20 kwietnia 2020

Trauma – Ominous Black [2020]

Trauma - Ominous Black recenzja okładka review coverPo siedmioletniej przerwie Trauma powróciła z nowym albumem Ominous Black, który z miejsca stał się przedmiotem zbiorowego hype’u. Wszyscy nagle sobie przypomnieli jaki to zajebisty i zasłużony zespół… choć niespecjalnie palą się do tego, żeby go na co dzień słuchać. Z podobną zbiorową podnietą mieliśmy do czynienia przy okazji „Karma Obscura”, która okazała się tak wspaniałą płytą, że aż trzeba było jak najszybciej o niej zapomnieć. Niestety, w naszym wymiarze elbląska ekipa nie będzie wzbudzała zainteresowania, dopóki Mister z kolegami nie zaczną regularnie świecić dupami na instagramie tudzież błaźnić się na inne sposoby.

Póki co Trauma ma do zaoferowania jedynie muzykę. Muzykę na bardzo wysokim poziomie, typową dla siebie, choć mimo wszystko nie dorównującą najlepszym pozycjom w dyskografii. Nie widzę w tym problemu, bo na pewnym pułapie przebicie siebie nie należy do łatwych zadań, a na dobre płyty też jest przecież zapotrzebowanie, tym bardziej jeśli prezentują tak wyrazisty styl. Na przestrzeni całego Ominous Black słychać wyraźnie, że Mister jest na bieżąco z tym, co się dzieje we współczesnym death metalu (choćby pierwszy riff „The Black Maggots” do złudzenia przypomina Decapitated), co wcale nie znaczy, że ładuje w muzykę każdy modny patent. Nowinki, jeśli już się pojawiają, są przefiltrowane przez 30 lat doświadczeń, stąd też gładko wtapiają się w utwory i brzmią w pełni naturalnie.

Trzon płyty to klasyczne dla Traumy dość szybkie strzały, choć do mnie tym razem najlepiej trafiły utwory wolniejsze i bardziej motoryczne (jak „I Am Universe” czy „Astral Misanthropy”), które oprócz dużego urozmaicenia oferują jeszcze naprawdę nastrojowe partie okraszone pierwszorzędnymi solówkami (szczyt zajebiozy mamy we wspomnianym „The Black Maggots”). A propos gitarowych popisów – więcej w nich klimatu i wyczucia niż technicznych sztuczek dla samego przebierania palcami, a melodie w nie wplecione po prostu kładą na łopatki. Warto również wspomnieć o partiach basu, bo tak aktywny i mocno wyeksponowany nie był od czasów Firany.

Na koniec zostawiłem sobie realizację Ominous Black". Materiał został nagrany w przystosowanej do tego kanciapie Traumy, po czym na miksy i mastering powędrował do Hertza. Rezultat jest całkiem niezły, ale brzmienie albumu odbieram jako krok (malutki) wstecz w stosunku do „Karma Obscura” i poprzednich płyt w całości nagrywanych w Białymstoku. Jeśli jednak nie macie pierdolca na tym punkcie, to przypuszczalnie nawet tej różnicy nie odczujecie, zaś sam krążek łykniecie raz-dwa.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 kwietnia 2020

Symbolik – Emergence [2020]

Symbolik - Emergence recenzja okładka review coverSymbolik to kolejny zespół, który jak dla mnie wyskoczył znikąd, choć ich epka z 2011 roku była ponoć bardzo ciepło przyjęta wśród gawiedzi. Pamięć mi w tym nie pomaga, jednak jestem praktycznie stuprocentowo pewien, że nigdy nie miałem do czynienia z tymi Amerykanami. Najwyższa pora to nadrobić, bo ich pełnoczasowy debiut Emergence to całkiem rozsądna porcja technicznego i cholernie melodyjnego death metalu, który gładko wpisuje się w profil wydawniczy The Artisan Era.

Nie da się ukryć, że w takim graniu już powoli robi się tłok, więc samo śmiganie po gryfach z prędkością światła to trochę za mało, żeby zostać zauważonym i podbić listy przebojów. Symbolik swoim śmiganiem potrafią się wybronić, bo materiał z Emergence odznacza się dużą dynamiką (co jest pewnym osiągnięciem, kiedy bazuje się niemal wyłącznie na szybkich tempach) i nieprzeciętną przystępnością (też osiągnięcie, zważywszy na stopień skomplikowania muzyki), a przez to z łatwością skupia i utrzymuje uwagę słuchacza. Ze względu na styl, poziom i umiejętności zespołu na klawiaturę cisną mi się porównania do Alterbeast (zwłaszcza z debiutu), Inferi, First Fragment, Wretched i Equipoise. Warto przy tym zaznaczyć, że nad ostatnimi z wymienionych Symbolik mają tę przewagę, że potrafili zamknąć album w optymalnych 40 minutach. Wbrew pozorom nawet efektowną trzepanką można się zachwycać tylko przez pewien czas, później zaczyna drażnić lub nudzić. Autorzy Emergence uniknęli tej pułapki.

Materiał brzmi zacnie, dość ciężko, selektywność instrumentów również jest bez zarzutu (najwięcej uwagi poświęcono oczywiście gitarom), ale z daleka zalatuje tu typową produkcją Zacka Ohrena. Następnym razem polecałbym rozejrzeć się za kimś innym do realizacji, bo chłop jedzie na takich schematach, że w tej kwestii nawet Gojirę pozbawiłby tożsamości. Ponadto u Symbolik typowe są także wokale – i o ile te niskie mi pasują, to z większości wrzaskliwych bym zrezygnował.

W mojej opinii Symbolik zaliczyli bardzo udany start, teraz tylko muszą się pilnować, żeby nie zginąć w tłumie. Jeśli zatem przepadacie za technicznym death metalem z mnóstwem neoklasycznych wpływów, dominującą rolą gitary solowej i milionem efektownych pomysłów na kawałek, to Emergence jest materiałem dla was.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/symbolikmetal

podobne płyty:

Udostępnij:

9 kwietnia 2020

Aronious – Perspicacity [2020]

Aronious - Perspicacity recenzja okładka review coverWidząc okładkę i znając wydawcę Perspicacity, spodziewałem się czegoś zbliżonego do First Fragment, Virvum, Vale Of Pnath, Aethereus czy Equipoise; innymi słowy: typowego dla The Artisan Era efektownego i technicznego (ewentualnie progresywnego) death metalu. No i cóż, Aronious załapuje się na większą część tej etykiety, z wyłączeniem określenia „typowy”. Amerykanie robią dosłownie wszystko, żeby ich grania przypadkiem nie uznać za pospolite, sztampowe albo — co gorsza — łatwe w odbiorze. Do tego stopnia, że wielu potencjalnych słuchaczy odbije się od tej płyty już na wysokości drugiego kawałka.

Jeśli wierzyć zapewnieniom zespołu, proces powstawania materiału na Perspicacity był długotrwały, wymagający i skomplikowany. Po wgryzieniu się w zawartość krążka (na ile to możliwe) jestem w stanie w to uwierzyć, bo tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w każdy jego fragment. Muzycy Aronious zrealizowali swoją wizję progresywnego death metalu nie oglądając się na boki, ani tym bardziej — i to mi się podoba — nie biorąc pod uwagę oczekiwań i możliwości percepcyjnych ewentualnych odbiorców, stąd też całość jest zajebiście złożona, pokręcona i na pewno nie monotonna. Przez większość czasu naprawdę ciężko nadążyć za pomysłami zespołu, bo — przy swojej wiedzy i umiejętnościach technicznych — najwyraźniej nigdy nie słyszeli o schemacie zwrotka-refren-zwrotka-refren, więc na Perspicacity w ogóle nie znajdziecie tradycyjnych i przewidywalnych struktur – ja nie kojarzę, żeby choć raz wrócili do wcześniej wykorzystanego motywu. Ogarnięcie płyty dodatkowo utrudnia fakt, że utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, układając się w prawie godzinną suitę. Nie mam pojęcia, jak oni to wszystko spamiętują, toteż jestem pełen podziwu.

Wyjątkowo pozytywny obraz Perspicacity uzupełnia bardzo dobre i przejrzyste brzmienie (mix i mastering pod okiem Marka Lewisa), co przy takiej muzyce jest nie bez znaczenia. Mnie szczególnie podoba się dźwięk perkusji (swoją drogą chyba właśnie perkman ma tu najbardziej przejebane) – zadbano, żeby baniaki miały odpowiednią głębię i każdy akcent był możliwy do wyłapania. Jeśli kogoś nie zraża sama idea takiego grania, to minusy znajdzie tylko po stronie wokalisty, który wprawdzie robi, co może, jednak przy tak urozmaiconej i bogatej muzyce wypada średnio. Na miejscu zespołu poszukałbym kogoś z bardziej charakterystycznym i elastycznym głosem.

Aronious mogą być z siebie dumni, bo stworzyli materiał nie tylko kurewsko wymagający, ale i w dość dużym stopniu oryginalny – prawdziwe wyzwanie dla wytrwałych, choć i tak zachęcałbym każdego do zapoznania się z tym albumem. To może być całkiem fajna przeprawa dla wyniszczonych blastami szarych komórek. Na rozgrzewkę przed Perspicacity polecam natomiast coś z katalogu Animals As Leaders.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aroniousmetal
Udostępnij:

4 kwietnia 2020

Immanifest – Macrobial [2019]

Immanifest - Macrobial recenzja okładka review coverNa pierwszy rzut oka Immanifest wygląda naprawdę zachęcająco – kapela z Tampy na Florydzie, za którą stoją ludzie z wieloletnim doświadczeniem, a ich target to fani m.in. Hypocrisy i Septicflesh, w dodatku Macrobial wśród krytyków spotyka się niemal z samymi zachwytami. Pal licho, że swoją muzykę określają dawno zapomnianą etykietką „symphonic black-death”. Muszą być fajni, czyż nie? Ano, nie! Już pierwsze minuty z płytą uświadamiają nam, czemu wydanie debiutu zajęło im ponad dekadę.

Macrobial to po prostu granie z minionej epoki — i to takiej, za którą nikt nie tęskni — tyle, że we współczesnej oprawie. Okładka, brzmienie, zaplecze techniczne grajków, agresywne wokale – każdy z tych elementów z osobna jak najbardziej się broni, jednak styl zespołu i jego, a bo ja wiem, poczucie estetyki – już nie. Immanifest proponują nam przypadkowy zlepek oklepanych motywów, które nie dość, że w większości są nieciekawe, to niekoniecznie z sobą współgrają. Na domiar złego w muzyce Amerykanów dominuje to, co już 25 lat temu było w symfonicznym black-death najgorsze: gatunkowe klisze, mnóstwo banałów, plumkanie klawiszy, naiwne melodyjki, chybione czyste wokale (w tym damskie), patetyczne chórki… I nie chodzi nawet o to, że w międzyczasie świat poszedł do przodu i tamte patenty się zestarzały. Nie, one od początku były zupełnie nieatrakcyjne, a Immanifest z niewiadomych powodów postanowili je przypomnieć.

Dla mnie godne odnotowania momenty (chodzi dosłownie o kilkusekundowe sekwencje) pojawiają się jedynie w „Emissaries Of Ikhenaton”, kiedy zespół pocina coś jednoznacznie nawiązującego do włoskiego Ade. Cała reszta – przelatuje obok i w ogóle nie skupia na sobie uwagi, co nawet jest OK, bo w ten sposób Macrobial ani nie nudzi, ani nie męczy. Tylko czy to przypadkiem nie za mało?


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Immanifest/270388841633
Udostępnij:

31 marca 2020

Hour Of Penance – Misotheism [2019]

Hour Of Penance - Misotheism recenzja reviewHour Of Penance nareszcie wrócili do tego, w czym są najlepsi! A przynajmniej do tego, co mnie w ich wykonaniu sprawia największą radochę – szaleńczego, brutalnego i pełnego pomysłów death metalu. Doceniam dwie poprzednie płyty zespołu, ale nie oszukujmy się – to właśnie Misotheism jednoznacznie dowodzi, czego powinni się trzymać – napierdalania w stylu znanym z nieświętej trójcy: "The Vile Conception" – „Paradogma”„Sedition”. I chociaż nowy album nie ma świeżości tamtych nagrań, to każdy wielbiciel Włochów błyskawicznie wkręci się w jego zawartość.

To co świadczy o zajebistości Misotheism, to przede wszystkim cała masa świetnych mięsistych i urozmaiconych riffów, z których przebijają się charakterystyczne dla Hour Of Penance melodie – z jednej strony agresywne, a z drugiej pełne klimatu, jak choćby w „Fallen From Ivory Towers”, „Lamb Of The Seven Sins” czy „Occult Den Of Snakes”. Nie ma absolutnie mowy o jałowych wypełniaczach czy klepaniu przez pół numeru tego samego motywu; tu cały czas musi się coś dziać, napięcie musi narastać. I narasta. Wzmocnieniu intensywności służą oczywiście partie perkusji, o których złego słowa nie mogę napisać, bo Davide Billia nareszcie dostał więcej okazji, żeby wykazać się umiejętnościami i nieprzeciętną wytrzymałością. Stąd też na Misotheism dominują szybkie i bardzo szybkie tempa, zaś wolniejsze fragmenty, choć także się pojawiają, należą zdecydowanie do rzadkości – służą raczej jako podkreślenie gwałtowności muzyki, zdynamizowaniu jej, ewentualnie w paru utworach pomagają w budowaniu klimatu. Mimo iż nie pozostawiono tu zbyt wiele miejsca na złapanie oddechu, całość łatwo wpada w ucho, a ogólna chwytliwość („Dura Lex Sed Lex”, „Iudex”) albumu może budzić respekt.

Tym materiałem Hour Of Penance bez wątpienia odrobili kilka punktów do Hideous Divinity, ale to ciągle za mało, żeby wrócić na szczyt włoskiego death metalu. Było bardzo blisko, więc gdyby tylko dysponowali potężniejszą produkcją (wzmocniłbym zwłaszcza werbel), to kto wie… Ich rodacy przy budżecie z Century Media nie mają raczej tego typu problemów. Ani takich, jakie widać w książeczce Misotheism. Nie wiem, czym to można tłumaczyć – lenistwem czy niedbalstwem, ale faktem jest, że w tej kwestii ktoś odjebał niezłą fuszerkę. Połowę wkładki (w tym okładkę!) wydrukowano bowiem z — jak obstawiam — jebanych poglądówek w niskiej rozdzielczości, a kto wie i czy nie w RGB i w rezultacie wszystko straszy pikselozą, jest nieczytelne i wkurwia. Wstyd, Agonio, wstyd! Chwała Cthulhu, że muzyka broni się sama!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 marca 2020

Fallujah – Undying Light [2019]

Fallujah - Undying Light recenzja reviewTego się nie spodziewałem! Fallujah, zamiast podążać drogą wyznaczoną na „The Flesh Prevails” i dalej rozwijać tamte tematy, nagle z niej zboczyli, a może nawet i odrobinę zawrócili… Ujmując rzecz jaśniej: Amerykanie na Undying Light częściowo odpuścili progresywne oniryczne klimaty na rzecz grania bardziej bezpośredniego, mniej technicznego, a przy okazji także mniej absorbującego. Nowy kierunek sam w sobie wcale nie jest zły, bo muzyka broni się bez problemu, jednak z obecnym wokalistą zespół jedynie straci dotychczasową reputację.

Nie wiem, z jakiej głębokiej dupy wyskoczył Antonio Palermo, ale jestem w stu procentach pewien, że powinien w niej pozostać do końca swego hipsterskiego życia. Jako wokalista Fallujah nie ma do zaoferowania zupełnie nic wartościowego (czyli irytujące deathcore’owe wrzaski i krzyki bez jakiegokolwiek ładu i składu), jest straszliwie jednowymiarowy, swym głosem spłaszcza utwory i sprawia, że praktycznie wszystkie wydają się takie same, przez co nie można się w nie należycie wkręcić. Stąd też każda próba zbudowania klimatu przez instrumentalistów jest z góry skazana na niepowodzenie, bo on oczywiście musi drzeć mordę, psując odbiór nawet najbardziej zachęcających fragmentów.

Przy takim osobniku po prostu cała idea grania urozmaiconej i w jakikolwiek sposób ambitnej muzyki idzie się jebać w krzaki. Tak więc również na nic się zdaje dobra czytelna i mniej skompresowana niż ostatnio produkcja, większa ilość agresywnych partii (czyli z solidnym blastowaniem) czy łatwiejsze do ogarnięcia struktury. Najgorsze w tym jest to, że pomimo korekty stylu Undying Light to kawał udanej muzyki, który w innym składzie wchodziłby naprawdę gładko i pozostawiał po sobie dobre wrażenie. W obecnej postaci płyta zbyt często męczy i trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do jej końca.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 marca 2020

Tiamat – The Astral Sleep [1991]

Tiamat - The Astral Sleep recenzja okładka review coverW rok po debiucie, w momencie największego rozkwitu szwedzkiego death metalu, Tiamat przypomniał o sobie krążkiem numer dwa; krążkiem, który zapewne niejednego fana wprawił w osłupienie, bo okazał się zupełnie niepodobny do czegokolwiek, co nagrano wcześniej. Na The Astral Sleep zespół dokonał niesamowitego przeskoku stylistycznego, a przy okazji również jakościowego – muzyka, którą stworzyli, wykracza poza ramy death czy doom i do dziś jest czymś absolutnie oryginalnym i niepodrabialnym. Dla mnie ten album to ścisłe „top 5” jeśli chodzi o klasyczny death metal (w uproszeniu) ze szwedzkiej ziemi, zaraz obok płyt Dismember czy Entombed.

Już na „Sumerian Cry” pojawiały się drobne elementy przełamujące surowy styl zespołu – były jedynie dodatkiem, ale ciekawym i odświeżającym. Na The Astral Sleep zespół przestał się w jakikolwiek sposób ograniczać i władował w muzykę wszystko, na co tylko miał ochotę, a w rezultacie stworzył materiał szalenie zróżnicowany – z mnóstwem zmian tempa, klimatu i aranżacyjnych miszmaszów, kiedy nieokiełznana dzikość przeplata się z romantycznym (?) zawodzeniem. Muzycy Tiamat zaproponowali całkiem sporo nowatorskich (albo przynajmniej niespotykanych na taką skalę) rozwiązań — akustyki, klawisze, ect. — które na tyle umiejętnie włączyli w struktury utworów, że trudno je sobie wyobrazić bez tych dodatków. Jakby odmienności było mało, zespół powierzył produkcję materiału Waldemarowi Sorychcie, który nadał dźwiękom Tiamat większej przestrzeni i czytelności, co akurat nie było domeną Skogsberga.

Tym, co chyba najbardziej mi imponuje na The Astral Sleep jest zajebiste zespolenie znanej z debiutu toporności (dotyczy to zwłaszcza perkusji – choć i tak miejcie na uwadze, że bębniarza wymieniono na bardziej ogarniętego) z całym mnóstwem wręcz finezyjnych zagrywek gitarowych, solówek i rozmaitych ornamentów. Czego jak czego, ale ambicji, odwagi i pomysłów zespołowi nie brakowało! Odnoszę wrażenie, że aranżacyjnych szaleństw byłoby więcej (mało tego – stopniem skomplikowania przypominających nawet Disharmonic Orchestra), gdyby tylko zaplecze techniczne im na to pozwalało. Niemniej jednak Szwedzi i tak do śmierci powinni być dumni z tego, co stworzyli, bo The Astral Sleep to nie tylko eksperymenty, ale przede wszystkim doskonałe urozmaicone riffy, bogata melodyka i najlepsze wokale (szczególnie te rozpaczliwe), jakie Johan kiedykolwiek nagrał. Aaa, no i jeszcze zestaw mocno zagnieżdżających się w pamięci hitów w typie „Sumerian Cry (Part III)” (najlepszy numer Tiamat ever!), „Ancient Entity” (w sumie też najlepszy…), „Lady Temptress” (…i ten też jest najlepszy, a co!), „Mountain Of Doom”, „On Golden Wings”, „Angels Far Beyond”, że ograniczę się tylko do tych kilku, przy których najbardziej robię pod siebie.

Jedyny problem, jaki widzę w The Astral Sleep wynika z tego, że jest to album kompletny – Szwedzi za jednym zamachem stworzyli nową jakość i jednoczenie wyczerpali temat. To dlatego później poszli w zupełnie niezrozumiałym dla mnie kierunku, i to dlatego staram się udawać, że do nagrań „Clouds” w ogóle nie doszło. Za to The Astral Sleep polecam gorąco, drugiej takiej płyty nie znajdziecie!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tiamat

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 marca 2020

Defiled – Infinite Regress [2020]

Defiled - Infinite Regress recenzja reviewJeśli mam być szczery, w ogóle nie wierzyłem w zapowiedzi muzyków Defiled, jakoby ich szósta płyta miała być powrotem do grania, z którego niegdyś zasłynęli. Bądźmy poważni, nikt o zdrowych zmysłach i pamięci sięgającej „Towards Inevitable Ruin” by w to nie uwierzył. W dodatku tytuł krążka aż za dobrze wpisywał się w ciągnące się od dekady pasmo nieszczęść: „W kryzysie” – „Ku nieuchronnej ruinie” – „Nieskończony regres”… Może w tej kwestii nieco nadinterpretuję, ale coś musi być na rzeczy, bo ostatnio u Japończyków tytuły kolejnych albumów doskonale odzwierciedlały poziom muzyki.

Na szczęście tym razem jest inaczej i płyta nie jest świadectwem cofnięcia się w rozwoju. Defiled ogarnęli się na tyle, żeby Infinite Regress dało się wysłuchać w całości, nie popadając przy tym w czarną rozpacz – w przeciwieństwie do dwóch poprzednich materiałów. Nie jest to wprawdzie ten sam szybki, brutalny i techniczny zespół, co przed laty, ale i tak fani tamtych nagrań znajdą tu parę powodów do radości. Defiled wrócili do schematu nagrywania u siebie i „wykończeniówki” w Morrisound, dzięki czemu brzmienie znów ma ręce i nogi, choć próżno szukać w nim czegoś wybitnego; jest po prostu normalne, dość naturalne i na pewno nie przeszkadza w odbiorze muzyki.

Infinite Regress składa się z dwunastu kawałków (plus zupełnie nieistotne intro i outro), w większości bardzo krótkich i stosunkowo intensywnych, które każdy miłośnik death metalu powinien łyknąć za pierwszym razem. O ile oczywiście nie przeszkadza mu ich duży rozrzut stylistyczny, a ujmując rzecz dokładniej – ich taka sobie wewnętrzna spójność. Defiled potrafią napierać urozmaicony technicznie łomot (powiedzmy, że w stylu Deivos, tylko przynajmniej o klasę niżej), by już w następnej chwili wyskoczyć z prostymi łupankami charakterystycznymi dla czeskiego grindu – jak gdyby nie do końca wiedzieli, co chcą grać. Te przeskoki bywają gwałtowne, więc całość w kupie trzyma jedynie wokal (albo trochę brakuje mu mocy albo jest zbyt schowany) i brzmienie, które akurat pasuje do wszystkiego.

Koniec końców Infinite Regress to jednak miła niespodzianka dla wszystkich, którzy — tak jak ja — spisali Defiled na straty. Co prawda płycie do ideału sporo brakuje, ale biorąc pod uwagę z jakiego bagna zespół się wygrzebał, to i tak jest dobrze. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że znowu im coś nie odbije.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 marca 2020

God Dethroned – Illuminati [2020]

God Dethroned - Illuminati recenzja okładka review coverDo konsumpcji Illuminati przystąpiłem znając jedynie koncertowe wersje kilku świeżych kawałków i mając w pamięci zapewnienia Jeroena Pompera, że ta płyta powinna wynieść zespół na nowy poziom. Wówczas nawet przez myśl mi nie przeszło, że może mu chodzić o poziom komercyjny, a tu proszę… Najwyraźniej God Dethroned na stare lata zapragnęli liznąć nieco sławy. Nie, żebym miał coś przeciwko, wszak po tylu udanych krążkach popularność i uznanie należą im się jak mało komu, jednak sposób, w jaki chcą je osiągnąć… cóż, poszli po linii najmniejszego oporu.

Illuminati to najspokojniejszy i najbardziej przystępny materiał Holendrów od czasu bardzo średniego (jak na nich) „The Toxic Touch”, a może i w ogóle. Nie przypuszczałem, że zmiana tematyki (po zamknięciu trylogii dotyczącej I wojny światowej) aż tak wpłynie na muzykę; a jeśli już, to powrót God Dethroned do antychrześcijańsko-diabelskich klimatów przełoży się na jeszcze bardziej siarczyste granie. Nic z tych rzeczy! Illuminati to płyta utrzymana głównie w średnio-średnich tempach, doprawiona mnóstwem melodii, klawiszowych plam, podniosłych chórków (!) i ładnych technicznie solówek (autorstwa znanego z Apophys Dave’a Meestera). Jakby tego było mało, część utworów jest pozbawiona blastów, w innych pojawiają się tylko krótkie ich sekwencje, a prawdziwy konkret dostajemy jedynie w dwóch numerach – „Satan Spawn” (brakuje „The Caco-Daemon”, hehe…) i „Blood Moon Eclipse”, które są zdecydowanie najostrzejsze, kipią od agresji i najmniej w nich aranżacyjnych subtelności.

Co ciekawe, w promocji Illuminati zespół skupił się przede wszystkim na zaakcentowaniu tej łagodniejszej strony muzyki — jak w „Book Of Lies” i kawałku tytułowym — jakby chciał w pierwszej kolejności uderzyć do fanów Amon Amarth i podobnych bestsellerów, nie zaś do fanów God Dethroned… Niemniej jednak i ci, którzy są z Holendrami od lat znajdą tu coś dla siebie, zwłaszcza we wspomnianych już petardach oraz „Eye Of Horus”, „Spirit Of Beelzebub” czy „Broken Halo”. Nawet wyjątkowo lajtowy „Gabriel” może się podobać, mimo iż dla mnie był chyba zbyt zaskakujący. Najważniejsze, że Illuminati wchodzi naprawdę łatwo i w ogóle nie nudzi, choć trzeba mieć na uwadze, że ciśnienie podnosi tylko w paru mocniejszych fragmentach.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

2 marca 2020

Hyperdontia – Nexus Of Teeth [2018]

Hyperdontia - Nexus Of Teeth recenzja okładka review coverStomatologiczny death metal? Tego zdaje się jeszcze nie było. I co ciekawe – to ma nawet sens! Bo cóż jest przerażającego w obdzieraniu ze skóry, ludobójstwach czy Szatanie wobec wizji leczenia kanałowego po tysiaku za ząb? Ha! Nie spodziewajcie się jednak w tekstach przesadnie obrazowych opisów, bo muzycy Hyperdontia postawili na krótkie i niewyszukane formy liryczne na poziomie grafomaństwa, jakie każdy z nas uskuteczniał w podstawówce. I choćby z tego powodu nie należy uznawać oryginalnej tematyki za podstawowy atut Nexus Of Teeth; najważniejsza jest tu bez wątpienia muzyka.

Za Hyperdontia odpowiadają członkowie m.in. Decaying Purity, Phrenelith czy Burial Invocation, a zatem zespołów z zupełnie różnych stylistycznie światów (a i geograficznie nie jest to przecież rzut beretem), więc w zasadzie nie było wiadomo, czego można się po nich spodziewać. Bulgoty? Oldskul? Ponury doom? Ta kwestia znajduje wyjaśnienie w pierwszych kilkunastu sekundach „Purging Through Flesh” – Hyperdontia to kolejna już kapela, która za punkt wyjścia wzięła sobie wczesne dokonania Incantation i paru co sławniejszych grup mocno zainspirowanych… Incantation. Nad Nexus Of Teeth przez większość czasu unosi się duch „Onward To Golgotha”, ponadto w szybszych partiach zalatuje też starym Morbid Angel… Innymi słowy: oryginalności za grosz.

No prawie, bo muzycy Hyperdontia baaardzo przyłożyli się do brzmienia swojego materiału i to w stopniu daleko wykraczającym poza to, co zrobili dotychczas inni „grający pod Incantation”. Mnie Nexus Of Teeth imponuje niespotykaną w tym stylu (i tak ogólnie – pozazdroszczenia godną) selektywnością gitar – tu dosłownie KAŻDY riff jest doskonale czytelny i to niezależnie od jego tempa czy stopnia skomplikowania. Dzięki temu słychać, że gitarniak zaserwował wyłącznie dobrze osadzone w klimacie konkrety, bez ratowania się jałowymi wypełniaczami. Stąd też po lepszym wgryzieniu się w utwory okazuje się, że są bogatsze i precyzyjniej skonstruowane, niż by to wynikało z takiej dość barbarzyńskiej estetyki. Jakby tego było mało, chwytliwość Nexus Of Teeth nie budzi moich najmniejszych zastrzeżeń – za muzyką podąża się z dużym zaangażowaniem, więc całość przelatuje naprawdę szybko.

Nie da się ukryć, że w ostatnich latach granie „pod Incantation” stało się łatwym sposobem na zdobycie kultu i rozgłosu, co mi już bokiem wychodzi, bo mnożą się te kapele jak grzyby po deszczu, choć większość z nich ma do zaoferowania jedynie odgrzewane po stokroć kotlety. Prawdziwych perełek jest wśród nich niewiele, a Hyperdontia — może i odrobinę na wyrost — byłbym właśnie skłonny zaliczyć do tego grona.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hyperdontia

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: