamknięto go w rozsądnych ramach czasowych. Nie dziwię się, że to właśnie na nim oparto promocję płyty. Zresztą czym tu się promować, skoro inne utwory mają co najwyżej „momenty”, które ledwo przebijają się przez monotonię: „Pillar Of Fire” wstawki z czystymi wokalami (nic specjalnego nie wnoszą, po prostu są), „A Unity Your Messiah Pre Claimed?” kilka żwawszych riffów i ciekawą pracę perkusji, a „Context Is For Kings (Stupidity And Mankind)” nagły przypływ brutalności i konkretne blasty.

Oprócz małej wyrazistości oraz „phlebotomizedowości”, przyczepić się muszę również do z lekka dziwnej konstrukcji (czemu służą „Lachrimae” i „Desolate Wasteland”?) i niezbyt udanego balansu albumu (największe dłużyzny upchnięto na końcu). No i oczywiście do klawiszy. Partie parapetu są wyjątkowo niewyszukane i niczego wartościowego nie wnoszą, w dodatku nie ma przed nimi ratunku, bo ciągną się przez cały materiał, a brzmią jak z innej epoki. Obstawiam, że są tylko po to, żeby były, bo zawsze były.

Na Clouds Of Confusion muzycy Phlebotomized zrobili przynajmniej kilka rzeczy, których nie rozumiem, ale na które byłbym skłonny przymknąć oko, gdyby nie to, że z taką łatwością pozbyli się resztek własnej tożsamości. Dziadków grających poprawny death metal mamy obecnie na pęczki, więc kolejni, którzy niczym się nie wyróżniają, chyba nie są nam potrzebni. Zawiodłem się na nich.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.phlebotomizedmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 lipca 2023

Aggressor – Procreate The Petrifactions [1993]

Aggressor - Procreate The Petrifactions recenzja reviewPrzeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.

Estonia jest krajem historycznie powiązanym z Finlandią i nawet próbowali się oficjalnie podpiąć pod Skandynawię z daremnym skutkiem, ale zarówno brzmieniowo jak i stylistycznie jest im bliżej do innego kraju, który miał na nich przeogromny wpływ, czyli Niemiec.

Utwory są długie (średnio powyżej 5 min.), ale dzięki smacznej mięsistości gitar (porównałbym wręcz do Big Maca) i dobrej produkcji (a tutaj do skrzydełek kurczaka z KFC), nie nudzą ani na jotę. Każdy z instrumentów ma tutaj coś do powiedzenia, nawet bas, który zazwyczaj stanowi tylko tło. Nie dzieje się więc może jakoś dużo, co by was wprawiło w osłupienie, jeśli chodzi o kombinowanie, ale wystarczająco tyle, aby się cieszyć z płynących dźwięków. Jest stety, albo niestety, równy poziom od początku do końca, choć wiem że brzmi to jak banał. Oczywiście, ja mam swoich ulubieńców, ale wyjątkowo ich nie wyjawię, ponieważ jest to kwestia dnia – jednego dnia wolę inny numer, następnego kolejny.

A jest się czym cieszyć, bo można spokojnie to podciągnąć pod pierwszą inwazję Death Metalu, nie tyle ze względu na rok wydania (choć materiał był nagrany już rok wcześniej i wydany jako nielegal), ale również ponieważ ma te wszystkie prawidłowe wzorce, które znamy i kochamy, a które brzmią świeżo, ponieważ na tym etapie powstawania nie było jeszcze marazmu i znudzenia materiałem.

Więc jeśli ktoś uważa, że Death Metal skończył się na 1993 r., a wszystko potem to sraka praptaka, to tym prędzej powinien zapoznać się z powyższym materiałem, bo nie będzie zawiedziony. Jedyne co może zdradzać, że to nie jest Amerykańsko/Niemiecki zespół to naiwne tytuły piosenek jak „Don’t Be So Stupid” (ups, chyba zdradziłem swojego faworyta niechcący). W każdym bądź razie, esencja tej recenzji sprowadza się do tego, że jak najbardziej warto sobie puścić stuff, nawet jeśli moje argumenty mogą się wydawać wam słabe. Ale wierzę w was, że sobie to ładnie wyguglacie i sprawdzicie.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialaggressor/
Udostępnij:

7 lipca 2023

Fallujah – Empyrean [2022]

Fallujah - Empyrean recenzja reviewJa to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na „Undying Light”, ale byli i tacy, którzy na zespole nie zostawili suchej nitki, gnojąc tamten materiał i jego twórców (gwoli sprawiedliwości – jednemu się szczególnie należało) z góry na dół i po bokach. Co ciekawe i w sumie niespotykane, zmasowana krytyka i nieco rozpaczliwe wołania o opamiętanie dotarły tam, gdzie trzeba — czyli do Scotta Carstairsa — i dlatego Empyrean jest chwalebnym powrotem do stylu, z jakiego Amerykanie zasłynęli na swych najlepszych produkcjach.

Taki komunikat zapewne nigdy nie pojawi się oficjalnie, ale Empyrean należy potraktować jako przyznanie się założyciela Fallujah do błędu, jakim była poprzednia płyta. Stąd też Empyrean nie ma z nią nic wspólnego, jest natomiast bezpośrednią kontynuacją „Dreamless” – jej jedynym logicznym rozwinięciem, a pod pewnymi względami udoskonaleniem – jakby „Undying Light” w ogóle nie istniał. Ten zwrot można traktować jako koniunkturalizm i zagranie pod publikę, ale… Raz, że Fallujah są twórcami tego stylu, a dwa, że właśnie w nim mogą w pełni uwolnić swój potencjał – nie ma więc sensu się czepiać, że niczego nie udają i grają to, w czym są najlepsi.

Zespół nie tylko powrócił do tego, co przyniosło mu rozgłos i uznanie, ale i udoskonalił kilka mniej lub bardziej istotnych detali, dzięki czemu Empyrean wchodzi jeszcze lepiej niż „Dreamless” – przynajmniej komuś, kto ma słabość do technicznego death metalu. Amerykanie zawarli w muzyce zaskakująco dużo naprawdę brutalnych i zakręconych fragmentów (niektóre podchodzą pod Necrophagist, tylko są podane w nowocześniejszej formie, zaś ich tempa są wyraźnie szybsze), co stanowi fajny i pożądany kontrast dla spokojnych partii o progresywnej proweniencji (tak mógłby grać Cynic, gdyby Masvidalowi chciało się żwawiej przebierać palcami). Odnoszę nawet wrażenie, że na tej płycie Fallujah lepiej niż kiedykolwiek zbalansowali proporcje między deathmetalową jazdą a onirycznymi klimatami, więc przy takiej ilości urozmaiceń, jaką zaserwowali, całość nie ma prawa nudzić, choć do najkrótszych nie należy.

Wraz z muzyką delikatnej ewolucji uległo również brzmienie zespołu. Za produkcję Empyrean odpowiada Mark Lewis, który mimo iż wcześniej współpracował z Amerykanami, to dopiero tym razem zajmował się wszystkim – od nagrań po mastering. Spisał się co naprawdę dobrze, bo dźwięk instrumentów jest dość naturalny (Ohren miał z tym problemy), selektywność nie budzi najmniejszych zastrzeżeń (bardzo zyskał bas – jest cały czas wyraźny) i nie ma żadnych zgrzytów przy przejściach między sieczką a klimatami. Mam tylko jedną uwagę – mógł to wyprodukować zdecydowanie głośniej. Poza tym nic złego by się nie stało, gdyby przekonał chłopaków, choćby groźbą, gwałtem i przemocą, do rezygnacji z przydługich „niców” między utworami.

Empyrean jestem skłonny uznać za najdojrzalszy i najbardziej udany album w dyskografii Fallujah i to niezależnie od tego, czy powstał pod presją fanów, czy nie. To wyjątkowo złożona, urozmaicona i wciągająca, a przy tym świetnie wykonana muzyka, która z każdym kolejnym przesłuchaniem skutecznie wwierca się w mózg. Jeśli o mnie chodzi, Amerykanie mogą czuć się rozgrzeszeni.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

4 lipca 2023

Internal Bleeding – Driven To Conquer [1999]

Internal Bleeding - Driven To Conquer recenzja reviewJak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.

Podstawową bolączką Internal Bleeding było kiepskie brzmienie. Tym razem do pomocy zaprzęgnięto Briana Griffina (były gitarzysta Broken Hope), który kto jak kto, ale doskonale rozumiał potrzeby grupy. Ponownie nagrany utwór „Inhuman Suffering” z debiutu, pod nazwą „Inhuman 99” doskonale obrazuje różnicę i skok jakościowy między obiema produkcjami. Tym razem nie ma żadnego powodu do wstydu, muzyka brzmi równie świeżo dzisiaj, co wtedy.

Zespół musiał czuć ogromną presję na sobie, bo mimo dotychczasowego ciepłego przyjęcia przez publikę, za wszelką cenę chciał pokazać i udowodnić, że stać ich na dużo więcej, niż komukolwiek się mogło wydawać. Z tego względu końcowy materiał można śmiało postawić obok „Warkult” Malevolent Creation, „Close to a World Below” Immolation, oraz „From Wisdom to Hate” Gorguts, jako zestaw podstawowy dla każdego młokosa, który chce wejść w ciężki, ekstremalny Death Metal.

Każdy utwór znajdujący się na płycie jest bezbłędny i ma coś do zaoferowania. Ja mogę wymienić „Rage”, „Driven to Conquer”, „Conditioned”, „Slave Soul”, „Anthem for a Doomed Youth” (czyli ponad połowę płyty), jako godne rekomendacji, aczkolwiek pozostałe tracki nie są bynajmniej słabsze. Tekstowo i wizualnie grupa zdaje się kontynuować swoją polemikę odnośnie kultury amerykańskiej, a w szczególności krytykować imperialistyczne zapędy stanów. Przypominam, że płyta powstała przed atakiem na WTC, co w samo w sobie zmuszałoby do oddzielnej analizy, którą zostawię może politologom.

Na płytę dokooptowano Ray’a Lebona (Immortal Suffering – wokal), oraz Guy’a Marchaisa (Suffocation, Pyrexia – gitara). Jest to zresztą ich jedyna płyta z tym zespołem. Niestety, skład się całkowicie posypał po tej płycie i został tylko perkusista, który dobrał sobie (chyba losowo) ludzi do zrobienia bardzo luźnie nawiązującej do stylu zespołu płyty „Onward to Mecca”. Ale to już jest osobna historia…

Jako ukryty track tym razem słuchacze dostają 13-minutowe podziękowania od grupy. Jest to bardzo miły gest i po raz kolejny pokazuje przepaść mentalną, luz, jak i podejście, jeśli chodzi o ekstremalne gatunki w Metalu (nie chcę wskazywać palcem, ale istnieje pewien kolorowy podgatunek, który uważa, że bycie dupkiem jest bardziej trve i kvlt).

Legenda. Klasyka. Obowiązkowa lektura. Nazwy różne, ale zjawisko to samo. Nie znać, to wstyd. Polecam też obejrzeć film na youtube umieszczony przez samego Marchaisa o powstawaniu albumu, można zobaczyć przy okazji, w jakich bólach powstawała słynna akustyczna solówka do „Rage” i ile podejść się odbyło, zanim ostatecznie się udała.

Słuchać i to koniecznie na repeat.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InternalBleeding

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: