26 października 2021

Unbirth – Fleshforged Columns Of Deceit [2018]

Unbirth - Fleshforged Columns Of Deceit recenzja okładka review coverOpisując „Deracinated Celestial Oligarchy” zasugerowałem, że to taki brutal death metal dla ludzi – profesjonalnie przygotowany i zaskakująco przystępny. Fleshforged Columns Of Deceit, drugi album Włochów, to natomiast brutal death metal dla ludzi… wytrwałych. Wciąż mamy do czynienia z graniem profesjonalnie przygotowanym i zaskakująco przystępnym, jednak podanym w dawce znacznie wykraczającej ponad średnią gatunkową. 47 minut zahacza o przegięcie, więc jeśli nawet muzyka trzyma wysoki poziom — a tak jest w tym przypadku — to w pewnym momencie pojawia się uczucie przesytu i znużenia.

W ciągu pięciu lat, jakie upłynęły od debiutu, Unbirth w żaden sposób nie zrewolucjonizowali swojego stylu, co najwyżej rozbudowali je „wszerz”. Nikogo nie powinno zatem dziwić, że wszystkie utwory na płycie są zbudowane w głównej mierze w oparciu o znajome i sprawdzone schematy, a w riffach nadal trafiają się fajne „drugoplanowe” melodie. Oczywiście Włosi tej przydługiej przerwy wydawniczej nie przespali dokumentnie i w międzyczasie poprawili się technicznie oraz nabrali co nieco doświadczenia – doskonale słychać, że taka napierdalanka nie sprawia im trudności. Zaś co do podejścia do muzyki… podejrzewam, że Unbirth przystępowali do prac nad Fleshforged Columns Of Deceit z nadrzędną ideą: dać więcej wszystkiego.

Ja z takim patentem na rozwój nie mam problemu, o ile sprowadza się do intensyfikacji przekazu, zagęszczania struktur i podkręcania tempa. Włosi zrobili to po swojemu – zamiast w kompresję, poszli w minuty. Intensywność utworów na Fleshforged Columns Of Deceit jest na znanym z debiutu poziomie, są one za to mocniej rozbudowane – czy to o kolejne partie, czy powtórzenia. W ten sposób Unbirth stworzyli materiał dobry, ale nieco rozwlekły, w który niekiedy wkrada się niepotrzebna monotonia. I chociaż album jest trochę bardziej zróżnicowany wewnętrznie od „Deracinated Celestial Oligarchy”, to trudniej to wychwycić (także przez stosunkowo surowe brzmienie), a wszelkie urozmaicenia ulegają zamazaniu w zbyt długich kawałkach.

Ale, ale! Jeśli brutal death metal jest dla was chlebem powszednim i oczekujecie od niego przede wszystkim solidnego łomotu bez oznak fuszerki i eksperymentów, to Fleshforged Columns Of Deceit możecie brać w ciemno. Do fajności debiutu trochę mu brakuje, ale jako całość wypada naprawdę całkiem nieźle.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unbirthproject

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 października 2021

Ian Christe – Ryk bestii. Dekady metalu [2021]

Ian Christe - Ryk bestii. Dekady metalu recenzja okładka review coverNa początku byli Black Sabbath, a Black Sabbath byli z Birmingham, i heavy metalem byli Black Sabbath. A 35 lat później Ian Christe postanowił kompleksowo opisać zjawisko, które Brytyjczycy zapoczątkowali. Książka Ryk bestii. Dekady metalu w oryginale ukazała się w 2003 roku, jednak na polskie tłumaczenie trzeba było naprawdę dłuuugo poczekać, bo aż do 2020. Na rocznicę pierwszego wydania wydawnictwo In Rock przygotowało wydanie upiększone, uzupełnione i rozszerzone o bagatela ponad 250 stron. Wizualnie tomisko robi znakomite wrażenie, więc nawet jeśli ktoś będzie zawiedziony zawartą w nim treścią, zawsze może użyć go do szpanowania przed znajomymi tudzież do ubicia upierdliwego sąsiada – w końcu co cegła, to cegła.

Zgodnie z logiką autor opis Dekad metalu rozpoczyna od Wielkiej Brytanii i historii Black Sabbath, by później przejść do Judas Priest, Iron Maiden i Saxon – i ogólnie ruchu NWOBHM. Następnie przenosimy się do USA, gdzie zaczynają się pierwsze zgrzyty, bo w opowieściach dotyczących lat 80. przewija się cała masa zespołów, o których nawet bym nie pomyślał w kontekście metalu – jakieś pudle, glam, itp. wynalazki z różowymi gitarami. Oczywiście Ameryka to ogromny rynek, gdzie można było opchnąć mnóstwo płyt, jednak Christe chyba za bardzo skupił się na wynikach sprzedaży i tym samym przecenił znaczenie wielu nic nie wnoszących do gatunku epigonów, niemal pomijając najważniejsze kapele z Europy (Venom, Bathory, Sodom, Kreator…), które na tym etapie o wielotysięcznych nakładach nie mogły nawet marzyć.

I nastał czas Metallicy… Nie da się ukryć, że większość późniejszych rozdziałów kręci się wokół tego, co aktualnie porabiali Hetfield i Ulrich, plus ewentualnie jakichś tam zjawiskach pobocznych przewijających się w tle – czy to death metal, grind, hard core czy grunge. Nie sposób przecenić znaczenia Metallicy dla metalu, jednak w pewnym momencie jest jej tutaj po prostu za dużo w stosunku do tego, co działo się obok, a działo się przecież sporo. Tylko czy można było z tego wybrnąć inaczej? Na całe szczęście historie dwóch najważniejszych zespołów gatunku (i jeszcze paru, które obsiadły podium) są przedstawione rzetelnie i w taki sposób, że raczej nie nudzą, chociaż przecież czytało się o nich setki razy. Wiadomo, ktoś będzie jojczył, że „ja już to, kurwa, wszystko wiem”, ale ten sam ktoś w przypadku zbyt pobieżnego potraktowania czołowych kapel pewnikiem wytykałby autorowi totalną ignorancję. Tak źle i tak niedobrze.

W każdym razie początki metalu są opisane dość dokładnie, a autor w ramach danego rozdziału zawsze stara się trzymać tytułowego tematu. Wszelkie dygresje, jeśli już się pojawiają, są utrzymane w ryzach na tyle, żeby nie stracić z oczu głównego wątku. Nie ma tu także zbyt dalekiego wybiegania w przyszłość, bo jak się zdaje – na wszystko przyjdzie czas. No i rzeczywiście, czas przychodzi, ale z dostępnym miejscem jest już gorzej. Lata 90. ze względu na mnogość podgatunków i globalny zasięg muzyki wymagały zastosowania szerszej perspektywy, a to niestety oznacza, że pewne szczegóły uległy zamazaniu. Od tego momentu wygląda to, jakby autor musiał się streszczać, więc tylko prześlizguje się po paru zjawiskach, które miały istotny wpływ na rozwój metalu. Pal licho grunge, groove czy nu metal, ale jakieś 60 stron poświęconych na death i black to naprawdę mało.

Podoba mi się za to, że Ian Christe poruszył kilka kwestii związanych z odbiorem metalu przez społeczeństwo, w tym głośne swego czasu przepychanki ze świętoszkowatym PMRC w amerykańskim senacie czy sądowe cyrki z oskarżaniem muzyków o zachęcanie do samobójstw. Równie ciekawy jest opis zmiennego stosunku mediów (zwłaszcza MTV) do muzyki, z całym ich przekonaniem, że wiedzą lepiej, czego oczekują widzowie. No i jeszcze ten nieszczęsny Napster, który kiedyś podzielił fanów, a o którym dzisiaj już mało kto pamięta.

Podstawowy problem z Rykiem bestii polega na tym, że jest to książka… przestarzała. Przynajmniej w podstawowej formie. W swoim czasie miała zapewne — a przynajmniej tak to interpretuję — przybliżyć historię metalu tym, którzy zaczynali od nu metalu czy czegoś w rodzaju „St. Anger”; stanowić zachętę, żeby sięgnąć głębiej, do źródeł tej muzyki. Współczesnego czytelnika zostawia z prawie dwiema dekadami „nica”. Dopisane w 2020 roku — specjalnie dla polskiego wydania — przemyślenia o zmianach, jakie zaszły w metalu w XXI wieku tego „nica” na pewno nie wypełniają, bo to raptem 20 stron. Ja traktuję to jako luźny zbiór truizmów: ktoś umarł, ktoś inny powrócił po latach, powstała Encyclopaedia Metallum, każdy możliwy klip jest na YouTube i ogólnie jest łatwiejszy dostęp do wszystkiego choćby dzięki streamingowi.

Polska część dodatku, swoją drogą nieuwzględniona w spisie treści, robi… objętość i chyba ma skusić posiadaczy pierwszego wydania do ponownego sięgnięcia do portfela. W moim odczuciu wygląda to jak rozwlekła zapchajdziura (z nieco dziurawą korektą), bo i co komu z refleksji Piotra Wiwczarka na temat trzydziestu (pierwszych) latach heavy metalu, które w zasadzie sprowadzają się do wyliczanki płyt i kapel, które były obszernie opisane kilkaset stron wcześniej? Tylko ostatnie trzy strony, poświęcone polskiej scenie, cokolwiek wnoszą — w imię zasady, że jeśli sami o sobie nie powiemy, to nikt nie powie — choć to znowu tylko wyliczanka. Podobnie wrzucone później rankingi najważniejszych płyt – czy to ostatnich dwóch dekad, czy wszech czasów, czy czegokolwiek – bo każdy z autorów zrobił po swojemu. Mnożenie (oraz powtarzanie) bytów tej książce nie służy, jeeednak jeśli jeszcze nie mieliście Ryku bestii w rękach, to zdecydowanie warto to nadrobić.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

8 października 2021

Carcass – Torn Arteries [2021]

Carcass - Torn Arteries recenzja okładka review coverPowrót Carcass, zgodnie z moimi oczekiwaniami, okazał się porażką. „Surgical Steel” to materiał odpychający, pokraczny, posklejany bez ładu i składu z niepasujących do siebie elementów i w dodatku żerujący na sentymentach. Co gorsza, również zgodnie z moimi oczekiwaniami, zdobył spore uznanie i niektórzy do dziś do niego wzdychają niczym do jakiegoś objawienia. Dzięki temu Anglicy poczuli, że mogą bez wysiłku doić legendę i robić sobie jaj ze starych fanów, jednocześnie tracąc ich szacunek – o czym dobitnie świadczy kloaczny poziom obu wydanych później epek. Przykro się na to patrzy, bo rzecz dotyczy zespołu, który przez długie lata zaliczałem do tych naj-naj-najbardziej ulubionych.

OK, skoro już dałem upust mojej niechęci do tego, co Carcass robią od kilku lat, to teraz czas na nagły zwrot akcji. Po dwóch tygodniach intensywnego słuchania Torn Arteries doszedłem do zaskakującego (dla siebie) wniosku, że ta płyta… daje radę! Oczywiście oczekiwania miałem niskie, naprawdę bardzo niskie, co jednak nie znaczy, że byłbym skłonny łyknąć cokolwiek. Czyżby zatem Anglicy dla odmiany przyłożyli się do komponowania i stworzyli akceptowalny materiał? Na to wychodzi. Opisywany album to wypadkowa pomysłów a’la „Heartwork” i „Swansong” doprawiona co lepszymi (czyli tymi nowoczesnymi) zagrywkami z poprzednika i sporą dawką agresywnego thrash’owego riffowania (kojarzy się z Kreatorem z paru ostatnich płyt) – nic specjalnie zaskakującego, ale na pewno całość została znacznie lepiej — albo w ogóle — przemyślana niż ostatni longplej. Choć nie idealny, materiał jest całkiem sensownie poskładany, dość spójny wewnętrznie, przyzwoicie zbalansowany i zawiera mniej stylistycznych kontrastów (zwłaszcza tych absurdalnych). Ponadto na Torn Arteries ciekawiej wypadają również wokale, bo oprócz jak zwykle świetnego wrzasku Walkera, pojawia się trochę wzruszających bulgotów Steera.

Gdy dobrze się wsłuchać w Torn Arteries, okazuje się, że — o dziwo! — wśród utworów nie ma ewidentnych słabizn i gówna nie do przejścia. Nawet te mniej udane kawałki („Dance Of Ixtab (Psychopomp & Circumstance March No.1 in B)”, „Eleanor Rigor Mortis”, „Wake Up And Smell The Carcass / Caveat Emptor”, „The Scythe’s Remorseless Swing”) mogą liczyć na wyrozumiałość, bo ogólnie nie jest aż tak źle, jak się zapowiadało – głównie dzięki wspomnianej już spójności. Mnie najlepiej weszły za to „The Devil Rides Out”, „Kelly’s Meat Emporium” i „Torn Arteries”, czyli numery relatywnie brutalne, a przy tym chwytliwe prawie jak za starych dobrych czasów. Co istotne, to właśnie w nich najmocniej daje się wyczuć powiew świeżości i bardziej przyszłościowe podejście do deathmetalowej materii. Ciekawym przypadkiem jest „Flesh Ripping Sonic Torment Limited”, bo to aktualnie najdłuższy numer w historii Carcass – zespół pozwolił sobie na kilka rozbudowanych ponad normę, może nawet ambitnych partii instrumentalnych, ale aranżacyjne szwy widać w nim aż nazbyt wyraźnie. Przynajmniej nie nudzi.

Duży plus należy się Carcass za to jak wyprodukowali Torn Arteries. W porównaniu z poprzednim krążkiem brzmienie jest pełniejsze, bardziej nasycone, cięższe i na szczęście już nie tak sterylne. Ponadto fajna jest okładka (autorstwa Zbigniewa Bielaka) i cały koncept stojący za oprawą graficzną (choć negatywnie wpływa na czytelność tekstów), ale dla właściwego efektu przydałby się lepszy papier, bo akurat na nim Nuclear Blast przyoszczędzili.

Pisanie pochwał pod adresem Carcass przychodzi mi z pewnym trudem, ciągle też liczę na ostateczne rozwiązanie zespołu, ale muszę uczciwie i trochę wbrew sobie przyznać, że Torn Arteries wchodzi mi nadspodziewanie dobrze. Jednocześnie mam świadomość, że po „miesiącu miodowym” płyta trafi na półkę, a ja wrócę do odgrzewania staroci. W każdym razie jeśli chcecie dać Anglikom ostatnią szansę – może już nie być lepszej okazji.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

26 września 2021

Rude – Outer Reaches [2021]

Rude – Outer Reaches recenzja okładka review coverOpisywana właśnie epka była ponoć zapowiadana zaraz po premierze „Remnants…”. Mnie ta informacja chyba umknęła albo po prostu bardziej skupiłem się na jojeczniu założyciela Rude, który nie zdobył zakładanego rozgłosu i nosił się z rozwiązaniem kapeli. Co by się jednak w międzyczasie nie działo, Yusef Wallace przezwyciężył kryzys twórczo-egzystencjalny i 2020 roku wraz z kolegami nagrał sześć kawałków, które właśnie ukazały się pod tytułem Outer Reaches. Czy to te same utwory, o których była mowa w 2017, czy może nowe – tego się nie doczytałem.

Okładka w stylu komiksowego sci-fi poniekąd sugeruje kosmosy również w muzyce, co nawet ma jakiś sens – wszak już w „Children Of Atom” z „Remnants…” pojawiły się ciekawe „okołosphere’owskie” odloty, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby je teraz kontynuować. Prawda? Nieprawda! Pierwotne brzmienie materiału szybko sprowadza słuchacza na ziemię, a nawet pod – bo taki dźwięk kojarzy mi się z nagraniami z próby poczynionymi w piwnicy jakiejś spółdzielni mieszkaniowej w Dąbrowie Górniczej. To pierwsze zaskoczenie. Drugie dotyczy stylu Rude – zespół zrobił wyraźny krok wstecz i w rezultacie nowe utwory są prostsze i wolniejsze (blasty zredukowano do minimum), a przy tym bardziej bezpośrednie i surowe od tych, jakie znamy z dwóch pierwszych krążków. To taki grubo ciosany oldskulowy death metal bez znaczących urozmaiceń i dbałości o detale – coś, co niejako stoi w opozycji do podejścia Skeletal Remains, Morfin czy nawet Gruesome. Oczywiście od razu pojawia się pytanie, czy ta ogólna niechlujność Outer Reaches to w pełni świadomy i zamierzony efekt czy raczej wynik pośpiechu i braku funduszy – obojętnie jaka jest prawda, zespół pewnie bez trudu dorobi sobie do tego jakąś ideologię.

Skoro z grubsza wiadomo, co się zmieniło u Rude, pozostaje jeszcze kwestia, jak Amerykanie odnajdują się w takim graniu, które, nie oszukujmy się, nie wymaga nawet połowy ich technicznego potencjału. Ano odnajdują się bardzo dobrze – na luzie i bez wysiłku, dzięki czemu całość brzmi całkiem naturalnie. W tym przekonaniu utwierdza mnie odbiór tych sześciu kawałków (w tym dwóch sensownych instrumentali), bo słucha się ich… na luzie i bez wysiłku. Tylko czy taka muzyka przysporzy kapeli upragnionego rozgłosu – to akurat mało prawdopodobne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Rude/391039200987363

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 września 2021

Obsidian Mantra – Minds Led Astray [2020]

Obsidian Mantra - Minds Led Astray recenzja okładka review coverNie jestem specem od marketingu i Kotlera kojarzę jedynie z nazwiska, aaale wydaje mi się, Obsidian Mantra powinni zaniechać używania etykiety „progressive death metal” do opisu swojej muzyki. Wiecie, to się jakoś tak źle kojarzy… Tym bardziej, że Minds Led Astray” nie ma nic wspólnego z rozmemłanym pitolonkiem, jałową trzepanką, wesołymi melodyjkami i udziwnianiem wszystkiego na siłę. Jednocześnie absolutnie nie można wrzucić zespołu do szuflady z „typowym polskim death metalem”, bo i takiej charakterystyce kapela całkiem zgrabnie się wymyka. Czyżby zatem Obsidian Mantra to twór oryginalny?

Ano nie, droga do tego daleka, co nie zmienia faktu, że zespół stara się podejść do gatunku po swojemu – korzystając z mniej popularnych/oczywistych patentów i nie odwołując się do banalnych zagrywek. Obsidian Mantra ani nie forsują tempa (wszelkie przyspieszenia to raczej dodatek) ani nie proponują wyjątkowo zakręconych struktur; stawiają za to na specyficzny nastrój i wgniatający, niemal djentowy ciężar. A brutalni są przy okazji. Baza muzyki wywodzi się jednoznacznie z death metalu, jednak już jej nadbudowa jest uzupełniona wieloma obcymi wpływami, zwłaszcza czarnej materii, co przekłada się na dużo niestandardowego riffowania oraz mnogość dźwięków dziwnych i niepokojących, które drażnią uszy z głębszych warstw. Tu brawa dla zespołu, bo chłopaki nie wyręczyli się klawiszami i wszystko — z pominięciem dwóch krótkich instrumentali — wycisnęli z gitar. Dzięki temu całość jest należycie spójna, brzmi naturalnie (bo i realizacja trzyma dobry poziom), a ze względu na bogactwo faktur jest wewnętrznie urozmaicona.

Jedyny problem z takim graniem polega na jego mizernym potencjalne komercyjnym. „Minds Led Astray” to na swoje nieszczęście materiał, nad którym trzeba przysiąść, skupić się, a niekiedy nawet pogłówkować. Owszem, tu i ówdzie trafia się fragment z chwytliwym riffem czy bardziej nośnym groovem, ale to nie to samo, co radosne patataj, czyż nie? Rozpracowywanie takiego albumu daje sporo satysfakcji, jednak nie każdy słuchacz będzie miał dość ciekawości/samozaparcia, by przebić się przez jego pozorną nieprzystępność. W związku z powyższym Obsidian Mantra niejako skazują się na brak sukcesów i działalność poza głównym nurtem, podobnie jak Dormant Ordeal, Symbolical, Nomad czy Redemptor.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ObsidianMantra
Udostępnij:

12 września 2021

Beneath – Ephemeris [2017]

Beneath - Ephemeris recenzja okładka review coverTrzy lata przerwy, drobna korekta składu i… większa korekta w muzyce. Islandczycy trochę niespodziewanie odeszli od stylu dwóch poprzednich płyt i przerzucili się na granie odrobinę nowocześniejsze: bardziej mechaniczne, chłodne, podporządkowane rytmowi i w większym stopniu techniczne. Pomimo iż nie zrezygnowali ze wszystkich wykorzystywanych wcześniej przez siebie patentów, na pewno nie można uznać Ephemeris za oczywistą i bezpośrednią kontynuację „Enslaved By Fear” i „The Barren Throne”. Trzeci album Beneath to materiał mocniej skondensowany, nastawiony na uderzenie i przytłoczenie słuchacza.

Należy docenić zespół za to, że miał dość odwagi, by wyjść poza wypracowane wcześniej schematy i nieco inaczej podejść do konstruowania utworów – by były możliwie zwarte, treściwe i nie zawierały (zbyt wielu) rozpraszających przeszkadzajek. Ponadto niezmiernie mnie cieszy, że Islandczycy poszli po rozum do głowy i przestali rozbudowywać aranżacje ponad miarę i swoje możliwości; na Ephemeris dłużyzn i zapychaczy jest naprawdę niewiele, dzięki czemu całość jest o kwadrans krótsza od poprzedniego krążka, a przez to wchodzi lepiej. Niestety, Beneath wciąż nie do końca radzą sobie z ogarnięciem zwolnień i partii, które mają „robić klimat”. W ich wykonaniu niespecjalnie to rajcuje – takie fragmenty wydają się być nie na miejscu, wręcz dołożone na siłę. Jeśli o mnie chodzi, mogą z tego zupełnie zrezygnować i skupić się wyłącznie na szybkim, brutalnym i opartym na dość chwytliwych riffach graniu, bo to im wychodzi najlepiej.

Mniejsze lub większe zmiany w stylu Beneath nie ominęły i wokali, jednak w przeciwieństwie do muzyki, w kwestii odgłosów paszczą jedynie na minus. Wokalista jest ten sam, co ostatnio, jednak z jakiegoś tajemniczego powodu postanowił ograniczyć się do jednostajnych i bezbarwnych pomruków. Zero dynamiki, zero wyrazistości, zero ekspresji, a i prawdziwej głębi — co po części może być również winą produkcji — brakuje. Na czym to polega, że na „The Barren Throne” wokale mogły być urozmaicone, a na Ephemeris już nie – ot zagadka.

Ostatnią rzeczą, na którą chciałbym zwrócić uwagę, jest brzmienie. Zespół sięgnął głębiej do kieszeni i skorzystał z usług mainstreamowego producenta Fredrika Nordströma, który spisał się no… nieźle, po prostu nieźle. Jak dla mnie Szwed nie do końca odnajduje się w aż tak brutalnej muzyce (bo i nie ma z nią wielkiego doświadczenia) i nie wszystko potrafi należycie uwypuklić. Dźwięk jest mocno skomasowany na zasadzie „ustawimy wszystko głośno i będzie git”, więc niuansów (zwłaszcza gitarowych) trzeba się doszukiwać na własną rękę.

Beneath chcą się zmieniać, iść do przodu i to się chwali. Na mnie stopniowo robią coraz lepsze wrażenie, ale mam przeczucie, że minie jeszcze sporo czasu, zanim będą wymieniani obok Björk jako główne towary eksportowe islandzkiej kultury. No i nie ukrywam, że bardziej przemawiają do mnie Ophidian I.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.beneath.is

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 września 2021

Burial In The Sky – The Consumed Self [2021]

Burial In The Sky - The Consumed Self recenzja okładka review coverLudzka pamięć bywa zawodna, zwłaszcza moja, ale akurat w przypadku Burial In The Sky dość szybko skojarzyłem, że już kiedyś miałem styczność z tym zespołem i że zupełnie nie trafił w mój gust. W związku z tym przezornie odkładałem przesłuchanie The Consumed Self ile się tylko dało, bo — proszę o zrozumienie — nie ciągnie mnie do nieskładnego pitolenia. Pierwszy kawałek, rozbudowane intro z pseudoklimatycznym brandzlowaniem i mizernym czystym wokalem, potwierdził moją opinię o muzyce kapeli – to jest odpychające. Drugi numer już nieco mi zamieszał, a trzeci sprawił, że zacząłem się temu wnikliwie przysłuchiwać… Czyżby nagle wyszli na ludzi?

Nawet jeśli na The Consumed Self nie do końca wszystko im wyszło, to trzeba przyznać, że w ciągu trzech lat Amerykanie zrobili naprawdę duże postępy i poprawili się właściwie na każdej płaszczyźnie, a przy okazji dość wyraźnie określili kierunek rozwoju. Mamy zatem do czynienia z nowoczesnym progresywnym death metalem z rozbudowanymi (niekiedy aż za bardzo – o czym później) aranżacjami, mnóstwem zmian tempa i nastroju, wieloma technicznymi urozmaiceniami i zróżnicowanymi wokalami. Całość jest znacznie bardziej spójna i dopracowana niż poprzedni materiał, który również był ambitny (przynajmniej w założeniach), ale kompletnie niedorobiony od strony kompozytorskiej i do tego topornie wykonany. Poza tym poprawę można odnotować w kwestii brzmienia i produkcji, które tym razem znacząco lepiej dopasowano do stylu zespołu.

Wszystkie wspomniane zmiany oraz, co ważne, zagęszczenie i uwypuklenie partii saksofonu jednoznacznie świadczą o ogromnym wpływie „Where Owls Know My Name” na podejście Burial In The Sky do pisania własnej muzyki. Amerykanie to i owo mogli podpatrzeć bezpośrednio u źródeł — wszak to Zach Strouse nagrywał saksofon dla Rivers Of Nihil — więc starali się zaadaptować niektóre patenty na potrzeby The Consumed Self; z różnym skutkiem. Czyste wokale? A owszem, są, tylko strasznie nierówne, niestety z przewagą tych słabych. Aranżacyjny rozmach? No tak, tylko nie zawsze użyte elementy pasują do siebie tak, jak powinny; niektóre służą chyba tylko temu, żeby nabijać licznik minut. I właśnie, długości The Consumed Self – album trwa niemal godzinę i to już jest lekka przesada. Dobrym rozwiązaniem byłoby wycięcie około kwadransa progresywnych smętów i przesadnego kombinowania (czyli przede wszystkim „Anatomy Of Us”) – całość stałaby się bardziej zwarta i komunikatywna.

Wraz z kolejnymi przesłuchaniami The Consumed Self utwierdza w przekonaniu, że Burial In The Sky bardzo by chcieli być jak Rivers Of Nihil i trochę jak Fallujah. I robią sporo, żeby ich w ten sposób postrzegano, jednak na razie brzmią jak uboższa wersja swoich znanych kolegów. Amerykanie wygrzebali się z poziomu bagna poprzednich płyt i awansowali do kategorii zespołów słuchalnych, ale czy wybiją się wyżej – to zależy, czy starczy im talentu i pieniędzy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/burialinthesky

podobne płyty:


Udostępnij:

25 sierpnia 2021

Ominous Ruin – Amidst Voices That Echo In Stone [2021]

Ominous Ruin - Amidst Voices That Echo In Stone recenzja okładka review coverOminous Ruin to jedni z wieeelu przedstawicieli technicznego death metalu z Kalifornii, a ich debiutancki Amidst Voices That Echo In Stone przynosi trzy kwadranse dokładnie takiej muzyki, jakiej można (należy!) się spodziewać po zespołach z zachodniego wybrzeża USA. Nie da się ukryć, że tamtejsze kapele wypracowały sobie bardzo charakterystyczne patenty na granie i trzymają się ich na tyle kurczowo, że swoje pochodzenie zdradzają po kilku sekundach odsłuchu. Z Ominous Ruin jest podobnie, chociaż akurat sam zespół ma na ten temat nieco inne zdanie. Stąd też zanim przejdę do opisu moich wrażeń, pierwej odniosę się do tego, co chłopaki sami mają o sobie do powiedzenia.

Po pierwsze i chyba najważniejsze, Amidst Voices That Echo In Stone rzekomo ma być powiewem świeżego powietrza na scenie technicznego death metalu. [miejsce, żeby się pobrechtać] Tego… Gają tak, jak się gra w Kalifornii, a wpływy Deeds Of Flesh, Odious Mortem, Severed Savior, Arkaik, Continuum, Inanimate Existence, Decrepit Birth czy bardziej egzotycznego Spawn Of Possession są w ich muzyce wszechobecne. Niezależnie od górnolotnych deklaracji, Ominous Ruin w żaden sposób nie próbują rewolucjonizować tego stylu ani też wprowadzać do niego czegoś od siebie. Przynajmniej ja nie usłyszałem na krążku niczego, czego bym nie znał z twórczości wieeelu innych kapel. Po drugie, Amerykanom uroiło się, że wokale Adama Rosado są wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. [miejsce, żeby się pobrechtać, znowu] Cóż, wokale jak wokale. Wiochy nie ma, ale żeby od razu miały zwracać uwagę czymś szczególnym? No nie, nieee… Poza tym trochę dziwne wydaje mi się częste podkreślanie przez zespół, że korzystają z 8-stunowych gitar i 6-strunowego basu – jakby nie byli przekonani, że to wszystko słychać na płycie. I prawdę mówiąc – tych dodatkowych strun właśnie nie słychać, bo ogólnie Ominous Ruin nie zapędzają się zbytnio w niższe rejestry i raczej stronią od djentu. Co do basu – ten po prostu bywa obecny; to absolutnie nie ta intensywność co u Beyond Creation czy Obscura.

Jak łatwo wywnioskować z powyższego akapitu, Amidst Voices That Echo In Stone nie ma w zasadzie nic wspólnego z oryginalnością czy nowatorstwem. Ale to akurat nie stanowi dla mnie problemu, bo to naprawdę bardzo dobry i znakomicie zagrany materiał. Ominous Ruin w niczym nie ustępują bardziej znanym kolegom – tak jeśli chodzi o umiejętności techniczno-kompozytorskie (sesyjnie za garami zasiadł znany z Fallujah Andrew Baird), poziom brutalności, jak i produkcję albumu. Dziesięć lat zbierania doświadczeń zaowocowało w pełni przekonującymi utworami, spośród których każdy wyróżnia się jakimiś ciekawymi zagrywkami i naprawdę dużą dynamiką – jest szybko, efektownie i bez popadania w progresję. Napisałbym, że nie ma tu miejsca na przestoje, ale niestety do paru kawałków doklejono nawet po kilkadziesiąt sekund „nica” (zwłaszcza w numerze tytułowym), więc całość nieco straciła na płynności.

Amidst Voices That Echo In Stone mogę śmiało polecić wielbicielom wszystkich wymienionych na początku kapel – znajdą tu dokładnie to, co lubią. Krążek nie zawiedzie także fanów szeroko pojętego nowoczesnego death metalu z Ameryki (szczególnie tego z Willowtip i złotego okresu Unique Leader) – Ominous Ruin grzeją, że mucha nie siada. A jak siada, to zaraz zdycha.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OminousRuin
Udostępnij:

20 sierpnia 2021

Cannibal Corpse – Violence Unimagined [2021]

Cannibal Corpse - Violence Unimagined recenzja reviewGdyby złośliwie uznać, że na „Red Before Black” Kanibalom noga się powinęła, że zaliczyli spadek formy i ogólnie cusik im nie wyszło, to wtedy Violence Unimagined można traktować jako rehabilitację zespołu. Gdyby. Bo nie ma potrzeby, by sztucznie podnosić wartość nowej płyty – broni się sama. Na poprzednim krążku zabrakło jedynie powiewu świeżości, natomiast na Violence Unimagined jest jej pod dostatkiem, co w głównej mierze ma związek z wymuszoną przez amerykański wymiar (nie)sprawiedliwości zmianą w składzie. Wieloletniego gitarzystę Pata O'Briena zastąpił Erik Rutan, z którym panowie znają się jak łyse konie, więc przypuszczalnie do nagrań mogli przystąpić z marszu.

Nie chciałbym, żeby ta recka zamieniła się w hymn pochwalny ku czci Rutana, ale nie da się ukryć, że jego wkład w piętnasty (dżizasie!) album Cannibal Corpse jest dość znaczący. Z roli producenta wywiązał się jak zwykle znakomicie, mimo iż w studiu nie wykręcił niczego spektakularnego czy wykraczającego ponad kanibalistyczne standardy. Trzeba mieć jednak na uwadze, że tym razem miał dużo trudniej, bo musiał zachować chłodne podejście do procesu nagrań i pilnować się, by w jakiejś kwestii nie przedobrzyć. To raz. Dwa jest takie, że Rutan nie przyszedł do zespołu tylko po to, żeby pozować do zdjęć; dorzucił od siebie aż trzy utwory wraz z tekstami – z jednej strony gładko wpasował je w styl kapeli (spójność ponad wszystko), a z drugiej przemycił w nich kilka zupełnie nietypowych dla kolegów riffów i technicznych zagrywek. Jest jeszcze trzy – solówki. Okazuje się, że popisy Rutana (w skali płyty większość wyszła spod jego palców!) doskonale pasują do stylu Cannibal Corpse i przy okazji wzbogacają go o charakterystyczne melodie. Stwierdziłbym nawet, że wydają się tym czymś, czego w muzyce Amerykanów zawsze brakowało.

Na jednym gitarzyście zajebistość Violence Unimagined jednakże się nie kończy, bo cały skład pokazał się z naprawdę bardzo dobrej strony i na pewno nie można nikomu zarzucić opierdalania się tudzież problemów z kreatywnością. Weźmy taki „Surround, Kill, Devour” — jeden z najlepszych na krążku — który ma idealny do młynka groove i jest tak skoczny, że powinien się świetnie sprawdzać na żywo. Innym hajlajtem jest „Inhumane Harvest” z masakrycznym zwolnieniem w połowie i fajną zmyłką, kiedy po pierwszej solówce powinno być przyspieszenie, a oni dalej uskuteczniają mielonkę. Warto również zwrócić uwagę na wypakowany solówkami „Bound And Burned”, bo o ile kojarzę wcześniej Cannibal Corpse na aż takie szaleństwa sobie nie pozwalali – spróbowali i było warto. Poza tym na płycie mamy więcej niż ostatnio (a może i kiedykolwiek) bezpośrednio chwytliwych riffów oraz wolniejszych, „nastrojowych” fragmentów, kiedy bas wychodzi na powierzchnię (jak w „Follow The Blood” czy „Overtorture”). Stanowią one niezły kontrast dla paru dłuższych partii z gęstą nawalanką (w „Inhumane Harvest” i „Ritual Annihilation”) – chyba właśnie to miał na myśli Mazurkiewicz, kiedy przekonywał, że Violence Unimagined to dla niego najbardziej jak dotąd wymagający materiał.

Album mogę podsumować tylko w jeden sposób. Cannibal Corpse potwierdzili, że w lidze oldbojów/długodystansowców (jak zwał, tak zwał) nie mają sobie równych i ciągle nie brakuje im pomysłów ani motywacji do grania na najwyższym poziomie. A z młodymi nie muszą się liczyć. Rispekt!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 sierpnia 2021

Ika Johannesson, Jon Jefferson Klingberg – Krew ogień śmierć. Historia szwedzkiego metalu [2015]

Ika Johannesson, Jon Jefferson Klingberg - Krew ogień śmierć. Historia szwedzkiego metalu recenzja okładka review coverIka Johannesson i Jon Jefferson Klingberg podjęli się ambitnej próby opisania historii i fenomenu szwedzkiego metalu i za to na pewno należą im się pochwały, ale… dokonali tego na niewielu ponad 300 stronach, co jak na tak rozległy temat jest dość skromną objętością. Siłą rzeczy autorzy Krew ogień śmierć całe zagadnienie potraktowali powierzchownie, bez wchodzenia w szczegóły (zwłaszcza tam, gdzie to najbardziej wskazane), a skupili się raczej na tych zjawiskach, które mają szansę zainteresować ludzi spoza metalowych kręgów: skandalach i sensacjach. Stąd też poziom książki jest nierówny, bo obok naprawdę ciekawych rozdziałów z wartościowymi informacjami pojawiają się i takie, które wyglądają jak wycięte z drugiej strony jakiegoś tabloidu tudzież gazetki szkolnej.

Autorzy nie starali się trzymać w książce jakiejkolwiek chronologii, więc czegoś o absolutnych początkach ciężkiej muzyki na szwedzkiej ziemi dowiadujemy się dopiero po kilkudziesięciu stronach lektury. Piszę „czegoś”, bo jeśli spodziewacie się szczegółowych kronik z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, to wiele z tego rozdziału nie wyniesiecie. Ja rozumiem, że nie każda kapela z tamtych lat zapisała się złotymi zgłoskami w historii muzyki, jednak można było się pokusić o szersze opisy paru przedstawicieli pokolenia wikingów z Heavy Load. Nawet kultowemu Candlemass poświęcono najwyżej dwa zdania… Podoba mi się za to, że fajnie zarysowano tło społeczne i różnice w zainteresowaniach muzycznych młodych ludzi w zależności od ich pochodzenia – coś, co będzie jeszcze wyraźniejsze w czasie rozkwitu death metalu. Temat początków metalu w Szwecji zamyka osobny rozdział o Bathory, który w dużej mierze oparto na rozmowach z ojcem Quorthona. Wszystkie zawarte tu informacje pochodzą z wiarygodnego źródła, więc to doskonała okazja, żeby sobie uzupełnić wiedzę o mózgu Bathory; tym bardziej, że jest tu sporo ciekawostek, których nie znajdziecie w innych publikacjach – choćby z okresu dzieciństwa Thomasa. Jak dla mnie to jeden z dwóch najciekawszych rozdziałów książki.

Ledwie kilkanaście stron poświęcono rozkwitowi, supremacji i upadkowi szwedzkiego death metalu. Mam świadomość, że ten nurt to tylko część większego zjawiska, ale skrótowość tych opisów woła o pomstę do Sztokholmu. Pada tutaj kilka nazw kapel, kilka nazwisk, jakieś powszechnie znane anegdoty i w zasadzie tyle. Cała wiedza, jaką wyniesie z tej części gospodyni domowa — bo nie wiem, do kogo innego to może być skierowane — sprowadza się do tego, że Nicke Andersson i że Entombed. Swoją drogą Entombed powraca później w osobnym rozdziale, który jest czymś na kształt relacji/reportażu z jednego dnia z trasy, kiedy grali jako support Amon Amarth. Ponownie nie dowiadujemy się niczego konkretnego (piją, śpią, noszą własne graty – po prostu szok i niedowierzanie), więc ten fragment można traktować jako zapchajdziurę. Znacznie mocniej autorzy przyłożyli się do tematu black metalu, bo sensacje + kontrowersje = zainteresowanie czytelnika; już pal licho, że ponad połowa materiału dotyczy Norwegii – sceny obu krajów mocno się tutaj przenikały, więc można im wybaczyć te dygresje. Dostajemy tu skrótowo opisany black metalowy kanon: Euronymous, Vikernes, kółka wzajemnej adoracji, walka o wpływy, popularność i kasę, pogróżki, podpalenia, morderstwa i robienie „kultu”. I szmatowate zachowanie Fenriza w stosunku do muzyków Entombed. Poza tym Ika i Jon zadali sobie trochę trudu, żeby w miarę obiektywnie przybliżyć postać Deada i rzucić trochę światła na jego „pozazespołowy” wizerunek. Szczególnie dużo można się dowiedzieć z rozmów z jego bratem, bo koledzy z Morbid i Mayhem głównie powtarzają znane od dawna historie, choć i z nich da się co nieco wyłuskać. Rozdziały dotyczące muzyki ekstremalnej mogę podsumować słowami mojej polonistki z liceum: ogólniki, ogólniki, ogólniki. Zatem jeśli chcecie czegoś więcej, sięgnijcie po „Szwedzki death metal” Daniela Ekeroth’a i „Black metal. Ewolucja kultu” Dayala Pattersona.

Ozdobą Krew ogień śmierć jest rozdział dotyczący Dissection, mimo iż napisano go bardziej ze względu na przeszłość Jona Nödtveidta niż muzykę. Autorzy z bliska relacjonują powrót zespołu, przygotowania do tras oraz nagrań, a przy okazji starają się także wyciągnąć od muzyków jak najwięcej informacji o ich podejściu do grania, ideologii i otoczce, która im towarzyszy. Czyta się to z dużym zainteresowaniem, bo Nödtveidt, choć oszczędnie w słowa, spokojnie i na chłodno wyjaśnia jaki jest i do czego dąży. A w tym, co robił, był autentyczny do samego końca. I właśnie do tej książki udzielił ostatniego wywiadu przed śmiercią. Przeciwieństwem Jona jest opisany później Niklas Kvarforth (rozdział „Lekcja samobójstwa”), który nie ma ręki do muzyki, ale za to ma dużo do powiedzenia, choć to, co mówi, sprowadza się do narkomańskiego bełkotu i kompletnych kretynizmów. Jak to oceniła jego znajoma: na pokaz i dla efektu. Trzynastolatki, drżyjcie! Galerię postaci ekstremalnych zamyka Erik Danielsson z Watain, który dzielnie podtrzymuje ideały blackowego dualizmu: jeśli my coś robimy, to kult; jeśli inni coś robią, to komercha. Swoją drogą trzeba przyznać, że ogromy sukces zespołu zupełnie go nie zmienił i w wywiadach pierdoli te same głupoty, co piętnaście lat wcześniej – ale na to przymykam oko, bo przynajmniej Watain potrafi zadbać o muzykę.

Krew ogień śmierć uzupełniono jeszcze kilkoma rozdziałami, spośród których tylko te o mediach, pieniądzach i pociesznych bliźniakach z Nifelheim coś wnoszą, bo pozostałe — metal i naziole, metal i kobiety (z jakiegoś powodu jest tu Gaahl i jego coming out…), odrodzenie wąsatego heavy metalu — wrzucono chyba tylko po to, żeby były, a autorzy mogli o sobie powiedzieć, że podeszli do zjawiska z każdej strony. Pomimo mojej krytyki i dość średniego warsztatu Iki i Jona, książka wypada całkiem nieźle jako wprowadzenie do tematu i dla młodszych słuchaczy powinna być punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Mnie po jej przeczytaniu chyba najbardziej uderzył ogromny wpływ KISS na szwedzkich hardrockowców, bo o Amerykanach wspominają prawie wszyscy przepytywani ze swoich inspiracji.


demo
oficjalna strona wydawcy: www.kagra.com.pl
Udostępnij: