11 maja 2023

Intense Agonizing – Beginning Of The End [1995]

Intense Agonizing - Beginning Of The End recenzja reviewPolak-Węgier – dwa bratanki. Do Metalu i do szklanki.

Ta skądinąd sympatyczna kapela zapewne raczej nie będzie nikomu tutaj znana, nawet najbardziej oddanym fanatykom starego Death Metalu, grzebiących po śmietnikach w poszukiwaniu diamentu. Również wśród samych Węgrów mało kto by ich tam kojarzył, w porównaniu do Necropsia, Extreme Deformity, Subject, czy Unfit Ass. Naród węgierski ma dość specyficzny styl, gdyż słychać pewne ukształtowanie historyczne w ich dźwiękach. Czyli – z jednej strony, ciągnie ich w kierunku Grindcore, ale takiego bardziej brzmieniowego, niż typowo stylistycznego, nie inaczej jak w Czechach (Garbage Disposal), czy przede wszystkim w byłym partnerze królewskim – Austrii (Pungent Stench), a z drugiej strony, mającą nieco uliczne brzmienie, podobnie jak u swego sąsiada w Rumunii.

Intense Agonizing tworzy wypadkową obu namiętności i przede wszystkim stara się być w pierwszej kolejności uczciwą kapelą ekstremalną, próbując wyważyć eksperymentowanie z formułą do minimum (polecam przesłuchać „Smile of a Mask”). Co prawda, omawiany album wypada również na rok, w którym Sepultura / Napalm Death, poszli w pełni w kierunku alternatywnym i takowe właśnie podobne ciągotki można tu zauważyć, ale uspokajam, że podstawowym daniem jest szybki, maniakalny, blastujący Death Metal ze szczyptą koncertowej, Punkowej niechlujności i piekielnym, mocno zajeżdżającym alkoholem, wyziewem z gardła (serio, nie przystawiajcie głowy do głośników bo się upijecie).

Mimo pomysłowości i unikania sztampy i tak ostatecznie dostajemy tylko i aż przeciętny album, który choć ma swój wyrazisty charakter, to też niespecjalnie wybija się ponad przeciętność jeśli chodzi o riffy, czy różnorodność kompozycji. Dostajemy strzał w ryj, punkt za punktem, cios za ciosem, gdzie nikt się nie ogląda za siebie i mimo kilku jasnych punktów (np. „I'm a Vanishing Type of Animal”, „Human Spirit Lightened of Burden”, „Our Becoming Unintelligent by the World”), całościowo trąci nieco monotonią. Co prawda, są ludzie, którzy tylko tego oczekują od Metalu, ale ja lubię, jak zespół stara się tworzyć dzieła absolutne – już taki ze mnie cham niezbuntowany.

Nie mam jednak większych uwag i jest to dobra pamiątka czasów minionych i była ewidentnie tworzona przez młodych gniewnych, którzy po prostu kochali taką muzykę – a to jest największa determinanta wpływająca na przyjemność ze słuchania płyty. To nie ma prawa zrobić wam rewolucji umysłowej (mimo iż zespół naprawdę stara się być ciekawy), ale jak najbardziej jest w stanie umilić wam czas, a nawet się mocno spodobać. Zresztą, niech stracę, dam im 0,5 pkt więcej, bo to takie właśnie niepozorne płyty, sprawiają że człowiek z lubością grzebie w wykopaliskach. Jeszcze nie platyna, nie diament, ale jakieś złoto już jest.


ocena: 7/10
mutant
Udostępnij:

8 maja 2023

Metallica – 72 Seasons [2023]

Metallica - 72 Seasons recenzja reviewZaprawdę powiadam wam: spieszcie się słuchać 72 Seasons zanim szum medialny wokół tej płyty się skończy i wszyscy o niej zapomną w cholerę! Nie to, żebym jakoś gorąco zachęcał do zapoznania się z jedenastym longiem Metallicy, bo to by było nadużycie z mojej strony. Chodzi o to, że jeśli w okresie „miesiąca miodowego” nie skorzystacie z okazji, później możecie nie znaleźć w sobie dość samozaparcia, żeby w ogóle podejść do tego materiału, a mowa przecież o długim, grubo ciosanym klocku. Klocku, który razem z paroma innymi klockami łapie się do dolnej połowy metallicowej tabeli.

Pod względem stylu muzyka nie odbiega znacząco od tej z „Hardwired… To Self-Destruct” — co oznacza niespecjalnie spójny mariaż naiwnych thrash’owych riffów sprzed 40 lat ze stonerami i zamulaniem aż za dobrze znanymi z „Load”/„ReLoad” — jednak jest bardziej schematyczna, odtwórcza i na pewno nie ma takiej wyrazistości. Choć większość kawałków ma swój odpowiednik (pierwowzór?) na poprzedniej płycie, to z 72 Seasons trudno wytypować jakiś ewidentny hit i pewniak koncertowy, bo żaden w całości nie jest na tyle udany, żeby się go chciało słuchać do upadłego. Najlepiej wypadają co żwawsze fragmenty „Room Of Mirrors” (chyba najlepszy w zestawie), utworu tytułowego, „Lux Æterna” (na tle innych to wręcz petarda) czy wyjątkowo melodyjne refreny „Shadows Follow”, „If Darkness Had A Son” i „Chasing Light”, ale – to tylko fragmenty. Zresztą, czy którykolwiek z nich mógłby wskoczyć do setlisty kosztem czegoś z „Ride The Lightning” czy „…And Justice For All”? Patrząc logicznie i zdroworozsądkowo – nie; patrząc praktycznie i niestety też zdroworozsądkowo – tak, za te, które Ulrich najmocniej kaleczy.

Chociaż 72 Seasons to najbardziej zespołowe dzieło Metallicy od lat — bo Trujillo (słychać go, słychać!) i Hammett dorzucili tu swoje kompozytorskie trzy centy — to w ogóle nie ma to przełożenia na różnorodność czy świeżość materiału. Album jest niemal identyczny objętościowo co „Hardwired… To Self-Destruct” (12 kawałków w 77 minut), jednak pod względem ilości pomysłów wypada wyraźnie skromniej, co oznacza więcej powtórzeń i powtórzeń powtórzeń i powtórzeń powtórzeń powtórzeń… Może i moje podejście do tematu jest naiwne, ale wydaje mi się, że jak się ma patentów (w dodatku nie rewelacyjnych) na 3 minuty, to nie powinno się z nich robić 6-7 ani tym bardziej 11-minutowych tasiemców. Tej monotonnej mielonki w żaden sposób nie urozmaicają solówki Hammetta, bo tym razem zagrał zupełnie bez polotu – takie „random Hammett noises”, które niczym się od siebie nie różnią i wszędzie pasują/nie pasują tak samo. Ot zapchajdziury, żeby nikt nie jojczył, że nie ma solówek. Rezultat jest taki, że część utworów — „Sleepwalk My Life Away”, „You Must Burn!” (jeśli to miało być nawiązanie do „Sad But True”, to wyszło raczej „sad” niż „true”), „Crown Of Barbed Wire” — nie ma nawet przebłysków, a w kupie trzyma je wyłącznie nienaganny wokal Hetfielda, któremu kolejne odwyki niestraszne.

Czy ktoś to przyjmuje do wiadomości, czy nie, Metallica wyżej 72 Seasons nie podskoczy, będzie już tylko gorzej i zaklinanie rzeczywistości w niczym tu nie pomoże. W tym momencie stać ich tylko na przeciętne, wtórne płyty i nie można mieć im tego za złe, taka po prostu jest kolej rzeczy. Jednocześnie jestem pewien, że dopóki Ulrich będzie w stanie trafić w werbel bez posiłkowania się namierzaniem z satelity, będą powstawały kolejne „powroty do thrash’owych korzeni”.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:
























Udostępnij:

5 maja 2023

Panzerchrist – Regiment Ragnarok [2011]

Panzerchrist - Regiment Ragnarok recenzja reviewPancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.

Początkowo chciałem też porównać Pancernychmesjaszy do Bolt Thrower/Marduk, tyle że nie ta prędkość, nie ta intensywność niestety. Nie zrozumcie mnie źle, blasty są (o tym później), ale nie czuć tej duszności i klaustrofobii i gęsiej skórki, jaka się pojawia przy zapuszczaniu wcześniej wymienionych. Dużo bardziej natomiast słyszę tutaj wpływ notabene polskich grup Death Metalowych. Poziom Calm Hatchery to oczywiście to nie jest, ale jest pewien zbliżony entuzjazm w tworzenie sztuki, jak i ewidentna przyjemność z grania, a nie klepania losowo podanych riffów.

Zacznijmy jednak od tego, co jest kiepskie. Co prawda nie lubię blackowych elementów i choć o dziwo tutaj one sprawiają, że materiał brzmi ciekawie, to mimo wszystko mogłoby się obyć bez skrzeków. Inna sprawa, że growl brzmi tatusiowato (poproszę ojca, żeby zaryczał to sobie potem nagram i porównam).

Drugi problem i to poważny, to perkusja. Z tego co przeczytałem, to produkcją i dalszymi następstwami zajął się jeden typ – Jacob Olsen. Patrząc się na jego „dorobek”, to rzadko kiedy wszystko robił sam, częściej współpracował z Tue Madsenem (tym bardziej kompetentnym Duńczykiem). I to niestety słychać. Perkusista jest naprawdę dobry – blastuje, częstuje nas talerzami, przejściami, ma energię, siłę, kopa i pomysły, czego to on nie robi, żeby przykuć naszą uwagę. Tyle, że gówno z tego słychać. Mam taką teorię, że Jacob chowając werble do tyłu przy mixie (bo one brzmią akurat prawidłowo), przy okazji nieopatrznie ściszył wszystkie pozostałe ścieżki perkusyjne, gdyż brzmi to jak klepanie dupą po prześcieradle albo lepiej, klapkiem o podłogę.

Niestety, ale w Death Metalu perkusja, a co za tym idzie, rytmika, a co za tym idzie, energia i charyzma w prezentowaniu swojej wizji, to jest nieraz być albo nie być. I dla wielu z was nie będzie miało znaczenia to, że dostaniecie naprawdę zajebiste schizofreniczno-apokaliptyczne piruety na gitarze, wraz z odpowiednim klimatem i genialnymi utworami typu „We March as One”, „King Tiger”, „Feuersturm”. Nie, aczkolwiek nigdy nie ma nudy i cały czas coś się dzieje ciekawego i nie ma zjadania ogona, to gdyby perkusja brzmiała tak jak należy, to nie musiałbym teraz świecić oczami za swoje opinie i końcową ocenę.

Mimo tego, stwierdziłem że tylko troszkę odejmę punktów, bo tego typu albumy udowadniają, że nie o oryginalność chodzi w Death Metalu, a o jakość kompozycji. Można robić popisy cyrkowe i trafić tym jak kula w płot. A można wziąć poszczególne znane składniki, stworzyć własną recepturę i wygrać. Dlatego też wierzę w sens istnienia tego zespołu i uważam, że jest on tynfa wart.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Panzerchrist/24836243997

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2023

Torchure – The Essence [1993]

Torchure - The Essence recenzja reviewPo tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.

Do odrodzonego zespołu zwerbowano braci (!) Staller na gitary, basistę o xwie Dr. Fressenius oraz… klawiszowca Patricka Felsnera, który w przeciwieństwie do kolegów z metalem nie miał dotąd nic wspólnego. W tym składzie Torchure rozwinęli styl z debiutu i śmiało pchnęli go w kierunku, o którym już wcześniej myślał Andreas Reissdorf (a czego przedsmak znajduje się na składaku „This Stuff's 2 Loud 4 U”): więcej klawiszy i więcej klimatu. W ten sposób powstała płyta mająca dużo wspólnego z „Beyond The Veil”, a jednocześnie zupełnie od niej inna. Co ciekawe i paradoksalne, „The Essence” jest materiałem jeszcze brutalniejszym od debiutu: szybszym, cięższym i bardziej agresywnym – już od pierwszych taktów „Invisible Truth” Torchure nie szczędzą blastów i naprawdę wgniatających riffów, których nie powstydziłby się Gorefest. Nawet wokal Martina brzmi mocniej – tak jakoś niechlujnie i dziko.

Ekstremalne wyziewy to tylko jedna strona „The Essence”, bo zespół równolegle rozwiną się w przeciwnym kierunku i wprowadził do swojego stylu także dużo wpływów doom czy surowego death/domm – kłaniają się szczególnie debiuty Paradise Lost i Tiamat. To właśnie w tych wolniejszych partiach — poza niekoniecznie udanymi instrumentalnymi przerywnikami — wyraźnie do głosu dochodzą klawisze, co jednak nie znaczy, że w jakimkolwiek stopniu łagodzą muzykę. Wręcz przeciwnie – czynią ją bardziej ponurą i przygnębiającą. To wrażenie potęguje bardzo szorstkie brzmienie albumu, tak różne od stosunkowo wypolerowanego „Beyond The Veil”.

Bardzo duże kontrasty w muzyce i jej nastroju sprawiają, że w dość rozbudowanych strukturach utworów czasem coś zgrzytnie, zwłaszcza kiedy między skrajnymi elementami brakuje płynnych przejść. Można to potraktować jako drobną wadę, można też uznać, że takie zabiegi podkreślają gwałtowny charakter „The Essence”. Dla mnie o wiele istotniejsze jest to, że Torchure trochę stracili na chwytliwości, a poszczególne kawałki nie są tak wyraziste jak na debiucie – i właśnie to przesądza o odrobinę niższej ocenie.

„The Essence” to nie tylko jedna z lepszych ekstremalnych płyt nagranych we wczesnych latach 90. za naszą zachodnią granicą, ale i pełnoprawny klasyk europejskiego metalu śmierci, który można śmiało stawiać obok „You'll Never See…” czy „Mindloss”. Poza tym to godne epitafium dla Torchure.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 kwietnia 2023

Headhunter D.C. – God’s Spreading Cancer [2007]

Headhunter D.C. - God’s Spreading Cancer recenzja reviewHeadhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.

Nie ma jakiekolwiek elementu, który byłby losowy, nieprzemyślany, czy zrobiony po linii najmniejszego oporu. Nawet okładka, choć kiczowata (z powodów budżetowych), ma swój koncept, pomysł i czar, a pulchna książeczka wypełniona po brzegi informacjami, zdjęciami, bardzo osobistymi dedykacjami, grafikami powinna zawstydzić 99% dostępnych wydawnictw na rynku, które robione są na odwal się i sprzedawane za ciężkie pieniądze. Tak się właśnie powinno tworzyć i wydawać muzykę – dając z siebie jak najwięcej fanom. Zresztą temu jest również poświęcony ostatni hymn na tej płycie „Long Live the Death Cult”.

Żeby była jasność – nie ma żadnych słabych utworów, jest ogromna różnorodność styli, nawet intro jest ciekawe, ze względu na oryginalny pomysł wplecenia fragmentu żywej publiki z koncertu, jakby za punkt honoru obrano sobie pokazanie, że jesteśmy świadkami magicznego misterium dla wybranych. Co mogę polecić? Otwierający płytę „God is Dead” perfekcyjnie obrazuje geniusz zespołu w budowaniu napięcia i rozwijaniem poszczególnych motywów w celu uzyskania maksymalnego efektu mroku. Do godnych polecenia przychodzą mi na myśl „Stillborn Messiah”, „Contemplation (To the Fire)” (moje prywatne faworyty) czy oparty na refrenie “Black Miracle” i tytułowy track. Najlepiej to sobie puścić, bo żadne słowa nie oddadzą tu sprawiedliwości, tego co się dzieje. Dodatkową atrakcją jest cover nieznanemu nikomu ThrashMassacre (ich historia jest opisana w książeczce), stanowiący swoiste uhonorowanie podziemia. Jest to zdecydowanie lepszy pomysł, niż jakbym po raz kolejny miał słuchać tych samych hitów od Morbid Angel, czy Celtic Frost, jak to zazwyczaj bywa przy coverach.

Dlatego też każdy, kto autentycznie kocha i żyje tą muzyką i chce inteligentnie napisanej płyty, nie powinien przejść obojętnie, łącznie z największymi malkontentami. Obawiam się więc, że nie ma innego wyjścia, niż grzecznie pokłonić się przed Kultem Śmierci i docenić monstrualną pracę, jaka była włożona w stworzenie tego albumu.

Na koniec pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów do przemyślenia z liner notes, autorstwa frontmana:

„and no matter how long we take to release a new album, we’ll NEVER betray our principles (…), after all we’re not dealing with just plain business here. It’s about PASSION above all! (…) we aren’t like certain bands that release one album each year with results almost always worthless. (…) Death Metal for us does not mean a heap of disconnected notes resulting in senseless riffs (riffs?), monotonous grunts and 10.000 beats per minute. (…) At last, have a good listening (and of course, a good reading, as the lyrics are also a very important part in this work), bang your fucking’ head off at the loudest volume possible and stay away from God. We are God’s Spreading Cancer…”.

ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeadhunterDc
Udostępnij:

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 kwietnia 2023

Pessimist – Blood For The Gods [1999]

Pessimist - Blood For The Gods recenzja reviewGdybym miał zgadywać w którym roku ten album wyszedł, to wskazałbym klasyczną, pierwszą falę Death Metalu i postawiłbym ten majstersztyk obok takich oczywistych klasyków jak „Testimony of the Ancients”, „Retribution”, „Cause of Death, czy „Severed Survival”. Sęk w tym, że grupa się spóźniła prawie o dekadę ze swym dziełem, ale jak to się mówi, lepiej późno niż wcale. Zresztą, jeśli wierzyć oficjalnej biografii, to zespół istnieje od 1989 roku, mimo iż jest to zaledwie ich drugi album od początku istnienia.

I jak najbardziej słychać to w samej muzyce. Pessimist gra autentyczną wypadkową Death Metalu w takiej formie, jaki był między rokiem 1989 a 1991, jako pewien pomost między Morbid Angel a Suffocation. Zdecydowanie ostrzej od wielu ówczesnych grup, ale mimo łatki „Brutalny”, nie jest to zdecydowanie sieka.

Moja re-edycja (szpan musi być) ma zmienioną tracklistę i porównując obie wersje, nowa kolejność utworów zdecydowanie bardziej mi odpowiada, bo wydaje się być lepiej przemyślana. Uwaga: w dalszej części recki będę nadużywać słowa „bardzo”. Zrobię też coś, czego nie powinno się nigdy robić, mianowicie omówię płytę pokrótce, track po tracku. Rzadko jednak zdarza się okazja omawiać coś równie wartościowego i legendarnego, a co niekoniecznie ma aż tak duże uznanie jak standardy gatunku (choć powinno). Bardzo więc proszę o wybaczenie i wyrozumiałość. Bardzo dziękuję.

Całość rozpoczyna bardzo mądrze wybrany na start szybki i bardzo konkretny Death/Thrashowy „Mensa Rea” (który wcześniej był w środku płyty), przywodzący mi na myśl Vadera, po którym następuje równie mocny, ale już nieco stonowany „Century of Lies”. „Demonic Embrace” kończy pierwszą salwę rzezi, po której przychodzi czas na bardziej rozbudowane, ale oparte gdzieniegdzie na Groove tracki. Nie brakuje co prawda na nich blastów i zwrotów akcji, ale są takimi typowymi „środkowymi numerami”, a „Psychological Autopsy” bardzo wręcz przywodzi na myśl „Subordinate to Dominate” Pestilence.

Po tak bardzo intensywnym programie przychodzi czas na chwilę oddechu przy „Unborn (Father)”, po którym mamy jeszcze jeden szybszy numer, a na koniec dostajemy wyjątkowo specyficzny kawałek. „Wretched of the Earth”, bo to o nim mowa jest, chciałoby się rzec, Pop-Rockowy w swej naturze. Z innym wokalem to mógłby lecieć w komercyjnym radiu ze względu na bardzo spokojną melodię i delikatny, marzycielski klimat. Tym bardziej jestem więc pod wrażeniem, że brzmi to bardzo spójnie z resztą płyty i bynajmniej na razi słuchacza. Na sam koniec dostajemy przyzwoity cover Kreatora, który po raz kolejny sprawił, że zacząłem się zastanawiać nad tym, dlaczego Kreator nie jest wymieniany wśród ludzi jako współtwórca Death Metalu jednym tchem razem ze Slayer, Possessed, czy Death. A, jest jeszcze wersja demo pierwszego tracku.

Jeśli przetrwaliście moje wywody, to chyba nie pozostaje wam nic innego, tylko przesłuchać tego kultowego klasyka i sprawdzić, o co tyle hałasu.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pessimist.cult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2023

Faceless Burial – At The Foothills Of Deliration [2022]

Faceless Burial - At The Foothills Of Deliration recenzja reviewZa sprawą „Speciation” Faceless Burial szturmem wdarli się do absolutnej czołówki moich ulubionych nowych kapel, więc wymagania w stosunku do następcy tamtego krążka miałem hmm… dość wygórowane. W zasadzie byłbym rozczarowany wszystkim poniżej poziomu kandydata do płyty roku. No i cóż… At The Foothills Of Deliration nie jestem rozczarowany, co znaczy tyle, że Australijczycy podołali wyzwaniu i ponownie nagrali znakomity, interesujący i w pełni przekonujący album. Mam tylko nadzieję, że tym razem wysiłek zespołu nie przejdzie bez echa i zostanie należycie doceniony.

At The Foothills Of Deliration zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończył się „Speciation”, zatem mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją i delikatnym rozwinięciem stylu, którym Faceless Burial zachwycili na drugiej płycie. Może i bez przełomu i wielkich zmian (to dotyczy także produkcji – ponownie nagrywano w Australii, a miksy i mastering robiono w USA), ale za to z dużym rozmachem i całą masą świeżych pomysłów. Jak nietrudno zauważyć już w trakcie „Equipoise Recast”, zespół skupił się na zagęszczeniu muzyki, na zwiększeniu jej intensywności i na tym, żeby upchnąć jej jak najwięcej w podobnych co ostatnio ramach czasowych, a dokonał tego bez uciekania się do nowoczesnych, ultratechnicznych zagrywek czy przyspieszania do prędkości światła. Jedyną chwilą na złapanie oddechu jest instrumentalny „Haruspex At The Foothills Of Deliration” – krótki, klimatyczny i przejrzysty; w sam raz przed bardzo rozbudowanym i wymagającym „Redivivus Through Vaticination”.

Każdy z sześciu utworów na At The Foothills Of Deliration to dziesiątki riffów o różnym stopniu zakręcenia, ciągłe zmiany bicia, niekończące się przejścia, szaleńcze zrywy w najmniej spodziewanych momentach, pojawiające się znikąd solówki… Mniej cierpliwych słuchaczy takie podejście do grania może szybko zmęczyć/zniechęcić – ani nie da się na dłużej zawiesić ucha na jakimś motywie, ani równo potupać nóżką. Hitów do radia z tego nie będzie. Właśnie dlatego materiał Faceless Burial, podobnie zresztą jak poprzedni, to wypasiony kąsek dla tych, którzy w klasycznym death metalu szukają czegoś więcej, przede wszystkim wyzwania rzuconego swojej pamięci i spostrzegawczości. W miarę poprawne ogarnięcie zawartości At The Foothills Of Deliration to kwestia serii posiedzeń z łbem przy kolumnach, a każde przesłuchanie to kolejne odkrycia pozornie mało znaczących detali, które przeoczyło się wcześniej.

Australijczycy wymiatają aż miło, jednak żeby było ciekawiej, nie wydaje mi się, żeby na At The Foothills Of Deliration wyczerpali temat albo doszli z nim do ściany. Tu wciąż jest miejsce na rozwój i element zaskoczenia. Jak tylko pomyślę, co by wyczarowali z dwiema gitarami w składzie, przechodzą mnie kultowe ciary… Jako że w recenzji „Speciation” chyba nie wyraziłem się dostatecznie jasno, opinię o Faceless Burial sprowadzę teraz do prostych żołnierskich słów: macie ich, kurwa, słuchać, bo są, kurwa, zajebiści!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/facelessburial/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2023

Catharsis – Rhyming Life And Death [2014]

Catharsis - Rhyming Life And Death recenzja reviewKolejny, wydawać by się mogło, odgrzewany kotlet, bo znów mamy do czynienia z weteranami, co to w latach ’90 coś stworzyli, po czym zniknęli, aby spróbować drugiej szansy w zrobieniu wielkiej kariery na graniu Death Metalu, a w przypadku Catharsis, przyprawionego graniem technicznym typu Atheist, Sceptic czy też późny Death.

Wydany przez wyjątkowo zacną wytwórnię (Mad Lion Records), album o jakże poetyckim tytule Rhyming Life and Death prezentuje sobą skromnie 6 utworów + intro, o łącznym czasie trwania 33 minut i prawie 33 sekund. Podchodzę z natury sceptycznie do tego typu produkcji, bo zazwyczaj zdarza mi się nudzić mnie przy tym niemiłosiernie (patrz wymieniony wcześniej Sceptic).

Na szczęście dla Catharsis, ujęli mnie bardzo rozmarzonym i delikatnym, aczkolwiek typowo Atheistowym „The Art of Life”, a zgoła odmienny, bo oldskulowy „Those Who Have Never Risen” (mający coś z „Immortal Rites” Morbid Angel), kupił mnie do końca. Z pozostałych atrakcji nadmienię z dziennikarskiego obowiązku, że mamy 4-minutowy chopinowski instrumental „Norwegian Impressions – Burning Churches” (tu akurat byłbym ciekaw, co zespół miałby do powiedzenia na ten temat, toteż mogli skrobnąć parę słów). A i w wysmakowanym „Breath of Death” pojawiają się znienacka damskie wokale pod koniec.

I choć to trochę mało, to z drugiej strony bardzo treściwie i na temat, zwłaszcza że to co dostajemy naprawdę potrafi wciągnąć. Ekipa stara się kombinować, ale nie robi nic na siłę i nie poświęca klarowności utworów na rzecz popisów umiejętności. Jest to wręcz podejrzanie dobrze ułożona muzyka jak na taki gatunek i choć czuję, że fani Prog-Tech będą nieco zawiedzeni, reszta normalnych słuchaczy muzyki śmierci będzie się czuła komfortowo.

Z tego też względu, gdzie normalnie bym może i odjął punkty za niektóre pomysły, czy też krótką długość trwania, tak tutaj zdecydowanie doceniam i uważam Rhyming Life and Death za jeden z piękniejszych albumów, jakie zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Duża zasługa w tym, że całościowo ma to posmak lat ’90, jeśli chodzi o styl, niżli typowo nowoczesny. Jest to muzyka w sam raz, aby się nieco „odchamić”. Grupa natomiast poszła krok dalej i na następnym albumie dowaliła zdecydowanie bardziej do pieca pod względem brutalności, ale to już jest osobny rozdział, o którym może się coś napisze w przyszłości… Przypomnijcie mi jakby co, żebym napisał.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/catharsispl
Udostępnij:

14 kwietnia 2023

Invictus – The Catacombs Of Fear [2020]

Invictus - The Catacombs Of Fear recenzja reviewW ramach metalu, czy nawet ogólnie muzyki ekstremalnej, Japończycy nigdy jakoś specjalnie nie palili się do tworzenia charakterystycznych tylko dla siebie lokalnych odmian (pomijam w tym miejscu wszystkie noise’owe wynalazki) i w ogromnej większości klepali patenty zasłyszane gdzieś w Ameryce lub Europie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale prawie zawsze – bez śladu własnej tożsamości, choć, co ciekawe, zawsze przekonywali o przemożnym wpływie japońskiej kultury na klejone przez siebie dźwięki.

Trio Invictus nie jest żadnym wyjątkiem, bo chłopaki tłuką wypadkową amerykańskich i europejskich kapel z pierwszej połowy lat 90. grających… amerykański death metal z domieszką brutalnego thrash’u (głównie, niespodzianka, amerykańskiego). Jaki wokal może towarzyszyć tej muzyce – już sami z łatwością zgadniecie. Coś podobnego można było usłyszeć na — wydanych również przez F.D.A. Records — debiutach Skeletal Remains, Morfin czy Rude, więc i Invictus można podciągnąć pod nową falę klasycznego death metalu. Wiadomo – brak w tym jakichkolwiek nowinek, brak elementu zaskoczenia, jednak poziom zespołu jest na tyle wysoki, że nie ma sensu deprecjonować ich tylko za to, że są młodzi, nieotrzaskani i nie wiedzą, co to własny styl.

Japończycy są dalecy od wirtuozerii (gdy tylko zapędzają się w przesadnie techniczne granie, to średnio im to wychodzi), ale niedostatki warsztatowe nadrabiają entuzjazmem i smykałką do całkiem klawych riffów, od których na The Catacombs Of Fear dosłownie się roi. Chociaż Invictus bazują na patentach przemielonych setki razy, to w ich wykonaniu wcale to nie razi, bo całość podano zgodnie ze sztuką, a każdy element muzyki siedzi na właściwym miejscu. Tempa utworów są dostatecznie urozmaicone (chłopaki nie stronią od blastów), brutalność i chwytliwość są dobrze wyważone, a solówki wprowadzają trochę melodii i klimatu.

The Catacombs Of Fear, poza choćby szczątkową rozpoznawalnością, brakuje tylko jednego – porządnego brzmienia. Realizacja zdecydowanie nie jest najmocniejszą stroną debiutu Invictus, bo zalatuje od niej małym budżetem, a być może i brakiem doświadczenia w produkowaniu takiej muzyki. Całość brzmi dość surowo, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie to, że to surowość sugerująca bardziej podrasowane nagranie z próby aniżeli przemyślaną robotę studyjną.

Chłopaki z Invictus mają niezły potencjał i na tyle dużo talentu, że ich kolejna płyta powinna się już bardziej wybijać. Poprawienie większości zgrzytów, z jakim mamy do czynienia na The Catacombs Of Fear, to tylko kwestia rzetelnej pracy i lepszego doboru ludzi w studiu. Bo, że oryginalność przyjdzie z czasem, to wątpię…


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Invictus-483158311865495/
Udostępnij: