7 lipca 2023

Fallujah – Empyrean [2022]

Fallujah - Empyrean recenzja reviewJa to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na „Undying Light”, ale byli i tacy, którzy na zespole nie zostawili suchej nitki, gnojąc tamten materiał i jego twórców (gwoli sprawiedliwości – jednemu się szczególnie należało) z góry na dół i po bokach. Co ciekawe i w sumie niespotykane, zmasowana krytyka i nieco rozpaczliwe wołania o opamiętanie dotarły tam, gdzie trzeba — czyli do Scotta Carstairsa — i dlatego Empyrean jest chwalebnym powrotem do stylu, z jakiego Amerykanie zasłynęli na swych najlepszych produkcjach.

Taki komunikat zapewne nigdy nie pojawi się oficjalnie, ale Empyrean należy potraktować jako przyznanie się założyciela Fallujah do błędu, jakim była poprzednia płyta. Stąd też Empyrean nie ma z nią nic wspólnego, jest natomiast bezpośrednią kontynuacją „Dreamless” – jej jedynym logicznym rozwinięciem, a pod pewnymi względami udoskonaleniem – jakby „Undying Light” w ogóle nie istniał. Ten zwrot można traktować jako koniunkturalizm i zagranie pod publikę, ale… Raz, że Fallujah są twórcami tego stylu, a dwa, że właśnie w nim mogą w pełni uwolnić swój potencjał – nie ma więc sensu się czepiać, że niczego nie udają i grają to, w czym są najlepsi.

Zespół nie tylko powrócił do tego, co przyniosło mu rozgłos i uznanie, ale i udoskonalił kilka mniej lub bardziej istotnych detali, dzięki czemu Empyrean wchodzi jeszcze lepiej niż „Dreamless” – przynajmniej komuś, kto ma słabość do technicznego death metalu. Amerykanie zawarli w muzyce zaskakująco dużo naprawdę brutalnych i zakręconych fragmentów (niektóre podchodzą pod Necrophagist, tylko są podane w nowocześniejszej formie, zaś ich tempa są wyraźnie szybsze), co stanowi fajny i pożądany kontrast dla spokojnych partii o progresywnej proweniencji (tak mógłby grać Cynic, gdyby Masvidalowi chciało się żwawiej przebierać palcami). Odnoszę nawet wrażenie, że na tej płycie Fallujah lepiej niż kiedykolwiek zbalansowali proporcje między deathmetalową jazdą a onirycznymi klimatami, więc przy takiej ilości urozmaiceń, jaką zaserwowali, całość nie ma prawa nudzić, choć do najkrótszych nie należy.

Wraz z muzyką delikatnej ewolucji uległo również brzmienie zespołu. Za produkcję Empyrean odpowiada Mark Lewis, który mimo iż wcześniej współpracował z Amerykanami, to dopiero tym razem zajmował się wszystkim – od nagrań po mastering. Spisał się co naprawdę dobrze, bo dźwięk instrumentów jest dość naturalny (Ohren miał z tym problemy), selektywność nie budzi najmniejszych zastrzeżeń (bardzo zyskał bas – jest cały czas wyraźny) i nie ma żadnych zgrzytów przy przejściach między sieczką a klimatami. Mam tylko jedną uwagę – mógł to wyprodukować zdecydowanie głośniej. Poza tym nic złego by się nie stało, gdyby przekonał chłopaków, choćby groźbą, gwałtem i przemocą, do rezygnacji z przydługich „niców” między utworami.

Empyrean jestem skłonny uznać za najdojrzalszy i najbardziej udany album w dyskografii Fallujah i to niezależnie od tego, czy powstał pod presją fanów, czy nie. To wyjątkowo złożona, urozmaicona i wciągająca, a przy tym świetnie wykonana muzyka, która z każdym kolejnym przesłuchaniem skutecznie wwierca się w mózg. Jeśli o mnie chodzi, Amerykanie mogą czuć się rozgrzeszeni.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

4 lipca 2023

Internal Bleeding – Driven To Conquer [1999]

Internal Bleeding - Driven To Conquer recenzja reviewJak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.

Podstawową bolączką Internal Bleeding było kiepskie brzmienie. Tym razem do pomocy zaprzęgnięto Briana Griffina (były gitarzysta Broken Hope), który kto jak kto, ale doskonale rozumiał potrzeby grupy. Ponownie nagrany utwór „Inhuman Suffering” z debiutu, pod nazwą „Inhuman 99” doskonale obrazuje różnicę i skok jakościowy między obiema produkcjami. Tym razem nie ma żadnego powodu do wstydu, muzyka brzmi równie świeżo dzisiaj, co wtedy.

Zespół musiał czuć ogromną presję na sobie, bo mimo dotychczasowego ciepłego przyjęcia przez publikę, za wszelką cenę chciał pokazać i udowodnić, że stać ich na dużo więcej, niż komukolwiek się mogło wydawać. Z tego względu końcowy materiał można śmiało postawić obok „Warkult” Malevolent Creation, „Close to a World Below” Immolation, oraz „From Wisdom to Hate” Gorguts, jako zestaw podstawowy dla każdego młokosa, który chce wejść w ciężki, ekstremalny Death Metal.

Każdy utwór znajdujący się na płycie jest bezbłędny i ma coś do zaoferowania. Ja mogę wymienić „Rage”, „Driven to Conquer”, „Conditioned”, „Slave Soul”, „Anthem for a Doomed Youth” (czyli ponad połowę płyty), jako godne rekomendacji, aczkolwiek pozostałe tracki nie są bynajmniej słabsze. Tekstowo i wizualnie grupa zdaje się kontynuować swoją polemikę odnośnie kultury amerykańskiej, a w szczególności krytykować imperialistyczne zapędy stanów. Przypominam, że płyta powstała przed atakiem na WTC, co w samo w sobie zmuszałoby do oddzielnej analizy, którą zostawię może politologom.

Na płytę dokooptowano Ray’a Lebona (Immortal Suffering – wokal), oraz Guy’a Marchaisa (Suffocation, Pyrexia – gitara). Jest to zresztą ich jedyna płyta z tym zespołem. Niestety, skład się całkowicie posypał po tej płycie i został tylko perkusista, który dobrał sobie (chyba losowo) ludzi do zrobienia bardzo luźnie nawiązującej do stylu zespołu płyty „Onward to Mecca”. Ale to już jest osobna historia…

Jako ukryty track tym razem słuchacze dostają 13-minutowe podziękowania od grupy. Jest to bardzo miły gest i po raz kolejny pokazuje przepaść mentalną, luz, jak i podejście, jeśli chodzi o ekstremalne gatunki w Metalu (nie chcę wskazywać palcem, ale istnieje pewien kolorowy podgatunek, który uważa, że bycie dupkiem jest bardziej trve i kvlt).

Legenda. Klasyka. Obowiązkowa lektura. Nazwy różne, ale zjawisko to samo. Nie znać, to wstyd. Polecam też obejrzeć film na youtube umieszczony przez samego Marchaisa o powstawaniu albumu, można zobaczyć przy okazji, w jakich bólach powstawała słynna akustyczna solówka do „Rage” i ile podejść się odbyło, zanim ostatecznie się udała.

Słuchać i to koniecznie na repeat.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InternalBleeding

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 lipca 2023

Inveracity – Extermination Of Millions [2007]

Inveracity - Extermination Of Millions recenzja reviewBył taki okres, 15-20 lat temu, kiedy najlepszym (albo najprostszym) patentem, żeby załapać się w szeregi Unique Leader Records, było granie jak Deeds Of Flesh, bo nic tak nie łechce ego muzyka-właściciela wytwórni jak zapatrzeni w niego liczni naśladowcy. Taka polityka wydawcy sprawiła, że na kontrakt załapali się m.in. Arkaik, Beheaded, Decrepit Birth, Severed Savior oraz bohaterowie tej recenzji, którzy w tym gronie zrobili bodaj najmniejszą karierę, ale i tak trafili ze swoją muzyką tam, gdzie trzeba.

Na opatrzonym paskudną okładką Extermination Of Millions grecki kwartet dokonał sporego przeskoku jakościowego w porównaniu z dość nieokrzesanym debiutem; Inveracity stworzyli materiał znacznie dojrzalszy, lepiej dopracowany i profesjonalnie wyprodukowany, a przy tym jeszcze bardziej ekstremalny. Album składa się dziesięciu nowych utworów (plus ponownie nagrany numer ze splitu ze szwedzkim Insision) utrzymanych w charakterystycznym dla Deeds Of Flesh stylu brutalnego i technicznego death metalu, które — choć pozbawione oryginalności — przewyższają wszystko, co Amerykanie kiedykolwiek wydali.

Inveracity bardzo dużo zyskali na wpuszczeniu do kompozycji odrobiny powietrza, większym zróżnicowaniu tempa (przy czym oczywiście dominują te najszybsze) czy odważniejszym podejściu do melodii. Nie bez znaczenia jest również świetny, a praktycznie nieobecny u Deeds Of Flesh, feeling, z którym zagrali ten materiał. Dzięki osiągniętej w ten sposób chwytliwości Extermination Of Millions rajcuje od początku do końca i na żadnym etapie nie przekształca się w pozbawioną dynamiki jednowymiarową napierdalankę. Tu nie ma ani miejsca ani czasu na jałowe wypełniacze, infantylne intra czy elektroniczne popierdywania, więc album ma porządny flow i nie nudzi nawet przez moment.

Extermination Of Millions to znakomity, efektowny i intensywny, ale i niestety nieco niedoceniony krążek, na którym Grecy wyciągnęli to, co najlepsze w brutalnym i technicznym death metalu i podali w bardzo atrakcyjnej i przystępnej formie. A to wszystko bez uciekania się do jakichkolwiek kompromisów.


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

28 czerwca 2023

Vomitory – All Heads Are Gonna Roll [2023]

Vomitory - All Heads Are Gonna Roll recenzja reviewVomitory to z pewnością dość szeroko znany zespół powstały w złotych latach death metalu i nie trzeba go specjalnie przedstawiać. Chyba jedynie jako ciekawostkę można powiedzieć, że to jeden z nielicznych zespołów szwedzkich gdzie swoich paluchów NIE maczał Rogga Johansson, hehe. Na debiut „Raped in Their Own Blood” przyszło im czekać, aż do 1996 roku, a ów był z konkretnym kopem w jaja. Przez ponad 20 lat grania chłopaki trzymali co najmniej solidny poziom. W 2013 zakończyli działalność, aby w 2018 wrócić na scenę. Od tego momentu musieliśmy uzbroić się w cierpliwość na kolejny album i oto w 2023 roku doczekaliśmy się wydawnictwa spod szyldu Metal Blade Records. Zatem, czy najnowsze dzieło All Heads Are Gonna Roll będzie tak naładowane, że tytułowe głowy się potoczą? Zobaczmy!

Stracić głowę mamy w czasie 40 minut upchanych w 10 utworach, czyli standardowo. Wita nas otwierający kawałek o tymże samym tytule co album. Pierwsze riffy gitary współtwórcy Vomitory, Urbana Gustafssona sugerują, że Szwedzi bawić się w dyrdymały nie będą. Nie oczekujmy tutaj zabaw z tempami, igraszek technicznych i czegoś, co określilibyśmy nie-death metalem. Tobias Gustafsson nie odstawia stóp (ani łapsk) ładnie napierdalając. Wokal Erika Rundqvista jest tym, co death metalowe tygryski lubią najbardziej. Drugi utwór „Decrowned” sprawi, że główka chętnie pozbędzie się nadmiaru łupieżu. Oda do miło… znaczy się oda do piły do mięsa („Ode to the Meat Saw”) kontynuuje ten wątek muzyczny, choć nieco (powtarzam, nieco!) zwalnia, abyśmy mogli wziąć oddech (i to bardzo płytki).

Nie rozmieniając się na drobne, bo nie tak, że każdy utwór wymagać będzie oddzielnego akapitu, przejdźmy do meritum. Album jest spójny i solidny, a utwory takie jak „Decrowned”, „Piece by Stinking Piece” czy zamykający utwór „Beg for Death” wytworzyły mi w głowie obraz kotła na koncercie, co jest bardzo pozytywne. Panowie ewidentnie mieli pomysł na album, nie zaskakujący, lecz zrobiony z autentycznością i energią, a nie na siłę, co u starych weteranów nie zawsze jest regułą. All Heads Are Gonna Roll nikogo nie zaskoczy oryginalnością czy jakiegoś rodzaju rewolucją gatunkową. Wątpię też, by sprawił na naszej gębie grymas zniesmaczenia. Ten pełniak to po prostu (i aż) zajebiście solidna dawka szwedzkiego death metalu. Kto lubi nie zmarnuje czasu i będzie zadowolony, a kto nie lubi takiego grania… czy w ogóle ktoś taki istnieje?

Zatem czy głowy polecą? Może i nie, ale jest to gwarantowane 40 minut porządnej dawki metalu śmierci.


ocena: 7,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitoryband



Udostępnij:

25 czerwca 2023

Bloodphemy – In Cold Blood [2019]

Bloodphemy - In Cold Blood recenzja reviewPo raz kolejny wygrzebałem dla was starych weteranów, którzy mają skromną dyskografię i są nieco niezauważeni. Myślę, że to dobrze, że nie są masowo rozchwytywani, bo dzięki temu mogę nieco przyszpanować znajomością czegoś obskurniejszego, ale nie schodzącego poniżej klasy C.

A ponieważ są to leciwi panowie, to i ich inspiracje są właściwe. Tym razem padło (moim zdaniem) na stary Gorefest, kiedy tenże się jeszcze jarał psychopatycznymi umysłami i seryjnymi zabójcami (jak ktoś nie wie o czym mówię, to powinien nadrobić zaległości w Death Metalu). Muszę jednak was rozczarować – skoro są leciwi, to i nie ma tutaj zapierdolu, zresztą i tak klimaty Brutal/Tech zostawiam lepszym recenzentom od siebie. Tempa kierują się ku wolniejszemu, gęstszemu, ocierającemu się o klaustrofobizm, graniu. Jest ciężko, ale nie bestialsko. Jakby próbowano flirtować z czymś mocniejszym, ale niekoniecznie chciano się temu oddać w pełni.

„A Barbarous Murder” przejawia pewien rodzaj kreatywności i charakteru, który można by uznać za adekwatną wizytówkę grupy. Występuje tam nietypowy dobór harmonii gitarowych – wujek Google podpowiada że się to nazywa „natural harmonics” i zastanawiam się, czy się pojawią malkontenci, którzy będą na to narzekać. Możliwe.

„Chambers of Horrors” też was nieco chwyci z miejsca za dupę z zaskoczenia, aczkolwiek i tu podejrzewam, że jednych to zaciekawi, a drugich takie „pomysły” zniesmaczą (mówiąc łagodnie). Czy grupa na siłę stara się być oryginalniejsza od reszty? Możliwe, razy dwa. Choć czasem wychodzi to ociupinkę dziwacznie, a nawet mdło, nawet jeśli sam track potrafi pięknie się rozwinąć. Pojawia się więc parę patentów, które będą walczyć o waszą uwagę i skupienie, co samo w sobie nie jest takie złe.

Co prawda, mało kiedy mówi się o oprawie graficznej, ale wypada pochwalić za stworzenie czegoś, co również oddziałuje wizualnie. Na poszczególnych stronach mamy przedstawioną scenkę rodzajową, gdzie zespół sobie zakopuje w ziemi parę kochanków (heteroseksualnych, żeby nie było (Czy oni w ten sposób nie dyskryminują LGBT? – przyp. demo)). Niby nic odkrywczego, ale warto docenić inwencję. Zbyt często się obecnie idzie w kierunku banalnej książeczki z tekstami i szczątkowym info, co w dobie cyfrowości woła o pomstę do nieba – jak ktoś trwoni kasę na fizyczny nośnik, to powinien dostać coś wypasionego. Koniec dygresji.

Można mieć zastrzeżenia, że jest to za mało techniczne, żeby się zachwycać i że materiał mógł być deczko lepiej napisany, bo niektóre riffy były chyba pisane na kolanie i zbyt nastawione na schemat wers-refren, jakby powstawały za szybko, bez przefiltrowania jakościowego, a zamiast tego braki warsztatowe były nadrabiane tanim efekciarstwem. Talent jest, tylko źle ukierunkowany i piękno miesza się tu naprzemiennie z wiochą, co utrudnia jednoznaczną ocenę. Mimo gorzkich słów krytyki, umiarkowanie polecam sprawdzić z czystej ciekawości. Mnie to nawet urzekło, ale że mamy tutaj wysokie standardy, to troszkę obniżyłem ocenę, żeby było uczciwie.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Bloodphemy





Udostępnij:

22 czerwca 2023

Kat & Roman Kostrzewski – Popiór [2019]

Kat & Roman Kostrzewski - Popiór recenzja reviewCzas nie oszczędza nikogo ani niczego, a dla „Biało-czarnej” okazał się wyjątkowo niełaskawy – debiutancki album Kata i Romana Kostrzewskiego zestarzał się bardzo szybko, w dodatku w niezbyt atrakcyjny sposób. Każdy kolejny rok tylko uwypuklał jego bolączki, odbierając ochotę do kolejnych przesłuchań, zaś na jego następcę, który mógłby trochę zamazać to wrażenie, długo się nie zanosiło. Wreszcie po ośmiu latach, kilku chybionych projektach-zapchajdziurach i paru niezwykle istotnych zmianach w składzie pojawił się Popiór, którego wydaniu towarzyszyły pewne kontrowersje. Jako że gównoburze są naszą Specjalnością Narodową, to nikogo nie powinno dziwić, że w sztucznie wywołanym zamieszaniu gdzieś na dalszy plan zeszła sama muzyka. Muzyka, która tym razem powinna na dłużej pozostać w pamięci.

Popiór do tego stopnia różni się od „Biało-czarnej”, że mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że — oprócz wokalu i klimatu w spokojniejszych partiach — nie ma z nią za dużo wspólnego. Nowe oblicze Kata i Romana Kostrzewskiego jest bardziej zwarte (41 minut zamiast godziny), dynamiczne, wyraziste, spójne i bogato zaaranżowane, a brzmi czysto (sterylnie?), selektywnie i stosunkowo nowocześnie. Ma to oczywiście związek z nowymi ludźmi, którzy wnieśli do zespołu świeże spojrzenie i świetne umiejętności. Co zaskakujące (i jak się później okazało – konfliktogenne), to właśnie debiutujący w składzie Jacek Hiro, do spółki z Romanem, jest autorem całego materiału, natomiast Krzysztof Pistelok, który wcześniej miał spory wpływ na muzykę, tym razem dorzucił jedynie kilka solówek.

Zespół znacząco zwiększył swój potencjał, otworzyły się przed nim nowe możliwości, więc należy docenić, że miał także dość odwagi, żeby przynajmniej z części z nich skorzystać. Stąd też Popiór jest albumem szybszym i bardziej technicznym od poprzednika, mniej schematycznym, z wieloma fajnie przemyślanymi zmianami tempa i porządną dawką gitarowego czesania. Do mnie szczególnie mocno przemawiają nawiązania do zawijasów z „Bastarda” („Baba zakonna”, „Głowy w dół spuszczone”, „Dali na msze”), zgrabnie powplatane solówki oraz wybuchy konkretnej thrash’owej młócki („Tarło”, „Baba zakonna”), z którą Irek Loth mógłby już mieć problemy. Ponadto cieszy mnie, że grupa uniknęła dłużyzn, których na „Biało-czarnej” było stanowczo zbyt wiele. Muzyka jest zagrana z głową, dzieje się w niej sporo i ogólnie jest dobrze, naprawdę dobrze, choć ja pewnie ograniczyłbym akustyczne partie — choć są ładne — żeby utwory szybciej nabierały właściwych „metalowych” kształtów.

Wokale Romana są stosunkowo urozmaicone i sprawnie wykonane, ale niestety słychać w nich wysiłek i zmęczenie materiału. Niskie pomruki, przeciągnięte jęknięcia i inne „klimatoroby” nie są w stanie odwrócić uwagi od tego, że tam, gdzie trzeba przycisnąć, brakuje mu pałera i dawnej zadziorności. Cóż, możliwe, że dał z siebie wszystko i starczyło tylko na tyle. Kostrzewski do jakiegoś stopnia nadrobił to w tekstach, w charakterystyczny sposób bawiąc się brzmieniem słów i ich znaczeniami – liryki są ciekawie/oryginalnie skonstruowane, co jednak wcale nie czyni ich łatwiejszymi w odbiorze.

Popiór to naprawdę udany materiał — inny i na pewno bardziej strawny od debiutu — którym zespół udowodnił, że czasem warto pozwolić sobie na trochę więcej swobody i otwartości w komponowaniu, że nie trzeba się kurczowo trzymać rozwiązań, do których fani się przyzwyczaili i których oczekują, a i tak będzie fajnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/KATandRomanKostrzewski/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

19 czerwca 2023

Gorement – The Ending Quest [1994]

Gorement - The Ending Quest recenzja reviewCiąg dalszy mini-serii Stare-(Nie)zapomniane. Dziś na warsztat pójdzie szwedzka kapela z miejscowości Nyköping. Nic nie mówiące miasteczko oddalone jakieś 100 km od stolicy spłodziło Testicle Perspirant. A potem przemianowało się na Executioner… a potem na Sanguinary, aby wreszcie w 1991 nazwać się Gorement (notabene zmieniając nazwę na Pipers Dawn w 1996 roku, ale nas to już nie interesuje). W 1994 roku wydany zostaje jedyny pełniak The Ending Quest poprzedzony EP’ką oraz dwoma demami, my jednak skupimy się na tym jedynym albumie.

Technicznie to 10 utworów zmieszczonych w 42 minutach, więc bardzo rozsądnie. Styl Szwedów myślę, że nikogo nie zaskoczy. Kto się lubuje w tej nordyckiej szkole metalu z pewnością się nie zawiedzie, ale jeśli spodziewa się jakiś melodii to może się mocno zdziwić.

Otwierający album „My Ending Quest” owszem przywita nas melodyjnymi wstawkami, ale dość szybko pozostanie jeno wspomnienie. Album The Ending Quest to zasadniczo średnio-wolne tempa z konkretnym pierdolnięciem, ciężką, klimatyczną muzyką z głębokim growlem Jimmy’ego Karlssona. W krótkich momentach jak np. w „The Memorial” usłyszymy techniczne brzdęknięcie bassu Nicklasa Lilja, ale to pojedyncze momenty nie wpływające na odbiór całości (na plus lub minus jak kto woli). Zespół nie zmiażdży nas ciągłym napierdalaniem. Wolniejsze tempa skutecznie pompują tutaj mroczny klimat, który możemy zobaczyć na okładce. Z kolei przyśpieszenie nie pozwoli nam zasnąć i przypomina, że mamy tutaj do czynienia z metalem śmierci. Szwedzi doskonale żonglują tempem akcji i taki „Silent Hymn (For the Dead)” doskonale nam to potwierdzi. Niewielka ilość tekstu, śpiewany praktycznie na czysto, wolne granie, bardzo tematyczny, ba, niemal refleksyjny prawie 4 minutowy utwór utwierdzi nas w przekonaniu, że panowie wiedzieli co robią, co chcą nagrać i (co chyba najważniejsze) mają do tego umiejętności. „Sea of Silence” praktycznie kontynuuje styl muzyczny poprzedniego utworu, wracając jednak do death metalowego wokalu. Jednakże jeśliśmy przybili gwoździa to następny utwór „Obsequies of Mankind” delikatnie, acz stanowczo nas przebudzi, gdyż wracamy na tory death metalu. „Darkness of the Dead” również nie pozwoli nam na nudę. Ba! Usłyszymy tutaj nawet klawisze! Ostatni utwór „Into Shadows” zwolni jednak nieco tempo choćby początkowym graniem na klasycznej gitarze. Nie będziemy mieć wątpliwości, że dobiega koniec tego zacnego dzieła.

Słów kilka odnośnie produkcji albumu. Recenzuję wersję z 2012 roku wydanej w kompilacji „Within the Shadow of Darkness – The Complete Recordings” podzielonej na dwa CD. Pierwszy z albumem, a druga płytka zawiera wcześniej wspomniane dema i koncertowe nagrania. Jest to nie lada gratka, aby w jednej produkcji mieć całą dyskografię zremasterowaną przez znanego nam Dana Swanö i tą wersję polecam. Słucha się tego świetne bez uszczerbku na klimacie. Wszystko gra i buczy, aż milutko na czarnym serduszku!

Podsumowując: The Ending Quest jest albumem zajebiście solidnym, klimatycznym, nietuzinkowym i grzechem byłoby go nie polecić.


ocena: 9/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Gorement/137355626316306
Udostępnij:

16 czerwca 2023

Psychrist – The Abysmal Fiend [1994]

Psychrist - The Abysmal Fiend recenzja reviewPrzy okazji australijskiego Psychrist zmierzyłem się jednocześnie z wieloma archetypami Death Metalu Made in 1990-1994. Mianowicie, zacznijmy od mocnego wejścia. Psychrist, jak wiele przed nimi, mieli ogromną potrzebę pokazania się od brutalnej strony. Nie ma więc jakiegoś gównianego intro, jest od razu z grubej rury, wymierzone twardą rurą prosto w ryj. Jest to tzw. nieodżałowany wpływ Suffocation, jaki mieli na różnej maści żółtodziobów, którzy chcieli wejść do dużej ligi.

Kolejna rzecz – obowiązkowo pogmatwana solówka. Nie jakaś tam prosta slajerówka, a bardziej schuldinerówko-cavalerówka. Nieco oczywiste progresje, ale układające się w sposób wykraczający poza życie ziemskie. I te bestialskie wokale połączone z pędzącym obok dobitnym riffem przewodnim – coś, co Napalm Death doprowadził do perfekcji na „Harmony Corruption” (Benediction tyż).

Psychrist nie spoczywa jednak na laurach. Ich muzyka, czy to ze względu na produkcję, która sprawia, jakby to było nagrywane w jakimś grobowcu (na plus), czy też chęci bycia true, używają miłych melodii na zachętę, po to, aby po raz kolejny, bez cienia zażenowania, przywalić znów w ryj. Zwykło się mówić na to wpływy Grindcore, ale to jest najzwyczajniej w świecie szaleństwo i opętanie.

Ani wcześniej, ani też później zespoły nie były w stanie grać, czy to banalnych, czy też wydumanych riffów z taką uczciwością i entuzjazmem porywającym tłumy. Nie ważne co grają, robią to tak, że można w to uwierzyć. Obskurna produkcja działa na plus – i na cholerę te ProToolsy, te wszystkie programy i inne badziewia, jak można coś spartolić a i tak wyjdzie się na swoje? Bo to, że muzyka porywa, zachwyca i wciąga, jest wynikiem postawy muzyków – idą na całość, dają z siebie wszystko i nie biorą jeńców. Jesteśmy raczeni utworem za utworem, który mimo niewielkich różnic w wariacji zachwyca i sprawa, że prosimy o więcej. Tu coś pobuja, tu coś zaświruje schizolskiego, tu coś zapoda Thrash’owego. Jest pełen szwedzki stół – każdy znajdzie coś dla siebie. Jest powaga, patos, jest też wariactwo, humor. Zapewne sama grupa nie spodziewała się, że jakiś Polak po 30 latach to odgrzebie i odnajdzie ich grzechy młodości – tym lepiej, trzeba je naświetlić i postawić przed sądem dobrego gustu. Wszak cały czas nadchodzą nowe epoki, zmiatając w proch poprzednie. Ale ten skarb zachowałbym dla siebie.

Jest to bodajże mini album o długości prawie 30 minut i jest to najlepsza rzecz, jaką ten zespół stworzył. Ma te wszystkie elementy, które sprawiły, że o Death Metalu mówił Jim Carrey, czy też Morbid Angel mógł się załapać na kontrakt z Warner Bros. Jest to kapsuła czasowa, z krótkiej chwili zwycięstwa gatunku, zanim wszystko się z dnia na dzień spieprzyło. Wręcz ostatni wyziew. Dokładnie takiego Death Metalu szukacie i nie możecie znaleźć w dzisiejszych czasach (za wyjątkiem Skeletal Remains, Gorephilia, Deathrite, Teitanblood). Warto się czasem wrócić i oprzytomnieć, aby zrozumieć, dlaczego ta muza aż tak potrafi wciągać i nie tylko fanów Metalu.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

13 czerwca 2023

Beheaded – Ominous Bloodline [2005]

Beheaded - Ominous Bloodline recenzja reviewO Ominous Bloodline można śmiało napisać, że z przytupem wieńczy drugi etap kariery Beheaded – te kilka lat od przełomu wieków, kiedy zespół był totalnie zafascynowany nowoczesnym (wówczas) brutalnym death metalem z Ameryki. Maltańczycy nagrali wtedy najmocniejszy materiał na jaki było ich stać, po czym zrobili sobie dłuuugą przerwę, by powrócić w odmienionym składzie i z zupełnie inną muzyką. Czyżby w międzyczasie zabrakło im pary do napierdalania na najwyższych obrotach? Mało prawdopodobne. To może znudził ich taki styl? To akurat całkiem możliwe. Ja jednak jestem przekonany, że po prostu doszli do wniosku, że w jego ramach zrobili już wszystko i później tylko by się powtarzali.

Od pierwszych taktów „Crowned With Repression” słychać, że opisywanym krążkiem Beheaded w praktyce doszli do ściany – raz, że stworzyli album pod każdym względem lepszy od poprzedniego: brutalniejszy, znacznie szybszy, bardziej techniczny, sprawniej wybulgotany i lepiej zrealizowany, a dwa, że dobili do poziomu sławniejszych kapel zza wielkiej wody. Niemal każdy element Ominous Bloodline wpisuje się w kanon wypracowany w okolicach Nowego Jorku i Kalifornii, wszystko jest wykonane w zgodzie z brutal-death’ową sztuką – fachowo, precyzyjnie i z dużą dbałością o szczegóły. Tempa większości utworów są szybkie i bardzo szybkie, choć nie brakuje tu również groove, który przebija się zwłaszcza w ostatnich trzech kawałkach. Ogólnie zespół zadbał o dynamikę, więc o zamulaniu nie ma mowy nawet w tych wolniejszych fragmentach. Moim faworytem jest urozmaicony „Conceived To Dominate” – pewnie dlatego, że zespół zaszalał z rozbudowaną solówką i upchnął w nim dużo wpływów Suffocation.

No właśnie, wpływy… Oprócz wspomnianego Suffocation, na Ominous Bloodline wyraźnie słychać Disgorge, Dying Fetus, Misery Index, Pyrexia czy Deeds Of Flesh. Na tyle wyraźnie, że przy odrobinie nieuwagi można stracić orientację, kogo i jakiej płyty właściwie słuchamy. I to jest dla mnie największy problem tego albumu. Pod względem wykonania i brzmienia nie można mu w zasadzie niczego zarzucić, ale oryginalność… Nie ma tu ani śladu własnej tożsamości i naprawdę trudno odróżnić materiał Beheaded od dziesiątków innych utrzymanych w podobnym stylu. Jedyne, co na siłę można określić jako nietypowe, to podejście do solówek, bo zespół pozwala sobie w nich na odrobinę melodii, a może nawet próbuje robić jakiś klimat. Mało? Zależy dla kogo…

Myślę, że trzeci krążek Beheaded powinien spasować większości fanów brutalnego death metalu, przynajmniej tym, którzy nie oczekują od muzyki niczego rewolucyjnego. Ominous Bloodline to materiał utrzymany na wysokim poziomie, mimo to ma głównie wartość użytkową – odpala się go wtedy, gdy chce się posłuchać czegoś co po prostu rzetelnie napierdala, a doznania estetyczne nie mają specjalnego znaczenia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeheadedMT

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 czerwca 2023

Dragon – Horda Goga [1989]

Dragon - Horda Goga recenzja reviewDawno temu, gdy internet był w powijakach, były (a czasem wciąż są) niektóre stronki internetowe, co to wrzucały nieraz pełne albumy w kiepskiej jakości. Czy ktoś pamięta taki format pliku „.rm”? Było to coś wręcz okropnego, ale właśnie w takiej wersji usłyszałem po raz pierwszy ten klasyk. I była to niestety angielska wersja z Kupczykiem na wokalu, o której szkoda słów, bo efekt końcowy wyszedł tragicznie.

Bo oryginalna wersja zaśpiewana przez Marka po polsku miała dokładnie to, co sprawia, że dobre instrumentarium jest podnoszone na wyższy poziom – charyzmę, siłę, moc, pomysł na siebie oraz pewną dozę diabelstwa, co może nieco stać w sprzeczności z przesłaniem Dragona, ale pomińmy może tą kwestię.

Wydani przez badziewną wytwórnię, której nie warto wymieniać z nazwy, a której szefu robił wszystko, aby zniszczyć scenę Metalową w Polsce, zespół nagrał stylistycznie wczesny Death/Thrash (bardziej to drugie), charakterystyczny dla roku 1987. I jest to dla mnie zdecydowanie jedna z najważniejszych płyt, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałem. Nie ocalał nikt.

Techniczne, precyzyjne, ostre jak brzytwa gitary. Genialne, unikatowe motywy, które wg mnie przeszły do historii (a jeśli nie, to zdecydowanie powinny). Zwłaszcza pierwsza połowa płyty to jest potężny cios za ciosem niebanalnych i konkretnie rozbudowanych kompozycji, co zdarza się tylko najlepszym zespołom. Zapewniam was, że jak je raz usłyszycie, to będziecie je pamiętać aż do końca życia, nawet jeśli dostaniecie Alzheimera. I tak w sumie, to nie ma co się rozpisywać bardziej – po prostu pełna klasa kompozycyjna, mało komu dostępna.

Wielka tylko szkoda, że nie nagrano na ten album ponownie „Demonów Wojny”, bo wg mnie był to chyba najlepszy utwór Dragona wszechczasów, ale nie można mieć wszystkiego. Generalnie pierwsze 4 płyty tej formacji należy jak najbardziej znać na pamięć, z naciskiem na pierwsze dwie.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DragonPolska
Udostępnij: