13 marca 2021

Luciferion – The Apostate [2003]

Luciferion - The Apostate recenzja okładka review coverOczekiwanie na drugi album Luciferion trwało długo, bardzo długo. A gdy już go dostaliśmy, okazało się… że jednak go nie dostaliśmy. Zamiast pełnoprawnego następcy „Demonication (The Manifest)” — który ponoć był gotowy do nagrania od 1998 roku — w nasze ręce trafiła płyta, jak to sam Wojciech określił, „dość-długogrająca”. Innymi słowy The Apostate to składak materiałów nowszych, starszych i wcześniej niewydanych. Rzecz z jednej strony naprawdę atrakcyjna i godna uwagi, z drugiej zaś mocno rozczarowująca i pozostawiająca arcyprzekurewski niedosyt.

Pierwsze pięć utworów (w tym rozbudowane trzyminutowe intro) to właściwa, a przynajmniej najważniejsza, część wydawnictwa – natchniony, podniosły, genialny, misternie skonstruowany, porywający i kosmiczny death metal. W powyższym opisie wszystko wydaje się jasne, może z wyjątkiem tego ostatniego określenia, a chodzi o bardzo rozbudowane partie klawiszy oraz gęsto powplatane sample z filmu „Dark City”, które wprowadzają dość brutalną (choć nie aż tak bezpośrednią, jak na debiucie) sieczkę Luciferion na wyższy poziom, znacznie ją urozmaicają, a przede wszystkim tworzą w tej części niepowtarzalny klimat. Początkowo te dodatki w takiej ilości mogą być trudne do przetrawienia, lecz szybko okazują się niemal niezbędne.

Warto jeszcze wrócić do death metalowego trzonu, bo ten zabija rozmachem (utwór tytułowy ma ponad 9 minut i dlatego podzielono go na 6 części), zawiłością i różnorodnością motywów. Całość jest piekielnie dopracowana (najwcześniej skomponowane fragmenty sięgają 1996 roku i to słychać w intensywności a’la Morbid Angel), świetnie brzmiąca, bardzo techniczna i zagrana z niesamowitym wyczuciem. Szczególne słowa uznania należą się Wojtkowi za fenomenalne solówki, bo takie cuda, jakie są chociażby w „New World to See”, to czesanie na rzadko kiedy spotykanym poziomie, po prostu mistrzostwo świata.

Drugą część The Apostate rozpoczyna cover „Circle Of The Tyrants” z 1996 roku, który… no cóż, jest po prostu przeciętny, w dodatku brzmi kiepawo, zwłaszcza jeśli go porównać z dużo wcześniejszą, a mimo to zabójczą wersją Obituary. Ostatnie pięć kawałków to zremasterowane demo „The Demon Of 1994”, czyli materiał dużo ciekawszy i sprawiający o wiele więcej radości. Całkiem miło jest sobie posłuchać wczesnych wersji killerów z „Demonication”, choć oczywiście pod względem produkcji nie dorównują tym z longa.

The Apostate to niestety wszystko, co nam pozostało po Luciferion. Na więcej nie ma już co liczyć i to niezależnie od tego, jakie wspaniałości Wojtek Lisicki ma schowane w szufladzie. We wkładce płyty mózg Luciferion najpierw tłumaczy brak pentagramu w logo, a później wyjaśnia, że sama nazwa ma znaczenie symboliczne i wciąż jest (i będzie) reprezentatywna dla zespołu. Po latach stwierdził jednakowoż, że i nazwa jest dla niego zbyt ograniczająca, co definitywnie zamyka drogę do dalszej działalności pod tym szyldem.


ocena: -
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 marca 2021

Gruesome – Savage Land [2015]

Gruesome - Savage Land recenzja reviewCały pomysł stojący za Gruesome to, według oficjalnej wersji, chęć oddania hołdu dziedzictwu Death. A już tak mniej oficjalnie: ludzie stojący za Death To All potrzebowali jakiegoś niedrogiego w utrzymaniu supportu na organizowane przez siebie trasy. A cóż mogło sprawdzić się lepiej niż zmontowany naprędce projekt, który quasi-coverami rozmiękczy miłośników oldskulowego (czyli z okresu Combat Records) oblicza Death? Pomysł — o zgrozo! — chwycił i w krótkim czasie Relapse zrobili z Gruesome gwiazdę takiego grania, choć w przeciwieństwie do działających już wcześniej Skeletal Remains, Morfin i Rude ekipa Matta Harvey’a ma do zaoferowania jedynie mało subtelne podróbki i relatywnie duże nazwiska.

Zgaduję, że dla tak doświadczonych muzyków przygotowanie niecałych 40 minut materiału w jednoznacznie określonym stylu nie wymagało ani wiele czasu ani wysiłku, a całość „procesu twórczego” pewnie sprowadzała się do selekcji co bardziej chwytliwych motywów i późniejszego poprzestawiania w riffach paru dźwięków. Savage Land to znakomicie zagrana i wyprodukowana wypadkowa tego, co doskonale znamy z „Leprosy”, „Spiritual Healing” i „Scream Bloody Gore” z małą domieszką „Human”, a więc florydzki death metal w najczystszej możliwej formie. Riffy, struktury, dynamika, solówki (w tym bardzo dobrze odwzorowane te w stylu Ricka Rozza), wokale, tytuły, logo, okładka – wszystko to brzmi i wygląda tak znajomo i odtwórczo, że bardziej się już chyba nie da. W grę wchodzą zatem dwie opcje i nie wiem, która jest gorsza, bo obie budzą moje wątpliwości. Albo Gruesome nie chciało się na tyle przyłożyć, żeby ich kawałki różniły się od oryginałów albo właśnie dołożyli wszelkich starań, żeby tak nie było.

Patrząc z boku i w miarę obiektywnie, muzyka z Savage Land udanie łączy w sobie to, co najlepsze w starym Death, jest dość zajebista — bo i materiał wyjściowy zajebisty — a słucha się jej lekko i z dużą przyjemnością. Jednocześnie powoduje spory niesmak i odpycha. W końcu Amerykanie próbują się w ten sposób dorobić na cudzych utworach, a to chyba niewiele ma wspólnego z deklarowanym szacunkiem dla Chucka. Gruesome jak i prawie cały katalog Death jest w rękach Relapse, więc o prawa autorskie nikt się raczej nie upomni – niezależnie od ewentualnych procesów kasa trafi do tej samej kieszeni. A że część fanów przyjmuje takie szmatowate praktyki z uznaniem, to… no cóż…


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gruesomedeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

28 lutego 2021

Strapping Young Lad – Heavy As A Really Heavy Thing [1995]

Strapping Young Lad - Heavy As A Really Heavy Thing recenzja reviewKroniki człowieka wkurwionego, czyli innymi słowy Strapping Young Lad. Devin Townsend pierwotnie powołał do życia ten projekt tylko po to, żeby przelać na dźwięki swoje frustracje związane z wcześniejszymi doświadczeniami z muzycznym biznesem i przekazać światu prosty komunikat: I fucking hate you.... I fucking hate you.... I fucking hate you.... I tak, kurwa, do zajebania. Heavy As A Really Heavy Thing to niemalże strumień świadomości (albo braku świadomości), kupa przedziwnego hałasu, w której przynależność gatunkowa jest najmniej ważna. Jak to przyznał sam Devin: nie liczyły się kompozycje, lecz intensywność, klimat i poczucie humoru.

Heavy As A Really Heavy Thing to bezkompromisowy zlepek wszystkiego, co tylko autorowi wpadło do głowy – muzyka poskładana bez specjalnej dbałości o spójność, czytelność czy ogólny sens. Jeśli gdzieś z tego chaosu wyłania się coś na kształt utworu, to wyłącznie zasługa przypadku. Absurdalna różnorodność (w tym również wokalna) nawet w obrębie jednego kawałka sprawia, że trudno tu wskazać element, który mógłby spajać całość i trzymać ją w ryzach. Takie podejście do tematu skutkuje tym, że słuchacz ma twardy orzech do zgryzienia. Zaakceptować taką wizję? A może olać z góry na dół? Albo pójść nad Wisłę i zmarszczyć Freda? To w zasadzie nieistotne, bo nieistotny jest sam odbiorca – w końcu to w niego są wycelowane gołe poślady Devina we wkładce.

Debiut Strapping Young Lad można traktować jak kompilację pomysłów, mniej lub bardziej artystyczny eksperyment i dlatego w momencie wydania trudno było prorokować, w jakim kierunku to pojebaństwo się rozwinie. O ile się rozwinie. Jak się okazało, spuszczenie z siebie ciśnienia zrobiło Townsendowi dobrze i kolejne materiały Strapping Young Lad są tego doskonałym potwierdzeniem. Zaś co do tej płyty, cóż, dla mnie Heavy As A Really Heavy Thing nie składa się z utworów, a z fragmentów — raz lepszych, raz gorszych — które są dopiero zapowiedzią czegoś... większego. Stąd i ocena taka se.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Strapping-Young-Lad-29338818912/

Udostępnij:

22 lutego 2021

Fractal Generator – Macrocosmos [2021]

Fractal Generator - Macrocosmos recenzja okładka review coverNa wstępie wyjaśnijmy sobie jedną kwestię, która może mieć duży wpływ na to, czy ktoś w ogóle zaryzykuje kontakt z muzyką Fractal Generator. Zespół na jakimś — zgaduję, że dość wczesnym — etapie dorobił się bowiem etykiety „experimental black/death/grindcore”, która z niewiadomych względów ciągnie się za nim do dzisiaj. Tymczasem ani debiutancki „Apotheosynthesis” ani Macrocosmos tak rozbudowanego opisu nie potrzebują; to po prostu death metal z niewielkim dodatkiem elektroniki – nic, czego można by się bać. Nie bójcie się zatem i śmiało sięgajcie po płyty Kanadyjczyków, bo to naprawdę solidne granie.

Rdzeń muzyki Fractal Generator to spójny wewnętrznie amerykański death metal w dużej części zbudowany na fundamentach rytmicznych Morbid Angel – masywny, ciężki i odpowiednio brutalny. Zaplecze techniczne Kanadyjczyków nie budzi zastrzeżeń, choć trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że podopieczni Everlasting Spew nie zdradzają żadnych ciągotek do szpanowania umiejętnościami czy wychodzenia przed szereg, stąd też Macrocosmos to granie w typie „monolit” – dość zbite, jednorodne i bez większych czy znaczących urozmaiceń. Przynajmniej jeśli chodzi o klasyczne instrumentarium.

Dodatki w postaci elektroniki są… no, dodatkami. Coś tam zabzyczy, coś zaszumi, trafiają się klawiszowe plamy w tle – i to w zasadzie tyle. Nawet u Wormed tych przeszkadzajek jest więcej. Niewykluczone, że kolesie z Fractal Generator poświęcili im sporo czasu i uwagi (i choćby dlatego nie drażnią), ale jak dla mnie nie mają one istotnego wpływu na odbiór Macrocosmos. Wydaje mi się, że z nimi czy bez, muzyka brzmiałby tak samo. No, może straciłaby trochę głębi, ale to ciągle niewiele zmienia.

Debiutancki krążek zespołu przeszedł właściwe bez echa, co zresztą poniekąd rozumiem. Sam wprawdzie doceniam tamten materiał, ale szczerze – nie wracam do niego zbyt często. Liczyłem zatem, że po sześciu latach zbierania doświadczeń Fractal Generator wysmażą coś bardziej spektakularnego i skupiającego uwagę. Niestety, postęp, jaki się dokonał, dotyczy raczej produkcji niż samej muzyki, która — żeby nie było wątpliwości — wciąż trzyma wysoki poziom. Wymagania jednakowoż miałem większe.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fractalgeneratorofficial/
Udostępnij:

13 lutego 2021

Kat – The Last Convoy [2020]

Kat - The Last Convoy recenzja okładka review coverKat po wydaniu „Without Looking Back" nabrał rozpędu, więc rzeźbi w gównie póki gorące (?), udowadniając wszem i wobec, że nie ma takiego tematu, którego nie da się spierdolić. Opisywany The Last Convoy to ledwie 42-minutowy składak pięciu ponownie nagranych utworów (starych i nowych) oraz trzech coverów wydany na 40. rocznicę istnienia zespołu. Wprawdzie ktoś złośliwy mógłby w tym miejscu zapytać, jaki jest sens takich zabiegów, skoro jakieś 20 lat z tych 40 to raczej brak jakiejkolwiek aktywności, ale to by godziło w polskie zamiłowanie do wszelkich rocznic, miesięcznic i innych okazji, kiedy można się spotkać przy wódce i ogórku kiszonym.

Z tego co zauważyłem, dla wielu osób dobór kawałków na tym wydawnictwie to coś pomiędzy niepojętym a absurdalnym, a przecież wyjaśnienie dostajemy w książeczce - Piotr Luczyk twierdzi, że The Last Convoy przybliża korzenie zespołu oraz przypomina najbardziej istotne momenty w jego historii. Proste, prawda? W końcu między pierwszym singlem a „Mind Cannibals” Kat nie nagrał nic wartego uwagi, w dodatku nic godnego uwagi z zupełnie przypadkowymi ludźmi. Domyślam się, że niemałym bólem dupy było wymienienie nazwisk Loth i Kostrzewski jako współautorów dwóch najstarszych numerów.

Przechodząc do zawartości płyty, na początek mamy powtórkę ze starego singla: „Noce Szatana” z zupełnie nowym bzdurnym tekstem oraz „Ostatni tabor”, w którym — i to jest ciekawe — część tekstu przetłumaczono, a część dopisano (za frazę „Run brother run!” złożyłbym wniosek o ukrzyżowanie autora), dzięki czemu całość nie trzyma się kupy i nie ma najmniejszego sensu. Oba numery brzmią strasznie sterylnie i są fatalnie zaśpiewane (po części także ze względu na teksty) – to baaardzo osobliwie pojmowany samogwałt. Następny w kolejce jest „Mind Cannibals” w lżejszej i na siłę udziwnionej odsłonie. Później przypominano, że „Dark Hole – The Habitat Of Gods” w akustycznej wersji to porażka, choć akurat pod względem wokalnym wypada najlepiej (Maciej Lipina w takiej dawce naprawdę daje radę). Ostatnim autorskim kawałkiem i zarazem największą (potencjalną) atrakcją na płycie jest „Flying Fire 2020”, w którym udziela się Tim Owens. Amerykanin miał pozamiatać, a niczego nie wniósł od siebie i zaśpiewał bez przekonania.

W przypadku coverów — Deep Purple, Scorpions i AC/DC — mogę być nieco bardziej wyrozumiały, bo od strony technicznej wszystkie zagrano bez zarzutu, a w ich aranżacjach nie wprowadzono żadnych drastycznych zmian. Niestety, nie są to utwory instrumentalne… Głos Jakuba dalej mnie nie przekonuje, ale resztką obiektywizmu potrafię przyznać, że to i tak najlepsze wokale, jakie nagrał dla Kata. Wydaje mi się, że główna w tym zasługa oryginalnych linii, których mógł się bezpiecznie trzymać. Niemniej jednak… Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił. A Ian Gillan, gdyby nie żył, to by się w grobie przewracał… Na nasze szczęście nikt nie wpadł na to, żeby przerobić Rainbow!

I właśnie tak według Piotra Luczyka ma wyglądać wydawnictwo podsumowujące 40 lat grania, w tym przynajmniej 10 jawnego robienia sobie kpin z najwierniejszych fanów. The Last Convoy to zrobiony niewielkim nakładem kosztów i pracy pospolity wyciągacz pieniędzy. Napisałbym, że gorzej być nie może, ale podejrzewam, że zespół ma jeszcze jakieś gówno w zanadrzu.


ocena: 2/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

7 lutego 2021

Abiotic – Ikigai [2021]

Abiotic - Ikigai recenzja okładka review coverPamiętacie Abiotic? Pewnie nie. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego, wszak sam zespół już w pierwszych minutach debiutu robił wszystko, żeby o nim jak najszybciej zapomnieć. Ta spektakularna porażka A&R Metal Blade wydaliła dwie kompletnie nieudane, drętwe i fatalnie przyjęte płyty, po czym, ku radości słuchaczy, zapadła się pod ziemię. Do czasu. W 2018 roku Amerykanie postanowili zebrać się do kupy, by jeszcze raz spróbować szczęścia. Co ciekawe, ludzie z The Artisan Era dostrzegli w nich jakiś potencjał i włączyli do swej techniczno-progresywnej trzódki. Wygłupili się?

O dziwno, nie. Sam jestem w lekkim szoku, bo po Abiotic spodziewałem się jedynie niestrawnych wariacji na temat tego gówna, które grali w przeszłości – w sam raz na dwa-trzy przesłuchania i szybką zjebkę. Tymczasem Ikigai okazał się materiałem zadziwiająco słuchalnym, do którego wcale nie trzeba się przymuszać recenzenckim obowiązkiem. Amerykanie w dalszym ciągu wydają się być pod dużym wpływem The Faceless czy Beneath The Massacre, ale na szczęście te inspiracje uzupełnili kilkoma nowszymi (choćby Rivers Of Nihil i Fallujah), dzięki czemu ich muzyka zyskała na płynności (wreszcie!), dynamice (tu brawa dla nowej sekcji rytmicznej), stała się bardziej przestrzenna, więcej w niej sensownych melodii, a pojawiający się w paru momentach intrygujący klimat jest naprawdę miłym dodatkiem. Ponadto Abiotic najwyraźniej porzucili plany zostania najbardziej technicznym i eklektycznym zespołem na świecie, co dobrze zrobiło czytelności utworów – ich poszczególne części nieźle się zazębiają i tworzą sensowną całość. Innymi słowy na Ikigai słychać dużo więcej przemyślanej muzyki niż jałowej trzepanki.

Biorąc pod uwagę, jak ogromne postępy zrobili Amerykanie, nie mam zamiaru przesadnie się ich czepiać, choć na niektóre kwestie jednak muszę zwrócić uwagę. Po pierwsze, mniejsze, zdarza się, że w kawałkach zaplącze się niepotrzebny brejkdałn albo fragment ekstremalny/techniczny na siłę – taki zgrzyt szybko rzuca się w uszy. Po drugie, też mniejsze, na Ikigai mamy całą chmarę raczej zbędnych gości (z wyjątkiem osobnika odpowiedzialnego za czyste wokale w „Grief Eater, Tear Drinker” – właśnie tak chciałby śpiewać Masvidal), których obecność zalatuje mi robieniem sobie selling-pointów i poszerzaniem grona odbiorców w dość niewyszukany sposób. Po trzecie, największe, wokale na tym albumie nie wyrastają ponad (pod)gatunkową przeciętność – takie popisy można usłyszeć u 67882 innych kapel, a to nie świadczy o oryginalności.

Podobno nie ma takiego szamba, z którego nie można się wydostać, a Abiotic są tego najlepszym przykładem. Druzgocące opinie o pierwszych płytach powinny ich całkowicie wyleczyć z zabawy w muzykę, oni jednak zaryzykowali i powiadam wam, źle na tym nie wyszli. Warto dać im szansę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AbioticBand/





Udostępnij:

29 stycznia 2021

Spectrum Of Delusion – Neoconception [2020]

Spectrum Of Delusion - Neoconception recenzja okładka review coverMając w pamięci bardzo dobry debiut Spectrum Of Delusion, przy okazji drugiej płyty nastawiałem się na małe trzęsienie ziemi w ich wykonaniu, bo chłopaków zdecydowanie stać na zrobienie zauważalnego zamieszania na scenie. Niestety, na taki brejkinpojnt przyjdzie mi jeszcze poczekać, gdyż na Neoconception Holendrzy nieco przeszarżowali z ambicjami i w rezultacie stworzyli krążek zaledwie dobry, momentami nawet bardzo dobry, ale ciągle poniżej oczekiwań.

Muzykom Spectrum Of Delusion zamarzyło się coś ponadprzeciętnie oryginalnego i dlatego poświęcili prawie trzy lata na skomponowanie materiału mocno zespojonego z historią sci-fi zawartą w tekstach. Cały koncept sprowadza się z grubsza do tego, jak ludzkość (po)radzi sobie w obliczu nieuchronnej zagłady (w tej roli asteroida) i co będzie później – z przenoszeniem świadomości do superkomputera i wysyłaniem go w kosmos, żeby dziedzictwo Jarosława nie przepadło bezpowrotnie. Takie podejście do liryków niejako wymusiło na zespole rezygnację przynajmniej z części aranżacyjnych schematów oraz zadbanie o dużą — podejrzewam, że większą niż by to było konieczne w normalnych warunkach — różnorodność poszczególnych utworów, a nawet wrzucenie kilku na siłę (choćby instrumentalny „Bringing Serenity”). Całość uzupełniono samplami, które w zamyśle mają sprzyjać imersji i ułatwiać wciągnięcie się w temat. Wszystko fajnie, doceniam pomysły i ogrom włożonej pracy, szkoda tylko, że mnie to niespecjalnie rusza, a przez te wszystkie dodatki Neoconception wydaje mi się płytą zbyt rozwlekłą i stonowaną.

Nie wiem, czy to tylko na potrzeby konceptu tego albumu, czy już na stałe, Spectrum Of Delusion zmienili priorytety i pchnęli muzykę w bardziej progresywne rejony, tracąc tym samym na znanych z „Esoteric Entity” brutalności i ciężarze. Podobne choróbsko dotknęło swego czasu Obscura („Akróasis”), później przeszło na Beyond Creation („Algorythm”) i w obu przypadkach nic dobrego z tego nie wyniknęło. Jako że bohaterowie tej recki mają duuużo wspólnego z obiema wymienionymi kapelami, to i u nich ta korekta stylu nie zachwyca. Łagodzeniu grania mówię twarde i zdecydowane: nie! A może po prostu jestem jakiś dziwny, bo nie potrafię zaakceptować kierunku, w jakim zmierza współczesny progresywny death metal? Spectrum Of Delusion wymiatają na wysokim poziomie, z ogromną łatwością i rozmachem (bezprogowy bas szaleje bez ustanku i chyba jest go nawet więcej niż gitar) i szkoda by było, gdyby się w pewnym momencie ograniczyli do pitolenia.

Pomimo dość dodupnego obrazu Neoconception, jaki nakreśliłem powyżej, album może się podobać, ba – może nawet robić spore wrażenie. To materiał dopracowany do najdrobniejszego szczegółu, zgrabnie opakowany i zagrany tak, że kopara opada. Problem w tym, że na szczere zachwyty będzie stać tylko tych, którzy nigdy nie mieli styczności z debiutem Holendrów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SpectrumofDelusion/

podobne płyty:


Udostępnij:

23 stycznia 2021

Infiltration – Point Blank Termination [2020]

Infiltration - Point Blank Termination recenzja okładka review coverO pochodzącym z Petersburga Infiltration dużo się pisze w kontekście klasycznego death metalu, padają takie nazwy jak Bolt Thrower, Cannibal Corpse, Napalm Death… których jednak w ich muzyce w ogóle nie słychać. No chyba, że wojenna tematyka ma się koniecznie kojarzyć z Boltami, a sama obecność blastów i ze trzech riffów pod „Utopia Banished” to wielkie wpływy Napalmów – tylko to trochę naciągane, nie sądzicie? Point Blank Termination to, a owszem, death metal, ale taki dość uniwersalny i inspiracjami raczej niewykraczający poza 2000 rok – wszystkiego tu po trochu, choć na szczęście te lepsze fragmenty/wpływy przeważają.

Początek płyty jest całkiem obiecujący, bo utwory są bezpośrednie, mają odpowiedniego kopa i w zasadzie wszystko w nich siedzi jak należy. No, może feeling solówek daje trochę do myślenia, ale kto by się tym przejmował… do czasu. W tych trzech kawałkach Infiltration stosunkowo blisko do brutalniejszej Szwecji (Vomitory, Nominon) z domieszką Ameryki (Malevolent Creation), więc tak podane granie musi się podobać i wchodzi bez problemu. Pierwszy poważny zgrzyt pojawia się dopiero w „Collateral Damage„, w którym Rosjanie przymulają czymś na kształt death ’n’ rolla, którego źródeł należy szukać na płytach Entombed, Gorefest czy Disgrace. Nie jestem przesadnym miłośnikiem tego stylu nawet w wykonaniu najlepszych kapel, a Infiltration do tego grona z pewnością się nie zaliczają – wyszedł im drętwy, rozwlekły i nieprzekonujący kloc. Kolejna wtopa to ambientowy „Missiles Over The Minefields„ – nie wiem do czego to pasuje, ale na pewno nie do tego, co leciało z głośników raptem chwilę wcześniej. Te dwa numery rozbijają spójność albumu, z niczego logicznie nie wynikają i upchnięto je chyba tylko po to, żeby Point Blank Termination przekraczał pół godziny. Album zamykają dwa kawałki, w których zespół wraca do mocniejszego grania, ale nie na tyle ekstremalnego, żeby się w pełni zrehabilitować za wspomniane potknięcia. Owszem, oba są dość udane, ale przez to, że wyraźniej zaakcentowano w nich groove, za szybko tracą impet – jakby Infiltration nie do końca wiedzieli, czy chcą bujać, czy napierdalać.

Od pewnego czasu na rosyjskiej scenie death panuje dość duży tłok, a bohaterowie tej recki na tle konkurencji niczym specjalnym się nie wybijają. Mają warsztat i solidne brzmienie, ale gorzej u nich z tożsamością i ogólnym pomysłem na zespół. Na szczęście dla nich są na tyle młodzi, że mają szansę jeszcze się wyrobić.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/infiltrationdeath
Udostępnij:

19 stycznia 2021

Loudblast – Manifesto [2020]

Loudblast - Manifesto recenzja okładka review coverFrancuska stara gwardia — a przynajmniej ta jej część, która jest jako tako aktywna — trzyma się zadziwiająco dobrze. Może i nie z dużą częstotliwością, ale z dobrym rezultatem weterani od lat udowadniają, że warto im było wygrzebać się z grobów i dać sobie jeszcze jedną szansę. W tym niewielkim gronie Loudblast zawsze byli tą większą, popularniejszą i bardziej utytułowaną kapelą i to po trzech dekadach raczej się nie zmieniło – dla Listenable są priorytetem. Pod względem muzyki nie stawiałbym ich aż tak wysoko – dla mnie byli solidnym numerem dwa i Manifesto tylko mnie w tym utwierdził.

Ósma płyta Francuzów to kawał zadziornego klasycznego (niektóre motywy gitarowe sięgają „Leprosy” i „Spiritual Healing”) death metalu mocno doprawionego równie klasycznym thrash’em i paroma bardziej współczesnymi rozwiązaniami. Loudblast na pewno nie są tak oldskulowi i obskurni jak Mercyless, nie dorównują im także ekstremalnością (co akurat jest pewnym zaskoczeniem – jako garowego zatrudnili Kevina Foley’a, więc można było oczekiwać intensywnego wygrzewu), ale te ewentualne braki nadrabiają pomysłami na chwytliwe i wyraziste riffy. W tym kwestii muzycy pokazują prawdziwą klasę! Ja rozumiem, że po tylu latach grania doświadczenie procentuje i zróżnicowanie przychodzi samo, jednak to, że każdy kawałek różni się od pozostałych — a właśnie z tym mamy do czynienia na Manifesto — jest już pewnym wyczynem. Nawet jeśli któryś numer nie musi nam podchodzić, to na pewno jest on „jakiś”, ma w sobie coś charakterystycznego.

Następna pochwała należy się zespołowi za solówki. Wprawdzie nie pojawiają się zbyt często, ale jeśli już, to naprawdę jest na czym ucho zawiesić. I nie tyle chodzi o ich stronę techniczną (choć i tej nie można niczego zarzucić), co o świetne umiejscowienie w utworze i ich wpływ na ogólny klimat – doskonały tego przykład znajdziecie w złowieszczym „Into The Greatest Of Unknowns”. Kontynuując temat chwytliwości Manifesto, muszę jeszcze dodać, że część tekstów napisano tak, żeby możliwie szybko podłapać ich refreny i przez to łatwiej się w nie wkręcić. Mała rzecz, a cieszy.

Loudblast na Manifesto nie zawodzą, choć też jakoś specjalnie nie zachwycają. To bardzo solidny krążek stworzony przez zawodowców, którzy doskonale wiedzą, jak poskładać dźwięki do kupy, żeby wyszło z nich coś fajnego, a przy tym potrafią dopilnować całej oprawy: brzmienie jest spoko (zostawiono trochę przyjemnego brudu), produkcja czytelna (z wyczuwalnym basem), a okładka całkiem nieźle pasuje do klimatu całości. Mnie to wystarcza.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Loudblast.official



Udostępnij:

10 stycznia 2021

Nawabs Of Destruction – Rising Vengeance [2020]

Nawabs Of Destruction - Rising Vengeance recenzja reviewZ Nawabs Of Destruction wszystko było oczywiste od samego początku. Zespół pochodzący z Bangladeszu, składający się zaledwie z dwóch kolesi, a wydawany przez Pathologically Explicit – to musi być jakiś bulgotliwy, slammujący brutal death, po prostu musi. Okazało się, że to jedynie nic niewarte pozory, a Rising Vengeance szybko stał się dla mnie jednym z dwóch największych łotefaków 2020 roku. Nastawiałem się na popłuczyny po Devourment, a pierwsza nazwa, jaka po minucie wpadła mi do głowy to… Edge Of Sanity. Nie ma co, Nawabs Of Destruction potrafią zaskoczyć, ale na tym ich zalety się nie kończą, bo mają do zaoferowania 40 minut naprawdę ciekawego i nieszablonowego grania.

W wielkim uproszczeniu i przymykając oko na to i owo, Rising Vengeance można określić mianem melodyjnego i progresywnego death metalu. Jeeednak każdy, kto po zobaczeniu takiej etykiety nastawi się na drętwe pitolonko w typie In Mourning czy innego Insomnium, będzie srogo rozczarowany, bo Nawabs Of Destruction są od tych bendów znacznie brutalniejsi i techniczni, a przy tym wykazują więcej klasy przy wplataniu w muzykę lajtowych rozwiązań. No i na pewno nie grają na jedno kopyto przez całą długość płyty. Materiał na Rising Vengeance jest szalenie zróżnicowany i do pewnego stopnia nieprzewidywalny. Chłopaki nie cofają się przed niczym, co w jakiś sposób pasuje im do wizji, stąd też trafiają się tu wstawki pop-death’owe (a’la późny Dark Tranquillity, Soilwork czy Kalmah), odrobina deathcore’a (w „Sleep Paralysis”), klawisze (w tym także stylizowane na hammondy – w „Rise Of The Warlords”) oraz — i to robi największe wrażenie — bardzo udane i pewnie wykonane czyste wokale, które występują w większości utworów.

Momentami ciężko uwierzyć, że za tak rozbudowany i skontrastowany album odpowiadają tylko dwie osoby, ale skoro Dan Swanö dawał sobie radę… Saad Anwar (teksty i wokale) i Taawkir Tajammul („żywe” instrumenty i programowanie – obstawiam, że gary są właśnie z komputera) odwalili kawał naprawdę porządnej roboty, bo w niepojęty dla mnie sposób udało im się zachować spójność wszystkich elementów i uczynić muzykę niezwykle łatwą w odbiorze. Niestandardowa konstrukcja kawałków Nawabs Of Destruction i urozmaicone jak cholera wokale sprawiają, że do Rising Vengeance wraca się z dużą przyjemnością, nie tylko na zasadzie ciekawostki przyrodniczej. Świetny debiut!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NawabsOfDestruction
Udostępnij: