22 lipca 2022

Toxic Bonkers – Seeds Of Cruelty [2004]

Toxic Bonkers - Seeds Of Cruelty recenzja reviewSwego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).

Choć Łodzianie sami siebie nie klasyfikowali ideologicznie jako Metal i bardziej widzieli się po stronie Punkowej, to muzycznie już jak najbardziej jest to pochodna Napalm Death, Bolt Thrower i Sepultury w najlepszym obliczu i okresie świetności tych kapel.

No, ale wróćmy do początku. Seeds of Cruelty jest trzecim albumem w dorobku grupy i jednocześnie ostatnim, w którym ręce maczał Konrad Sobierajski (RIP 2000). Co prawda, nic nie nagrał osobiście na ten album, ale napisał riffy, które zostały wykorzystane, co zresztą słychać, gdyż późniejsze płyty Toxic Bonkers mają już nieco inny charakter, bez obecnego tu luzu i z większą pompą. Ten oto majstersztyk został wydany przez Selfmadegod Records za czasów, kiedy można było bardzo łatwo ich znaleźć w empikach, gdzie też zresztą młody ja miał okazję sobie ich capnąć za 15 zeta.

Pomimo widocznych wpływów, które wymieniłem wcześniej, nie nazwałbym tego bezmyślnym naśladownictwem, a bardziej punktem odniesienia, gdyż grupa stara się mieć swój własny wkład (i nie mówię tu o ambientowych intrach) oraz dba o to, aby mieć rozpoznawalny styl. Natomiast na największą pochwałę zasługuje tutaj talent kompozytorski. Mam cichą nadzieję, że „Seeds of Cruelty”, „Weep” oraz „Poisoned” na stałe wpisały się do kanonu gatunku.

Reszta płyty też trzyma poziom, choć gdzieniegdzie słychać, że na próbach musiało występować lekkie przemęczenie materiału. Nie ma to jednak żadnego wpływu na odbiór, ponieważ skromne 30 minut szaleńczej jazdy nie pozwala się nudzić.

Większość reakcji jakie widziałem u ludzi po starciu z tą płytą, była typu „dlaczego ja wcześniej o nich nie słyszałem?”. Cóż, nawet jeśli nie udało mi się was przekonać do końca, to przynajmniej mam nadzieję, że sama nazwa wam utknie w głowach, co już jest samo w sobie by było plusem. Do słuchania marsz!


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxicbonkers
Udostępnij:

19 lipca 2022

Blood Red Throne – Imperial Congregation [2021]

Blood Red Throne - Imperial Congregation recenzja reviewDziesiąta, jubileuszowa płyta tzw. Norweskiego True Death Metalu. Z oryginalnych założycieli formacji pozostał już tylko Daniel Olaisen, którego idea pokazania, że Norwegia nie tylko Black Metalem stoi, jest ciągle żywa i aktualna.

Przyznam szczerze, że nigdy nie pałałem specjalną miłością do tej marki, zwłaszcza że mój pierwszy kontakt z ich twórczością dotyczył okresu, kiedy byli w Earache, który uważam za najsłabszy w historii grupy. To i też, gdy zdobyłem sobie ich najnowsze dzieło kompletnie w ciemno, miałem lekką obawę, zwłaszcza że ich poprzedni album („Fit to Kill”) wydawał mi się nudny i siermiężny w swej brutalności.

Dlatego bardzo mile zaskoczyło mnie to, co usłyszałem. Imperial Congregation postawił na klimat z czasów pierwszych płyt, bez sieki ze środkowego okresu działalności czy plagiatowania m.in. Slayera. Kompozycje zostały ubrane w precyzyjniejszą formę, dodane zostały chwytliwe riffy (posypane Groove), połączone z refrenowym solówkami, tworząc śmiertelną i jakże przystępną kombinację. Już przy pierwszym przesłuchaniu rzuciły mi się w ucho takie diamenty jak „Itika”, „Inferior Elegance”, a w następnych „We All Bleed” oraz (wg mnie najlepszy) „6:7”, przywodzący na myśl Deicide, ale z dominującymi wpływami Thrash. Nie byłby to też prawdziwy norweski zespół, gdyby nie miał od czasu do czasu charakterystycznie zagranej skandynawskiej melodii, jak w otwierającym, tytułowym tracku czy wieńczącym płytę, 7-minutowym opus magnum „Zarathustra”.

Jak na prawie-Brutalny Death Metal, to nie da się zaprzeczyć, że całościowo brzmi to bardzo… przebojowo. Nie wiem na ile wpływ na to miało przejście do stajni Nuclear Blast (mam wrażenie jakby każdy zespół, który lubię, należał obecnie do tej wytwórni), a na ile jest to po prostu efekt większej pracy włożonej w skomponowanie materiału. Można oczywiście trochę ponarzekać, że większość piosenek jest opartych na podobnym schemacie albo ma podobny do siebie początek, ale też nie każdy potrafi być równie zróżnicowany jak np. Edge of Sanity.

Bardzo cenię sobie również wokal – niby zwyczajny growl, ale wykonany w perfekcyjny sposób i idealnie dopasowujący się do reszty. I choć przyznaję bez bicia, że prawdopodobnie nie rozpoznałbym zespołu, gdyby mi ktoś ich puścił losowo z innymi tego typu grupami (jak np. Sinister), to i tak nie nazwałbym tego muzyką wtórną. Co do zasady wolę rezerwować to określenie na płyty, które mnie męczą przy słuchaniu i których nie chce się słuchać więcej, niż kilka razy na rok, albo rzadziej.

Po raz kolejny więc mam do czynienia z czymś, co nie jestem w stanie określić inaczej niż słowem „sympatyczny” (tak, mnie też to razi). Jest to bardzo przyjemna muzyka, której nie mam nic do zarzucenia, mimo iż nie jest to coś, co wyróżniałoby się w sposób wyraźny na tle innych, podobnych produkcji. Jest to też zdecydowanie jedna z lepszych płyt Blood Red Throne. Można powiedzieć, że przesadzam, dlatego lepiej by było, abyście sami sprawdzili i się przekonali.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial

inne płyty tego wykonawcy:



Udostępnij:

16 lipca 2022

Kreator – Hate Über Alles [2022]

Kreator - Hate Über Alles recenzja reviewW kulturze zachodu, przynajmniej tego bardziej cywilizowanego, znęcanie się nad starszymi, wyśmiewanie ich nie jest najlepiej widziane, ale zrozumcie – czasem trzeba to zrobić. Weźmy taki Kreator, który przynajmniej od dekady zjeżdża gołą dupą po równi pochyłej i jakoś nie chce wyhamować. Bohaterowie tej recenzji, w porównaniu z Destruction i Sodom, z płyty na płytę dziadzieją i miękną na potęgę, choć w przeciwieństwie do tamtych kapel nie zaliczyli ostatnio żadnych poważnych zawirowań. Zaliczyli za to występ w telewizji śniadaniowej…

Hate Über Alles to już kolejny ładny i wymuskany album Niemców z serii dla mało wymagających niedzielnych fanów; jest nawet lżejszy, wolniejszy i bardziej rozmemłany od „Gods Of Violence”, przy zachowaniu jego wtórności, przewidywalności i schematyczności. Zaczyna się jednakowoż całkiem obiecująco — oczywiście po pominięciu kiepskiego „westernowskiego” intra — bo od żwawego utworu tytułowego, który robi tu za petardę i najlepszy w zestawie (analogia z „Repentless” jest aż nazbyt wyraźna), choć jako singiel wcale tak dobrze się nie zapowiadał. Następnie mamy mniej efektowny, ale wciąż przyzwoity „Killer Of Jesus”, który przelatuje bez zamulania (także dzięki sile rozpędu poprzednika). Później tempo muzyki Kreator wyraźnie siada, energia wyparowuje, wkrada się monotonia, a numery zlewają się w pozbawioną wyrazistości papkę z melodyjek i radosnych przytupów. Ostatnie przebłyski czegoś naprawdę ciekawego pojawiają się dopiero w „Midnight Sun”, numerze, który zaskakuje szybkim, agresywnym riffowaniem i, niestety, wciśniętym od czapy damskim wokalem. Ostatnie trzy kawałki to powrót do melodyjek i monotonii, z rozlazłym i nieruchawym „Dying Planet” na zakończenie.

Na Hate Über Alles nuda pojawia jeszcze szybciej niż na „Gods Of Violence”, co jest o tyle ciekawe, że materiał jest wypakowany całą masą typowo koncertowych, chwytliwych (w zamyśle) refrenów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dla Mille refreny są wszystkim – bez znaczenia, jak bardzo są proste, durne czy infantylne. Ma ich być dużo, bardzo dużo, od zajebania! I najlepiej, żeby się rymowały – wtedy ekstaza na koncertach gwarantowana, a kto wie, może i Komisja Noblowska spojrzy na twórczość Petrozzy przychylnym okiem. To jest, kurwa, dramat i rzecz, która — obok wtórności — chyba najbardziej zniechęca do tego krążka. Poza tym banalność refreników strasznie mi się gryzie z niby poważną tematyką tekstów i ogólnym politycznym zaangażowaniem lidera Kreator.

Z oczywistych względów nie można nazwać Hate Über Alles najgorszym albumem w historii Kreator, ale świadomość tego nie jest zbytnią pociechą, gdy brnie się przez zawarte na nim „przeboje”. Niemcy, jeśli chcą, potrafią zagrać konkretnie i z pazurem (tu szczególnie słowa uznania dla Ventora), wolą się jednak oszczędzać – ku uciesze bywalców oktoberfestów.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

13 lipca 2022

Abysmal Torment – The Misanthrope [2018]

Abysmal Torment - The Misanthrope recenzja reviewDługie przerwy między kolejnymi płytami to już standard, jeśli chodzi o Abysmal Torment, więc nie byłem zaskoczony, że na przygotowanie The Misanthrope Maltańczycy potrzebowali aż czterech lat. Obawiałem się jedynie, czy i tym razem nie zechcą nadrobić straconego (?) czasu i zaserwują odbiorcom znacznie więcej, niż ci są w stanie fizycznie przyjąć. Na całe szczęście muzycy najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że 60 minut „trójki” to było przegięcie i dlatego nagrali materiał prawie o połowę krótszy niż poprzedni, dzięki czemu chętniej będzie się do niego wracać.

W samym zespole zmieniło się niewiele (ze składu wyleciał jeden z gitarzystów), w podejściu do komponowania również, więc o zaskakujących nowinkach nie ma mowy, a cała ewolucja muzyki sprowadza się wyłącznie do detali. The Misanthrope to brutalny i przez większość czasu bardzo szybki death metal podany bez ozdobników i udziwnień, acz z dość czytelnymi wokalami i mocniej niż ostatnio zaznaczonymi melodiami. Abysmal Torment nie musieli niczego na siłę rozbudowywać czy urozmaicać, więc skupili się na tym, co najważniejsze – czystej brutalności. Reszta zrobiła się przy okazji. Kawałki nie są przeładowane, mniej w nich motywów, a te, które są, są wyrazistsze, łatwiej skupić na nich uwagę i później zapamiętać. I nawet jeśli znacząco się od siebie nie różnią, to przynajmniej sprawiają wrażenie zróżnicowanych. Duża w tym zasługa wyeksponowanych tu i ówdzie melodyjnych riffów oraz prostszych struktur.

The Misanthrope w swojej kategorii naprawdę daje radę, jednak do paru kwestii muszę się przyczepić. Po pierwsze materiał nie jest tak równy, jakbym tego oczekiwał i obok wyjątkowo wgniatających utworów jak „Second Death” czy „Path Of Impiety” (co ciekawe, w obu czuć ducha klasycznego death metalu) trafiły się „The Misanthrope”, „Dread” i „Iconoclast”, które są strasznie typowe i umiarkowanie ekscytujące, zwłaszcza ten ostatni kończy płytę bez żadnych fajerwerków. Ponadto oba instrumentale wydają mi się zbędne – bez nich The Misanthrope byłby jeszcze bardziej zwarty i treściwy. Brzmienie albumu ciężarem i selektywnością nie dorównuje temu z „Cultivate The Apostate”, jest na to zbyt cyfrowe i skompresowane. Zgaduję, że Abysmal Torment zależało na maksymalnie brutalnym dźwięku, ale trochę przedobrzyli.

Płytą na takim poziomie zespół z łatwością zapewnił sobie wysoką pozycję na maltańskiej scenie, jednak cuś mi się wydaje, że ambicje muzyków Abysmal Torment sięgają nieco dalej. O ile kojarzę, to kiedyś chcieli być znaczącą nazwą na mapie europejskiego death metalu.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/abysmaltormentofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

10 lipca 2022

Unanimated – Ancient God Of Evil [1995]

Unanimated - Ancient God Of Evil recenzja okładka review coverChoć ich pierwszy album cieszył się sporym szacunkiem na scenie, to z przyczyn życiowych ekipa nie była w stanie skapitalizować dobrej famy i pójść od razu za ciosem, jak początkowo planowali. Niemniej jednak i tak stosunkowo szybko wyszło ich następne dzieło, niemalże równo po 2 latach.

Ancient God of Evil, bo o nim mowa, nie tylko kontynuował drogę obraną na pierwszej płycie, ale znacząco rozwinął swój styl, w kierunku jeszcze lepiej napisanych utworów. Już debiut mógł się pochwalić epicko genialnymi piosenkami, które przeszły do kanonu, a mimo to, słuchając sequela, nie ma żadnych wątpliwości, że grupa zaliczyła wyraźny progres jeśli chodzi o dobór melodii.

Co się zmieniło? Zespół postawił gdzieniegdzie na charakterne riffy, wokół których miała się obracać struktura utworu. Słychać to np. przy otwierającym album „Life Demise”, który olśniewa swoim klimatem i ciężarem. Granie na tej płycie również zdaje się być ostrzejsze i bardziej zadziorne. O ile poprzednik odważnie flirtował z Black Metalem, tak w tym wypadku dużo jaśniej śni strona Death Metalowa zespołu (poza wokalem).

Po wydaniu tego klasyka, powtórzyły się problemy z którymi grupa się zmagała – kompletny brak promocji oraz koncertów. Z tego też względu, choć można mówić o silnym kulcie, jakim się cieszyli, to zespół musiał trochę poczekać, zanim został należycie doceniony. A warto, bo rzadko kiedy człowiek spotyka się z tak wybitnie napisanym materiałem, który nie nudzi nawet po setnym przesłuchaniu. Polecam.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Unanimated-Official/156195984418900

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

7 lipca 2022

Devourment – Obscene Majesty [2019]

Devourment - Obscene Majesty recenzja reviewPamiętacie, kiedy pierwszy raz usłyszeliście „Hell Awaits”? Albo zobaczyliście okładkę starego Cannibal Corpse? Dla mnie takim punktem bez odwrotu była twórczość Marduka. Każdy miał ten moment, kiedy muzyka ekstremalna była jak zakazany owoc. Pewne tabu dźwiękowe, którego przekroczenie wzbudzało lęk i strach przed konsekwencjami.

Teksański Devourment jest znany wszem i wobec za sprawą swojego debiutu „Molesting the Decapitated”, albumu bezmyślnie małpowanego przez całą scenę Brutal/Slam, co nieraz u wielu wzbudzało wręcz uśmiech politowania. Ich następne płyty były już co najwyżej przeciętne i zdawać by się mogło, że kariera grupy będzie polegać już tylko na odcinaniu kuponów.

Na pewno jednak nikt się nie spodziewał, że zespół po raz drugi zredefiniuje Brutalny Death. I do tego jeszcze równo 20 lat od pierwszej płyty. Mam jednak nieodparte wrażenie, że entuzjaści głowogrzmotów niespecjalnie będą mieli ochotę tym razem naśladować swoich mistrzów, bo pod każdym względem mamy do czynienia z dziełem ambitnym i starannie wykonanym, jakby grupa chciała wytłumaczyć ludziom, że nie o to im chodziło, aby każda płyta spod znaku Slam miała gówniane, blaszane gary, ciągłe breakdowny, monotonny wokal bez przerwy i jak najbardziej obleśną grafikę, jaka przyjdzie do głowy.

Bas – największy atut i bohater tejże recenzji, nie dość, że słyszalny, to jeszcze dosłownie prujący flaki i spuszczający bęcki (tak serio to uważajcie na swoje ściany). Selektywnie dobrana perkusja, gdzie słychać poszczególne talerze czysto i wyraziście. Niski i soczysty growling. Nie chcę porównywać gitar do djentu, bo to się będzie wam źle kojarzyło, ale tak, jest 8 strun.

Utwory – bezlitosne i okrutne, ale mające też głębsze dno, co sprawia, że odkrywanie muzyki jest nie lada przygodą. Morderczą i lekko przydługą, choć bynajmniej nie nużącą. Produkcja o idealnym balansie, z zachowanym brudem, ale wciąż bardzo klarowna. Nawet okładka sprzeciwia się standardom, nawiązując do antycznej kultury.

Jak widać, Amerykanie wreszcie wszystkim udowodnili na co ich stać, a na co wcześniej nie mieli ani możliwości technicznych, jak i budżetu. Brutalne granie wciąż może budzić grozę po tylu latach, gdzie wszystko zostało już powiedziane oraz dawać dreszczyk emocji, brzmieć świeżo i nowocześnie.

I powiem na koniec szczerze, że ekipa trochę się zapędziła w kozi róg, bo nie wiem czy będą w stanie dorównać temu, co tu dokonali i na dobrą sprawę, każda kolejna płyta Devourment wydaje się być zbędna. I tylko czas pokaże, czy miałem rację.

A teraz wszyscy co się nie boją wysokich decybeli, marsz na jutuba i słuchać.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DevourmentOfficial

Udostępnij:

4 lipca 2022

Origin – Chaosmos [2022]

Origin - Chaosmos recenzja okładka review coverPięcioletnia przerwa wydawnicza — nie liczę w tym miejscu zapchajdziury „Abiogenesis – A Coming Into Existence” — to dla Origin coś nowego, a zarazem niezaprzeczalnie rozsądnego. Jakby nie patrzeć, ostatnie albumy Amerykanów jakoś szczególnie nie różnią się od siebie, więc przy zachowaniu dotychczasowego, trzyletniego cyklu, istniało ryzyko doprowadzenia słuchaczy do wyrzygu, gdyby po raz kolejny dostali to samo. A tak proszę – wystarczyło dziadów wziąć na przeczekanie i wzbudzić w nich głód muzyki Origin, dzięki czemu Chaosmos, który w żaaaaaden sposób nie rewolucjonizuje stylu zespołu, powinien każdemu z fanów wejść bez popitki.

Na Chaosmos Amerykanie nie wprowadzili na tyle wyraźnych i głęboko sięgających zmian, żeby można było grubą kreską oddzielić ten krążek od poprzedniego; w każdym razie dla laików oba materiały będą identyczne. Ogólne schematy kompozytorskie praktycznie nie zostały naruszone, a muzycy Origin skupili się wyłącznie na aranżacyjnych niuansach i uwypukleniu chwytliwości. Właściwie w każdym utworze zawarto jakiś motyw przewodni albo wybijający się patent, do którego łatwo później wrócić pamięcią, więc pomimo sprinterskiego (zazwyczaj) tempa i technicznych szaleństw (zazwyczaj) kolejne kawałki nie zlewają się ze sobą w jednostajną sieczkę. Poza tym na Chaosmos znalazło się więcej miejsca na zwolnienia podbijające ciężar całości („Ecophagy”, „Chaosmos”), gdzieniegdzie mocniej zaakcentowano groove („Cogito Tamen Non Sum”), melodie („Panoptical”) oraz wpływy klasycznego brutalnego death metalu („Decolonizer”). Na sam koniec Origin rzucili ponad jedenastominutowego kolosa „Heat Death” – wyszedł spoko, bo dzieje się w nim naprawdę dużo, choć wszystko po ósmej minucie należy traktować jako outro. Coverów tym razem nam oszczędzono, gloria!

Pod względem produkcji Chaosmos wypada nieco okazalej niż „Unparalleled Universe”, co daje się szczególnie odczuć w wolnych partiach, choć i przy największych napierdolach muzyka Origin zyskała trochę więcej przestrzeni i czytelności. Przypuszczalnie to kwestia zmiany studia, bo za nagrania po raz czwarty (!) odpowiada duet Robert Rebeck i Colin Marston.

Chaosmos to trzy kwadranse muzyki dokładnie takiej, jakiej można było się po Origin spodziewać – może i już niezbyt oryginalnej, ale wciąż robiącej wrażenie swoją intensywnością. O jakimś przełomie nie ma mowy — wszak zarówno artystyczny jak i komercyjny mają już za sobą — ale to na pewno ich najlepszy album od czasu „Entity”.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 lipca 2022

Internal Bleeding – The Extinction Of Benevolence [1997]

Internal Bleeding - The Extinction Of Benevolence recenzja reviewChoć zespół nauczył się na błędach brzmieniowych popełnionych na swoim debiucie, to niestety i tym razem trafił na ścianę w postaci producenta ignoranta nierozumiejącego kompletnie wizji zespołu i dlatego też, mimo widocznej poprawy dźwięku, wciąż to nie jest jeszcze ten szczyt możliwości, na jaki było stać Internal Bleeding.

Album otwiera kosmiczny, zwodniczy instrumental, który po minucie przechodzi w klimaty znane i lubiane przez fanów ekipy z Nowego Jorku. Tym razem, oprócz prostego, jaskiniowego łupania, panowie dodają więcej Groove i starają się bardziej urozmaicać swoje utwory.

Do koncertowych hitów należy zaliczyć uwielbiany przez fanów bardzo mroczny „Prevaricate”, wspaniale zrobiony „Plagued by Catharsis”, pokazujący, że coraz lepiej grupie szło tworzenie wysublimowanych i rozbudowanych kompozycji, piekielnie mocny tytułowy track czy bardzo dobre zakończenie w postaci „Cycle of Vehemence”.

Tak naprawdę jednak każdy utwór ma do zaprezentowania różne odcienie i barwy Brutalnego Death Metalu. Nie brakuje też typowych dla stylu grupy breakdownów, czyli tzw. Slamu. Do pełni perfekcji brakuje jeszcze dosłownie kropki nad i, ale jest naprawdę blisko.

Jest to niestety ostatni album z wokalistą Frankiem Rini, który odszedł w wyniku problemów osobistych, a którego soczysty i krwiście bulgoczący wokal winien być standardem, do którego powinno równać wiele aspirujących muzyków.

Płyta ma też typowy dla lat ’90 ukryty track, po prawie 20 minutach przerwy od ostatniego numeru, w postaci medley’a klasyków Black Sabbath. Tego typu rzeczy przypominają, że przy całej tej sonicznej agresji, ludzie tworzący Death Metal są przede wszystkim fanami Metalu, którzy robią to z pasji i miłości do muzyki i mają pewien dystans do siebie i do świata. W przeciwieństwie do niektórych nurtów, reprezentowanych przez pretensjonalnych, zadufanych w siebie bubków.

Brać bez popity.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InternalBleeding

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 czerwca 2022

Polterchrist – Engulfed By The Swarm [2004]

Polterchrist - Engulfed By The Swarm recenzja okładka review coverZdobyłem swoją kopię całkiem niedawno, bo w tym roku (2022) i zastanawia mnie, czy to biedactwo nie leżało w magazynach aż od 2004 r. Chyba nikt tego nie chciał poza mną, bo wydanie jest w oryginalnym digipaku. Cóż, głupcy, nie wiedzą co tracą.

Polterchrist to kolejny niszowy zespół Death Metalowy z U.S.A., który jest złożony z samych byłych członków innych niszowych zespołów Death Metalowych z U.S.A. W ich przypadku, przez grupę przewinęły się osoby powiązane z Insatanity, Mortal Decay, Pyrexia, Malignancy, Seeds of Perdition, jak i członkowie kilkunastu innych, pomniejszych kapel/projektów.

Doceniam więc dedykację i miłość panów do Death Metalu, gdyż sam ją podzielam. Nie jest to jednak typowa płyta w tym gatunku. Pojawia się tu wiele zaskakujących urozmaiceń. Fear Factorowe refreny w „Alone” (choć mniej melodyjne), wysunięty bas w „The Sun Will Burn Black”, techniawo-podobne intro (tak tak, dobrze czytacie) przy „The Art of Ferocity”, czy też „Terminal” i „Desolate Paradise”, zaczynające się od akustycznej ballady.

Mimo tej nietuzinkowości, czasem zdarzy się, że muzyka się zleje z otoczeniem. Urzeka też nieraz dosłowność, jak dźwięki bitwy przy banalnie adekwatnym tytule „The Battle”, która notabene zalicza również bardzo malowniczą solówkę pod koniec. Patrząc na to wszystko, wygląda to tak jakby Polterchrist chciał, aby każda piosenka miała jakiś charakterystyczny element, choć zapewne miało to służyć jakiemuś głębszemu konceptowi sci-fi. Tekstów nie ma załączonych, więc się nie wypowiem.

Nazwanie tego jednak Cyber Metalem byłoby nadużyciem, ponieważ grupa stara się grać w Deathgrindowym tempie, rzekłbym średnio-brutalnie i w miarę swoich możliwości, masywnie. Słychać, że jest to kapela klasy B, lub nawet C, ale nie nazwałbym ich amatorami. Podwójne wokale (niski growl + wysoki skrzek) niekoniecznie pasują tutaj moim zdaniem, ale też mnie nie rażą specjalnie.

Mimo mnogości pomysłów, nie ma mowy o przepychu czy nadmiarze czegokolwiek. Zdarza mi się nadużywać słowa „sympatyczny”, w odniesieniu do brzmienia, ale nie umiem znaleźć innego słowa na tak ciepłą produkcję o domowej atmosferze. Szału kompozycyjnego też tutaj nie ma, grupa trzyma się standardów gatunkowych, ale i tak jest to płyta, do której będzie się chętnie wracać, zwłaszcza jeśli komuś znudzi się ciągłe słuchanie pierwszoligowców i będzie chciał czegoś bardziej niezależnego.

Dlatego też polecam chociaż sprawdzić. Nie będzie to czas stracony, a kto wie, może znajdziecie w ten sposób swoją nową, ulubioną obskurną płytę.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Polterchristofficial
Udostępnij:

25 czerwca 2022

Deathspell Omega – The Long Defeat [2022]

Deathspell Omega - The Long Defeat recenzja okładka review coverI oto stała się rzecz, której wielu ortodoksów nie przyjmie do wiadomości – Deathspell Omega po prawie dwudziestu latach czarowania swoimi nieraz rewolucyjnymi pomysłami radykalnie odmienili styl i stali się… mniej radykalni muzycznie. Na The Long Defeat zespół śmiało i bez oglądania się za siebie (i na innych) rozwija to, co na „The Furnaces Of Palingenesia” zostało zaledwie zasugerowane, niemal całkowicie zrywając przy tym z ekstremalnością poprzednich dokonań. Ktoś powie, że to szokujące, ktoś inny, że oburzające, natomiast ja wiem jedno – pomimo pewnych drobnych zgrzytów materiał wchodzi jak złoto, i to od pierwszego przesłuchania.

Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta – The Long Defeat to pod wieloma względami najprzystępniejszy album, jaki Deathspell Omega kiedykolwiek nagrali. Szybko daje się odczuć, że zespół skupił się tym razem na melancholijnym nastroju kosztem szaleństwa w muzyce – klimat rezygnacji, smutku i przygnębienia wypływa niemal z każdego taktu, a całość jest dość oszczędna, stonowana i zadziwiająco melodyjna. I mimo iż w trzech utworach (na pięć) pojawiają się przyspieszenia i blasty, to służą raczej wzbogaceniu ogólnej dynamiki aniżeli sponiewieraniu odbiorcy. Nawet w najbrutalniejszym w zestawie „Sie Sind Gerichtet!” ważniejsze wydają się subtelne melodie niż poziom pierdolnięcia – jest ostro, ale z wybuchowym „The Synarchy Of Molten Bones” ma to już niewiele wspólnego. Osobnym przypadkiem jest „Our Life Is Your Death”, w którym Francuzi zaserwowali granie z pogranicza lekkiego klimatycznego metalu i zadziornego rocka alternatywnego – coś takiego równie dobrze mogłoby się znaleźć na którejś z nowszych płyt Tribulation i nikt by się nie połapał.

Na wyjątkową łatwość w odbiorze The Long Defeat wpływa również uproszczenie muzyki – przynajmniej w stosunku do tego, co Deathspell Omega robili przez kilkanaście ostatnich lat. Z utworów praktycznie zniknęły dysonanse, rytmiczne odjazdy czy gwałtowne zwroty; ich struktury nie powinny stanowić wielkiego wyzwania – są przejrzyste, a kolejne części dość logicznie z siebie wynikają, można by rzec – są przewidywalne. Czy to źle? Niekoniecznie, bo choć nie robią mętliku w głowie, mają bardzo dużo do zaoferowania i są równie wciągające, co te z poprzednich płyt. Wspomniane już zgrzyty dotyczą jedynie końcówek „Enantiodromia” i „The Long Defeat”, które są trochę od czapy i wyglądają mi na doklejone na siłę.

Przy okazji prostowania muzyki Deathspell Omega wyczyścili sobie również brzmienie, dzięki czemu żaden riff ani perkusyjna zagrywka nie ma prawa umknąć słuchaczowi. Najbardziej zyskał na tym bas, który cały czas jest obecny na powierzchni i robi dobrą robotę szczególnie w wolnych fragmentach (a tych nie brakuje), a w takim „Our Life Is Your Death” chyba nawet przewodzi pozostałym instrumentom.

Kolejna duża i mocno rzucająca się w uszy zmiana dotyczy wokali. Na The Long Defeat Mikko Aspa nie jest jedynym, który odpowiada za odgłosy wydawane paszczą, bo towarzyszą mu Mortuus (Marduk i Funeral Mist), M. (Kriegsmaschine i Mgła) oraz niejaki Spica, który w tym towarzystwie ma najmniejsze osiągnięcia. Kto spisał się najlepiej – kwestia dyskusyjna, ja pewnie ze względu na przyzwyczajenie postawiłbym na Mikko. Ogólnie różnorodność głosów wyszła płycie na dobre, zwłaszcza w momentach, gdy barwa wokalu dobrze zgrywa się z muzyką (a taka spójność nie jest regułą) i podkreśla nastrój danej frazy. Ponadto ciekawie wypadają pojawiające się tu i ówdzie podniosłe chórki, mimo iż niekiedy brzmią jak Sulphur Aeon, innym razem jak Behemoth…

Po dziesiątkach przesłuchań The Long Defeat nie mam wątpliwości, że to dla Deathspell Omega początek nowej drogi i płyta przełomowa (zresztą nie pierwsza w ich karierze), po której już nic nie będzie takie samo. Po Francuzach spodziewano się awangardy i coraz większych szaleństw, tymczasem oni odważnie poszli pod prąd i stworzyli zupełnie nieoczywisty, normalniejszy materiał, który nikogo nie pozostawi obojętnym. No, teraz możecie wypatrywać Kardashianek w koszulkach Deathspell Omega


ocena: 8,5/10
demo
Udostępnij: