20 maja 2022

Aeviterne – The Ailing Facade [2022]

Aeviterne - The Ailing Facade recenzja okładka review coverDebiut Amerykanów mógłby być dużą sensacją na scenie nowoczesnego death metalu, gdyby na wczesnym etapie zainwestowano w marketing i wytworzono wokół zespołu odpowiednio tajemniczą otoczkę albo przynajmniej oficjalnie nie ujawniono składu. Mówię wam, byłby kult! Kiedy natomiast już wiemy, skąd się wzięli członkowie Aeviterne, jakie są ich wcześniejsze dokonania i podejście do grania, to ani styl muzyki, ani jej poziom nie są wielkim zaskoczeniem, to coś wręcz oczywistego. Na The Ailing Facade po prostu słychać ogromne umiejętności oraz doświadczenie, które zdobywa się latami.

W Aeviterne są zaangażowani ludzie, którzy maczali/maczają palce m.in. w Flourishing, Artificial Brain czy Pillory, więc można bez cienia ironii stwierdzić, że na graniu wymagającym i nieprzystępnym zjedli zęby. Każdy z nich ma na koncie pewne sukcesy (raczej artystyczne, nie komercyjne), a mimo to ciągle im mało, ciągle też mają pomysły na wzbogacenie tego stylu o nowe elementy – w tym przypadku o wpływy industrialu. Z tego co zauważyłem, zespół często jest traktowany jako bezpośrednia kontynuacja Flourishing (Bussanick i Rizk odpowiadają za „The Sum Of All Fossils”), co wydaje mi się pewną przesadą, bo chociaż patenty charakterystyczne dla tamtej kapeli pojawiają się także na The Ailing Facade, to o wiele więcej jest między nimi różnic, w dodatku radykalnych. Kolejnym nadużyciem w stosunku do Aeviterne jest etykieta „eksperymentalny death metal”. Zapewniam, że wystarczy sam death metal, choć z tych nowoczesnych i ponurych zarazem – gęsty i przytłaczający, w którym na pierwszym miejscu jest przygnębiający nastrój, nie zaś indywidualne popisy. Innymi słowy, to prawdziwa gratka dla fanów Gorguts, Ulcerate czy Ad Nauseam, choć i miłośnicy Portal i Altarage powinni znaleźć tu coś dla siebie.

Wspomniane już doświadczenie muzyków objawia się m.in. w układzie utworów – Amerykanie z pełną premedytacją na początek rzucili „Denature”, który wydaje się najbardziej przystępnym i bezpośrednim kawałkiem na płycie. Ponadto jest też najkrótszy i… zupełnie niereprezentatywny dla całości, bo sprowadza się do intensywnego i technicznego napieprzania z odrobiną melodii, fajną solówką i rzygającym po vandrunenowsku wokalem. Jako haczyk na słuchaczy sprawdza się doskonale; po takim otwarciu aż chce się więcej. Tego „więcej” przynosi „Stilled The Hollows' Sway”, ale tylko do czasu, bo po upływie trzech minut następuje gwałtowna zmiana klimatu, a Aeviterne zaczynają się bawić przestrzennymi i mniej oczywistymi formami. Od tego momentu stopniowo na powierzchnię przebijają się elementy industrialu, a materiał staje się chłodny i mechaniczny.

Warto zauważyć, że na The Ailing Facade zespół całkiem udanie zachował balans między graniem klimatycznym a brutalnym i uporządkowanym a chaotycznym, bez przeginania w którąkolwiek stronę. Poszczególne kompozycje są zbudowane z wielu uzupełniających się (w różnym stopniu) warstw, dzięki czemu album jest szalenie złożony i urozmaicony, nawet jeśli nie wszystkie elementy od razu rzucają się w uszy. Wsłuchajcie się chociażby, jak w obrębie utworów elektronika (współ)pracuje z perkusją – industrial wprowadza monotonię i przewidywalność, w tym samym czasie perkman kombinuje nie szczędząc kończyn, a oba te elementy zgrywają się rytmicznie. Z kolei drenującym czaszkę ciężkim riffom często towarzyszy wysokiej klasy basowa ekwilibrystyka.

Tak bogata i złożona muzyka bez odpowiedniej produkcji najpewniej zmieniłaby się w pozbawioną wyrazu papkę, więc duże słowa pochwały należą się tandemowi Jacyszyn-Marston, bo wykonali wzorową robotę. Dla każdego z instrumentów (i nie-instrumentów) w mixie przewidziano dużo przestrzeni, każdy jest też należycie czytelny, a całość — mimo mechanicznego charakteru — nie brzmi sztucznie.

Debiut Aeviterne to 51 minut wymagającego grania w stylu, który może zarówno męczyć, jak i hipnotyzować. Podobnie jak to było w przypadku „The Sum Of All Fossils”, wysłuchanie The Ailing Facade w całości pompuje w człowieka poczucie dumy, że zmierzył się z czymś wielkim, czego do końca nie ogarnia. Natomiast po pewnym czasie trudno już sobie odmówić kolejnych przesłuchań.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeviterne/

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2022

Crimson Relic – Purgatory’s Reign [1996]

Crimson Relic - Purgatory's Reign recenzja okładka review coverHistoria Crimson Relic jest specyficzna – po rozpadzie Divine Eve gitarzysta Xan Hammack stwierdził, że szkoda, aby praktycznie gotowy materiał na debiut pierwotnej kapeli przepadł, więc postanowił uwiecznić go, ale pod nową nazwą. Sam Crimson Relic chyba się rozpadł niewiele później po wydaniu swojej jedynej płyty i też nie wydaje mi się, aby było inne zamierzenie dla tego projektu, jako że całość została nagrana tylko przez dwie osoby – Hammacka i sesyjnego muzyka, Rhetta Davisa (Morgion, Gravehill).

Przez pierwsze moje odsłuchy myślałem sobie, że to tylko takie fajne Old Schoolowe granie podchodzące pod Celtic Frost. Zwłaszcza „Descent of the Blackshroud” brzmiało jak posępni Szwajcarzy, aż nawet myślałem, że to cover. Ale jak każdy wysokojakościowy Doom/Death, potrzeba było troszeczkę więcej czasu, aby w pełni docenić piękno istoty rzeczy.

Największą zaletą muzyczną, poza retro-stylem (nawet jak na tamte czasy), są melodie mające w sobie pewien pokład tzw. „bólu” i „refleksji”, jakże typowych dla tego podgatunku. Już otwierający kawałek „Thane of Torchless Night” jest doskonałą wizytówką tego, co nas czeka, wraz z jedną z lepszych solówek jakie słyszałem, choć zdecydowanie bardziej inspirowanych Rockiem, a i pojawia się również Punkowy riff.

Poza wymieninym wcześniej trackiem, podszedł mi równie mocno „The Lust Primeval” oraz „Velvet of the Godless”, oba godnie reprezentujące klimat muzyki. Hammack nie stara się specjalnie urozmaicać materiału i co jakiś czas przypomina słuchaczowi główny patent riffowy, co sprawia, że monotonia potrafi zapukać do drzwi. Ale jak już wspominałem na początku, przy intymniejszym poznaniu, płyta stała się jednym z moich bardziej ulubionych okazów w kolekcji. Zresztą, dawno temu jak usłyszałem ją po raz pierwszy, zachęciła mnie do głębszego sprawdzenia klimatów Doom/Death (jak np. Beyond Belief).

Album przeszedł oczywiście bez echa, gdyż w 1996 r. grupa, której było bliżej do Autopsy, niż do Cryptopsy (celowo zarymowałem), nie miała szans już na starcie. Nawet dzisiaj zresztą mam wrażenie, że nie każdy będzie chciał wgryźć się na dłużej niż kilka odsłuchów. Ja oczywiście uważam, że warto i to bardzo.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

14 maja 2022

Mortal Decay – Cadaver Art [2005]

Mortal Decay - Cadaver Art recenzja reviewMortal Decay, mimo bardzo dużego stażu, ma skromną dyskografię, a łatka brutalno-technicznej odmiany Death Metalu prawdopodobnie u wielu osób wywoła stereotypowe reakcje, dopóty człowiek się nie zanurzy w rozkoszne dźwięki rzezi.

Muzyka się podoba od pierwszego odsłuchu, niezależnie od tego, jaką formę Death Metalu ktoś preferuje bardziej, bo można odnaleźć tu bardzo wiele różnorakich wpływów, zarówno starych, nowoczesnych, jak i również niestandardowych. Obojętnie, czy będzie to pomysłowy motyw w „The Ravenous Addiction”, interesująco podzielone „Cadaverous Sculptures” na dwie osobne, logiczne uzupełniające się części, czy nieco od czapy wymyślony „Exit Mortality”, formacja zachwyca swoim polotem i zgrabnością przy doborze riffów i struktur. Zespół kombinuje aż miło, ale nie popada w ekscesy i ciężkostrawność.

Trudno jest mi dokładniej określić zawartość Cadaver Art bez pisania nadmiernych i niepotrzebnych elaboratów. Niech wam więc wystarczy, że każda kompozycja idzie sobie w różne rejony, tempa, długość oraz inspiracje. Bardzo wiele dobrodziejstwa inwentarza można znaleźć w tym zaledwie 36-minutowym krążku. Nie potrzeba też IQ na poziomie Mensy, żeby zrozumieć i ogarnąć zawartość.

Płyta ma mały fuck-up, mianowicie track nr 5 ma ostatnie 4 sekundy podzielone na osobny, następny track. Dlatego też, mimo iż album ma 9 utworów, jest 10 tracków. Błąd ten nie został nigdy naprawiony, w żadnym następnym tłoczeniu, więc może tak miało być?

Jedyne co mnie lekko irytowało, to co najwyżej głośność perkusji, solówek i wokalu w stosunku do reszty instrumentów. Produkcja jednakże jest bardzo ciepła i domowa, więc bynajmniej nie mam powodów do większych narzekań. Całościowo też muzyka ma charakter garażowo/imprezowy, gdzie muzycy robią to co im w duszy gra, jakby grali tylko dla kumpli.

Jak najbardziej więc zachęcam do poświęcenia Mortal Decay odrobinę waszego czasu, bo może się okazać, że będziecie się całkiem nieźle przy tym bawić, nawet jeśli nie lubicie Brutalnego Death Metalu.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 maja 2022

Afterbirth – Four Dimensional Flesh [2020]

Afterbirth - Four Dimensional Flesh recenzja reviewFani brutalnego death metalu na całym świecie bardzo ciepło przyjęli powrót i debiutancki album Afterbirth, choć niekoniecznie było to granie w stylu, do jakiego wszyscy przywykli. Niezależnie jednak od tego, czy „The Time Traveler’s Dilemma” weszła komuś po pierwszym czy po dziesiątym przesłuchaniu, był gotów na więcej, dużo więcej. Ku powszechnej radości Four Dimensional Flesh zaczyna się dokładnie tak, jak tego oczekiwano: mocno, gęsto i bezlitośnie. Tak podana jazda robi wrażenie i sprawia dużo radochy, ale nie trwa wiecznie – już w połowie drugiego kawałka zaczynają się dziać rzeczy dziwne, zaskakujące i nietypowe, których chyba nikt nie mógł przewidzieć.

Four Dimensional Flesh w żadnym razie nie jest kalką debiutu, nawiązuje do niego w niewielkim stopniu, w dodatku głównie ze względu na wokale (tu nic się nie zmieniło – dominują okrutne bulgoty) i ogólne założenia. Amerykanie poszli do przodu bez oglądania się na boki i zrobili w muzyce mnóstwo rzeczy, których nie przystoi robić kapeli z tego nutu. Afterbirth zdradzili brutalny death metal w wielu punktach Four Dimensional Flesh, postawili go na głowie i z rozmysłem pchnęli w stronę… progresji. Co ciekawe, mimo tych zbrodni na czystości gatunkowej, album to brutalny death metal pełną gębą – nieortodoksyjny, nieoczywisty, wypełniony sprzecznościami, momentami dziwaczny i odjechany, ale jednak. Zespół nie miał skrupułów przed łączeniem zupełnie nieprzystających do siebie elementów i gwałtownym przechodzeniem od zaawansowanej technicznie miazgi w typie Defeated Sanity do klimatycznych pasaży charakterystycznych dla późnego (!) Cynic. Z niepojętych dla mnie względów ta gmatwanina skrajnych pomysłów w wykonaniu Afterbirth ma sens, choć dla części słuchaczy, nastawionych na bezpośredni wykurw, tych majndfaków może być już zbyt wiele, a całość – zbyt wymagająca.

Materiał, podobnie jak poprzedni, składa się z jedenastu utworów (w tym czterech instrumentalnych), ale jest od niego prawie o dziesięć minut krótszy, chociaż w czasie odsłuchu wcale nie sprawia takiego wrażenia. Wydaje mi się, że to przede wszystkim zasługa jego różnorodności i imponującej wręcz intensywności – poszczególne kawałki może i są krótsze, ale upchnięto w nich znacznie więcej pomysłów, zmian tempa czy chociażby przeszkadzajek (klawisze). Ponadto na Four Dimensional Flesh nie ma dwóch przesadnie podobnych do siebie utworów (ja polecam szczególnie gorgutsowy „Black Hole Kaleidoscope”, „Rooms To Nowhere”, „Beheading The Buddha” czy „Never Ending Teeth”), a album, jako całość, wymyka się sztywnym kategoriom i jest stosunkowo oryginalny.

Brzmienie krążka trzyma poziom muzyki i — podobnie jak ona — nie jest typowe dla tego stylu. Na pewno Four Dimensional Flesh głośnością ani ogólnym ciężarem nie dorównuje „The Time Traveler’s Dilemma”, jest natomiast o wiele bardziej organiczne. Z jednej strony sound jest gęsty, głęboki i jakby przymulony, a z drugiej bardzo przestrzenny i oddychający – wystarczy posłuchać, jak czytelny jest bas albo jak pięknie wybrzmiewają te najdłuższe bulgoty. Colin Marston, który świetnie odnajduje się w popieprzonym graniu, także i tym razem spisał się doskonale.

Nie dość, że za sprawą Four Dimensional Flesh Afterbirth potwierdzili swój status wyjątkowo sprawnych brutalistów, to jeszcze zaproponowali sporo rozwiązań niespotykanych w gatunku; zasugerowali innym, w jakim można pójść kierunku, żeby ta muzyka była wciąż zaskakująca i atrakcyjna. Mnie ta kreacja w stu procentach przekonuje i nie mogę się doczekać, co też wysmażą na kolejnej płycie.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2022

Necrophil – Cannibal Sex [1993]

Necrophil - Cannibal Sex recenzja okładka review coverPolska jak mało który inny kraj dołożyła wiele cegiełek pod fundament Death Metalu na świecie. Ale za to jak każdy inny kraj, ma swoich przedstawicieli, jak i ukryte diamenty na scenie, które albo zostają zapomniane, albo dorabiają się statusu kultowego. Może więc zdziwić kogoś fakt, że spotkałem się z bohaterami dzisiejszej recenzji na zagranicznych forach i rekomendacjach, zważywszy na taki drobny szczegół, jak teksty w ojczystym języku.

A jakie to są teksty! Nie za bardzo da się je cytować, choć zarówno piosenka dedykowana żonie gitarzysty, albo utwór ze znamiennym refrenem „syf i AIDS”, czy też tytułowy track przeszły do historii i klasyki gatunku. Przy takich perełkach, kompozycja o tak prostym tytule jak „Wizja” (notabene mój ulubiony numer) mogą budzić grozę, jakież to jeszcze wizje może skrywać autor „Prosektorium”, lub „Skrobanej”. Poza Necrophilem, Perversion i Infernal Death (notabene którego debiutu z 2011 nie posiadam, a bardzo bym chciał), nie znam innych ekstremalnych zespołów growlujących po polsku na tak wysokim poziomie, a szkoda, bo jest to naprawdę bardzo fajne.

Ale nie samą poezją przecież człowiek żyje. Necrophil stworzył swój własny, polsko brzmiący styl, którego trudno określić. Owszem, znajdziemy wpływy Cannibal Corpse, czy nawet Grindcorowe petardy w stylu Napalm Death, ale to można powiedzieć o wielu zespołach parających się Death Metalem. Obskurna produkcja nadaje charakteru płycie i sprawia, że nie idzie pomylić tego zespołu z innym. Wszystkie wymienione wcześniej piosenki mają swoje konkretne, wyraziste, punkowo zadziorne riffy, bardzo łatwe do odróżnienia od siebie. Płyta łatwo wchodzi i nie tylko nie nudzi, ale aż prosi się o wciśnięcie replay. Mało kto potrafi spełnić wymóg brutalności z chwytliwością.

Wyszła też słynna re-edycja tego materiału na CD, którą niektórzy mogą kojarzyć, bo się o dziwo pojawiała w sklepach. Poza raczej marnym remasterem, zasadniczym błędem tego wydania jest poważne podejście do tematyki zespołu, gdzie przecież nie brakuje poczucia humoru. Zamiast tego książeczka zawiera bardzo znane i popularne zdjęcia gore, które pewnie już niektórzy znają na pamięć.

Podsumowując, zasłużona legenda polskiej sceny, z której należy być dumnym.


ocena: 10/10
mutant
Udostępnij:

5 maja 2022

God Dethroned – The Grand Grimoire [1997]

God Dethroned - The Grand Grimoire recenzja okładka review coverGod Dethroned to dla mnie taki holenderski odpowiednik Hypocrisy. Oboje są zespołami spóźnialskimi, bo zaczynali dopiero przy trzeciej fali Death Metalu i zarówno ich kariery, jak i zmiany stylistyczne przebiegały podobnie, aczkolwiek Peter Tagtren zdecydowanie poradził sobie lepiej, jak i tworzył również ciekawsze rzeczy, nie tylko w ramach swojej macierzystej kapeli. To nie znaczy, że God Dethroned nie jest warty uwagi. Co to, to nie, wręcz przeciwnie.

The Grand Grimoire był zarówno powrotem po kilkuletnim rozpadzie kapeli, jak i debiutem w Metal Blade Records. Zespół nieśmiało przechodzi z ciekawszego, Old Schoolowego stylu, w rejony Melo-Death zahaczające o Black. I żeby nie obijać w bawełnę, to z grubej rury powiem, że jest to tak naprawdę dopiero rozgrzewka przed tym, co miało dopiero nadejść w przyszłości.

Długo się zastanawiałem nad tym, dlaczego ta płyta mnie nie zachwyciła, mimo iż nie brakuje tu naprawdę wyjątkowo udanych kompozycji w historii ekstremy w ogóle. Przecież takie kawałki jak tytułowy numer, „Under a Silver Moon”, czy „The Somberness of Winter” w pewnym momencie przechodzą w niesamowicie chwytające za serce melodie, które powalają na ziemię. Problem jednak polega na tym, że zanim piosenka dojdzie do punktu kulminacyjnego, to słuchacz musi przebrnąć przez przeciętny/stereotypowe riffy Melo-Death, który niespecjalnie poruszają. I bolączka ta się przewija przez cały album.

Dodajmy do tego kompletnie niepotrzebny krótki instrumental i rażącą zmysły przeróbkę klasyka Arthura Browna i zostaje nam 7 premierowych utworów, co też nie jest powalającą liczbą. Wśród pełnoprawnych utworów, bezbłędny wydał mi się tylko „Sickening Harp Rasps”, będący swoistą zapowiedzą przyszłych klimatów oraz następujący po nim spokojniejszy „Into a Dark Millennium”.

Pech albumu też w dużej mierze polega na tym, że jest on przejściówką między oboma klasykami formacji, mianowicie „The Christhunt” oraz „Bloody Blasphemy”, będącymi najjaśniejszymi punktami w dyskografii God Dethroned.

Nie jest to jednak zły album – to jak najbardziej obowiązkowa lektura każdego szanującego się fana sceny Metalowej. Po prostu to nie jest jeszcze to, na co stać było grupę.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 maja 2022

Ophidian I – Desolate [2021]

Ophidian I - Desolate recenzja okładka review coverTNiewiele osób miało okazję przekonać się o talencie Ophidian I i należycie doceniło ich debiut z 2012 roku, ale na szczęście był wśród nich ktoś decyzyjny z Season Of Mist, dzięki czemu ten najlepszy islandzki zespół deathmetalowy wreszcie dostał szansę trafienia do szerokiego grona odbiorców. Oczywiście to nie jest jednoznaczne z tym, że kapela jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zdobędzie rozgłos i uznanie, na jakie zasługuje, ale jestem przekonany, że wśród wymagających fanów technicznego death metalu Desolate będzie miała duże branie, nawet jeśli niektórym przepali trochę zwojów nerwowych.

„Solvet Saeclum” i Desolate dzieli aż dziewięć lat; w tym czasie doszło do kilku poważnych zmian w składzie, a może i do przewartościowania stylu i inspiracji, bo krążki znacząco się od siebie różnią, choć nie brakuje im także punktów wspólnych, które — gdybyśmy nie wiedzieli, że chodzi o ten sam zespół — można by uznać za czysty przypadek. Podstawowa i najwyraźniejsza różnica to poziom intensywności, bo nowy album Ophidian I jest o wiele bardziej ekstremalny od debiutu – szybszy, brutalniejszy i niesamowicie techniczny. Przy okazji też brzmi nowocześniej (i trochę za sucho) — kłania się produkcja charakterystyczna dla kapel z Kalifornii, np. Fallujah — co nie każdemu będzie odpowiadało, bo to oznacza maksymalną selektywność głównych instrumentów kosztem mięska w gitarach i obecności basu. Rozumiem, że chłopakom zależało, żeby nic nie stracić z mnogości gitarowych ornamentów nawet w najbardziej skomplikowanych momentach, ale chyba mocniej przemawiał do mnie soczysty i ciepły dźwięk „Solvet Saeclum”. I to właściwie mój jedyny zarzut w stosunku do Desolate, bo sama muzyka urywa dupę.

To, że materiał jest zajebiście złożony i urozmaicony, wcale mnie nie dziwi, wszak Islandczycy mieli masę czasu na maksymalne dopracowanie najmniejszych detali i zdecydowanie z tego skorzystali. Zaskakujące jest za to, że Desolate słucha się nie tylko z opadem kopary, ale i z prawdziwą przyjemnością, bo mimo wszystko więcej tu feelingu niż mechanicznego przebierania palcami. Nie brakuje tu trzepanki doprowadzonej do granic absurdu (wystarczy posłuchać szalenie rozbudowanych solówek – mistrzostwo!), która stawia muzyków w pierwszej lidze technicznych wymiataczy, jednak to wszystko jest zgrabnie zrównoważone/uzupełnione mnóstwem melodii i chwytliwych riffów. Na pewno jest w tym jakaś zasługa inspiracji Ophidian I – zespół chętniej czerpie z dorobku Gorod (choć ich wpływy są teraz mniej oczywiste i lepiej zakamuflowane), Obscura, Spawn Of Possession czy Theory In Practice aniżeli Deeds of Flesh, Decrepit Birth i Origin.

Desolate to prawdziwa uczta dla miłośników grania efektownego i efektywnego zarazem – z jednej strony jest to muzyka niezwykle wymagająca, a z drugiej dość szybko wpadająca w ucho. Ophidian I nie opieprzają się nawet na chwilę i sypią pomysłami jak z rękawa, dzięki czemu ostatnie utwory są równie atrakcyjne i zajmujące co pierwsze. Takie podejście sprawia, że żadna sekunda spędzona z tym materiałem nie będzie stracona.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OphidianI

podobne płyty:






Udostępnij:

29 kwietnia 2022

Defecation – Killing With Kindness [2019]

Defecation - Killing With Kindness recenzja okładka review coverWyjątkowo złamię swoją zasadę i zrecenzuję coś, czego fizycznie nie posiadam i w żadnym wypadku nie zamierzam posiadać. Mianowicie, fejkowy album wydany pod szyldem Defecation, przez równie szemraną hiszpańską wytwórnię Metal Bastard records (czasem zwani Blue Line productions). Potraktujcie to więc trochę jako przestrogę. Zacznijmy więc od początku.

Historia bootlegów zapewne jest nieznana wśród młodzieży, ale tak w skrócie – są to tzw. nieoficjalne wydawnictwa, ubogo zrobione i wydane. Najczęściej były to słabej jakości koncertówki z lokalnych koncertów (robione przez fanów dla fanów), choć zdarzały się też i pirackie wydania oficjalnych płyt. Koncertówki jeszcze można by tłumaczyć tym, że były po prostu pamiątką dla kogoś, kto był na danym koncercie i chciał go sobie mieć w fizycznej formie, albo po prostu usłyszeć sobie danego idola na żywo.

Masa gównianych wytwórni (tzw. rip-off labels), początkowo też tak zaczynała, po czym stopniowo ewoluowała swoją politykę robienia w ciula artystów, okradając wprost swoje zespoły. Ciekawym przykładem była wytwórnia Metal Enterprises, która zasłynęła tym, że zrobiła sequele do grup ze swojej stajni, które się rozpadły, jak Thrash Queen, Killer Fox, czy Godzilla. Owe zespoły były i tak beznadziejne, ale nie w tym rzecz. Jakby tego było mało, wydała również takie cudeńko jak Extreme Napalm Terror – „zespół” o którym do dziś nie ma żadnych informacji, a który był żenującym plagiatem (nie zgadniecie) Extreme Noise Terror i Napalm Death. Idąc tym tropem, przechodzimy do głównego tematu tego wywodu.

Metal Bastard/Blue Line jest właśnie tego typu wytwórnią, która uderza we wszystkie wymienione wcześniej punkty. Ich katalog ma wątpliwej legalności kompilacje, „greatest hits”, podejrzane re-edycje, jak i trudne do zweryfikowania albumy (brak info w sieci). Udało im się też złapać w sidła kilka znanych nazw, jak np. Disastrous Murmur. W ich przypadku jest ciekawa sprawa, gdzie ich ostatni album „Subito Santo” został wydany bez książeczki, rzekomo w wyniku „błędu drukarni”, przez co sama grupa postanowiła na własny koszt ową książeczkę z tekstami wydrukować i przesłać każdemu, kto kupił ich płytę. Co wytwórnia natomiast zapomniała powiedzieć grupie, to bezsporny fakt, że wszystkie płyty jakie wydają nie mają książeczek, tylko tzw. leaflet cover (kartka z okładką i tracklistą po drugiej stronie).

Mając to wszystko na uwadze, przejdźmy do meritum. Oryginalny Defecation to był projekt dwóch Harrisów, niespokrewnionych ze sobą i miał on skromną, ale kultową dyskografię. Killing With Kindness, bo o tym mowa, miał być tym niby trzecim albumem. Zawartość natomiast to jakieś hałaśliwe popiskiwania w midi zrobione pod jakiś dziwny pseudo-growling krzyczany w języku hiszpańskim. Całość ma 8 ścieżek (bo nie można tego nazwać piosenkami) i trwa uwaga, ledwo 19 minut.

Sam „album” pojawił się znikąd, bez fanfar i materiałów promocyjnych. Jakimś cudem, dystrybutorem został Nuclear Blast, co też jest grube, a który musiał potem zwracać kasę ludziom za pre-ordery. Cała sprawa niestety przeszła bez większego echa. Mitch Harris wydał oświadczenie, a wytwórnia, która dopuściła się scamu, bezczelnie użyła tego oświadczenia w celu promocji swojego gniota, więc widocznie czują się bezkarni.

Nie jestem w stanie rozkminić co trzeba mieć w głowie, żeby coś takiego robić i to jeszcze w czasach, kiedy mało ludzi inwestuje w fizyczne nośniki, aczkolwiek jaskółki ćwierkają, że 2021 r. był najlepszym rokiem, jeśli chodzi o sprzedaż CD/winyli/kaset od prawie 20 lat, więc coś się może zmieniać w tym temacie.

A ponieważ jesteśmy w Polsce i nas można bez problemu okradać od wieków i nikt się nami nie przejmuje, to wiedzcie, że łatwo można to gówno znaleźć w każdym sklepie i to po stosunkowo wysokiej cenie (ja widziałem nawet w granicach 70 zł). I naprawdę wiele nie brakowało, abym dał się nabrać. Na szczęście, zawsze sprawdzam coś, zanim to kupię, co jest odruchem bezwarunkowym, który każdemu polecam. I tym miłym akcentem zakończę ten recenzjo-artykuł, żeby nie powiedzieć czegoś za dużo.


ocena: 0/10
mutant

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 kwietnia 2022

Sarcasm – Stellar Stream Obscured [2022]

Sarcasm - Stellar Stream Obscured recenzja okładka review coverKto by pomyślał, że ekipa która w latach ’90 pozostawiła po sobie niewydany album i kompilację, nagle wróci i zacznie ciskać płytę za płytą, jak grom z jasnego nieba. Nie mogło to umknąć mojej uwadze, ale pierwszym materiałem, jaki byłem sobie w stanie sprawić, jest świeży, czwarty już album, Stellar Stream Obscured, wydany przez Hammerheart Records (oby zrobili re-edycję reszty ich dyskografii, wytwórnia ta ostatnimi czasy bardzo mi imponuje).

Gdy popłynęły dźwięki pierwszego utworu, to troszeczkę się skrzywiłem, bo bałem się, że będzie to kolejny Melodyjny Death/Black w szwedzkim wydaniu. Na szczęście dla mnie, była to tylko zmyła, gdyż reszta płyty jest w zupełnie innym, lepszym tonie.

Już następna kompozycja zbija z tropu, bo mimo iż wpływy Melo-Death’u dalej pozostają, to wchodzi melodyjność, jaką można spotkać w Doom/Death. Płyta w ogóle jest jakaś dziwna, bo poza wymienionymi czynnikami, przeplata się jeszcze niejednokrotnie masywne uderzenie gitar rodem ze starego Hypocrisy. Epicki, posępny, 8-minutowy „Ancient Visitors” najbardziej skupia sobie te wszystkie wyżej wymienione elementy.

Dalej robi się już nieco lżej i bardziej skocznie, choć melodie dalej trzymają się formuły i uderzają w refleksyjny ton. Co ciekawe, im dalej w las, tym bardziej Black Metalowe tendencje zanikają i stopniowo ustępują typowo Death Metalowym. „The Spinning Tomb” brzmi jak jakiś odrzut ze starych czasów, bo nie tylko ma zupełnie odmienny wokal od reszty płyty, ale sama kompozycja przyjemnie pachnie starą old-schoolową stęchlizną. Przez to też odnosiłem nieraz wrażenie, jakbym słuchał holenderskiej produkcji zamiast szwedzkiej.

Tekstowo mamy do czynienia z koncept-albumem. Rok 2095, post-apokaliptyczna przyszłość. Ludzie zostają nawiedzeni przez starożytnych kosmitów, którzy tłumaczą genezę homo sapiens. Ziemia okazuje się być więzieniem dla ludzi (a to ci nowina), a nadchodzące kataklizmy będą niemalże sądem ostatecznym dla świata. Dalej fabuła się gmatwa i nie będę spoilerował, kim się okazali kosmici, bo sam nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem sens, ale paradoksy czasowe i odniesienia do obecnej sytuacji na świecie jak najbardziej się przewijają.

Zapomniałbym wspomnieć o pojawiających się fortepianowych intrach w kilku utworach, oraz innych motywach quasi-symfonicznych. Od razu jednak uspokajam, że pojawienie się takowych ozdobników nie razi i dobrze wkomponowuje w całokształt. Zespół używa sobie swobodnie poszczególne elementy i żongluje ekstremalnością w zależności od potrzeby, co nadaje dużej wielowymiarowości muzyce.

Kończący płytę „Let Us Descend” wraca do klimatów z początku płyty, robiąc należytą klamrę spinającą materiał i aż robi się żal, że zaledwie po 40 minutach jest to już koniec płyty. Na szczęście można puścić cały album od początku.

Jest takie stare słowiańskie przysłowie – „jeśli spodziewasz się Melo-Death/Black, to dostaniesz ultra-retro Doom/Death z nutką Gothic Metalu, w skandynawsko-holenderskim sosem”. Co poniektórzy fani szwedzkiej ekstremy będą pewnie zawiedzeni, ale wszelkie braki w intensywności są nadrabiane atmosferyczną głębią i wyjątkowym klimatem.


ocena: 9/10
mutant
oficjalna strona: sarcasmsweden.se
Udostępnij:

23 kwietnia 2022

Abbath – Dread Reaver [2022]

Abbath - Dread Reaver recenzja okładka review coverOkres poprzedzający proces przygotowania Dread Reaver to dla Abbatha głównie pasmo problemów, porażek i kompromitacji, czego najbardziej żenującym przykładem był ekspresowy „koncert” w Argentynie w ramach promocji „Outstrider” i późniejsze przepychanki w składzie na tle nie-wiadomo-jakim-ale-można-się-domyślać. Koniec końców Olve wylądował na odwyku, odstawił wódę i prochy i ponoć wyprostował swoje życie, jednak nie było pewności, czy pozbawiony procentowego wspomagania będzie w stanie stworzyć choćby przyzwoity materiał.

A tu proszę – nie jest tragicznie. Mnie w każdym razie Dread Reaver wszedł znacznie lepiej od poprzednika, choć do debiutu nie ma startu – to nie ten poziom kompozycji, a i wykonaniu brakuje trochę błysku. No i styl się zmienił, żeby nie napisać – ewoluował. Z góry uprzedzam wszystkich napalonych na blackmetalowy holokaust, że Dread Reaver to zdecydowanie zły adres i stuprocentowo pewna przyczyna srogiego rozczarowania. Materiał w głównej mierze sprowadza się do nieprzesadnie ekstremalnego black-thrash’u, w dodatku podanego z oldskulowym, a momentami nawet rockowym — bo lajtowe solówki łagodzą i tak już przystępna muzykę — feelingiem. Owszem, są tu dwie solidne petardy w postaci „Acid Haze” i „The Deep Unbound” — i to właśnie je bym wskazał jako najlepsze — ale reszta to już granie w równym stopniu czerpiące ze starego thrash’u, co ze środkowego/przejściowego okresu Bathory. Raz jest wolniej, raz szybciej, innym razem niby epicko i jakby nieporadnie (to o kawałku tytułowym, który jawi się jako najsłabszy w zestawie) – ogólnie nic przesadnie wymagającego.

Różnorodność na pewno jest jakimś atutem Dread Reaver, podobnie zresztą jak jego bezpośrednia przebojowość. Fajna dynamika, dość wyraziste riffy, ciekawe melodie – pod tymi względami album przewyższa „Outstrider”, brakuje mu natomiast szorstkości i choć odrobiny dzikiego charakteru. Doskonale słychać, że Abbath chciał tym razem stworzyć materiał czepliwy i bardzo nośny, wypakowany podniosłym refrenami (ewidentnie pod koncerty) i chwytliwymi riffami, a zadziorny tylko na tyle, żeby zanadto nie gryzł się ze skrzekliwym wokalem. Swoją drogą Abbath w paru miejscach (zwłaszcza w „Myrmidon” i „Dread Reaver”) brzmi nieco rozpaczliwie i nierówno, jak gdyby głos odmawiał mu już posłuszeństwa – czyli jak schyłkowy Quorthon.

Jak wynika z powyższych akapitów, Dread Reaver to najmniej „immortalowa” płyta w solowym dorobku Abbatha (nie licząc oczywiście I). Wprawdzie elementy typowe dla jego poprzedniego zespołu wciąż pojawiają się tu i ówdzie (najmocniej w „The Book Of Breath”), jednak tłumaczyłbym je raczej nawykami kompozytorskimi (i chęcią zatrzymania przy sobie starszych fanów), bo znacznie więcej tu patentów, które grubą krechą oddzielają obie kapele. Nawet wciśnięty w drugiej części krążka (nie zaś na końcu, jako bonus) cover „Trapped Under Ice” można traktować jako komunikat: zapraszamy matki z dziećmi, tu nie ma ani ekstremy, ani Szatana. Na ile ma to związek z potrzebą poszerzenia horyzontów, a na ile z deklaracjami Abbatha o jego dużej otwartości na reunion Immortal – ot zagadka?

Radykalne oblicze Abbatha, a przynajmniej to, z jakim mieliśmy do czynienia jeszcze na „Abbath”, to już przeszłość, z którą trzeba się pogodzić. Jeśli Norwegowi jeszcze starczy sił na kolejne albumy, to przypuszczalnie będą podobne do Dread Reaver – skoczne, przyjemne i z aspiracjami „stadionowymi”, ale nie rzucające na kolana.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.abbath.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: