27 kwietnia 2017

Rude – Remnants... [2017]

Rude - Remnants... recenzja reviewPo entuzjastycznie przyjętym debiucie młodzieńcy z Rude zakasali rękawy i ostro zabrali się do pracy, dokładając wszelkich starań, aby następca „Soul Recall” był albumem jeszcze bardziej rasowym. Cel został osiągnięty, bo Remnants… w sposób niemal doskonały imituje death metalowe klasyki wydawane (głównie w Ameryce) przed 1993 rokiem. Prymitywne acz czytelne logo – jest. Klimatyczna okładka autorstwa Dana Seagrave’a – jest. Złożona bez najmniejszych ekstrawagancji wkładka – jest. Dość przypadkowe zdjęcie czterech obwiesi na odwrocie płyty – jest. Prosty nadruk na srebrnym krążku – jest. Niespecjalnie głębokie teksty – są. Brzmienie, które w ogóle nie zdradza cyfrowej proweniencji – jest. Tak na dobrą sprawę, jeśli chodzi o stronę wizerunkową Rude, brakuje tu tylko wciśniętego gdzieś na siłę znaczka „Stop The Madness”. Muzyka to pełny oldskul, jedno wielkie odwołanie do czasów, kiedy death metal dopiero nabierał rozpędu. Dosłownie, bo na Remnants… zespół dokonał podobnego przeskoku jakościowego, jaki miał miejsce między „Scream Bloody Gore” a „Leprosy” albo „Malleus Maleficarum” a „Consuming Impulse”. Innymi słowy wpływy thrash’u poszły w odstawkę, a całość zyskała na ciężarze i brutalności. Bardziej ekstremalny charakter Remnants… ma związek głównie z zatrudnieniem nowego perkmana, dla którego blasty to bułka z masłem (co nie oznacza, że ich nadużywa, bo na płycie dominują klasyczne średnie tempa), choć nie bez znaczenia jest również to, że wyraźnie więcej uwagi poświęcono brzmieniu, które tym razem jest znacznie potężniejsze i czytelne, mimo iż skorzystano z tego samego studia co przy okazji debiutu. To nie jedyne zmiany w stosunku do „Soul Recall”, bo wydaje mi się, że obecnie zespół ma większą świadomość swoich atutów, a przez to używa ich z umiarem, część patentów przenosząc w tło. Ta powściągliwość dotyczy zwłaszcza wokalu, o którego zajebistości wszyscy już wiedzą, więc nie ma potrzeby atakowania nim na każdym kroku. No, chyba że się obawiają pozwu ze strony Martina van Drunena. Nie zmienia to faktu, że wyczucie konwencji i swoboda poruszania się w ciasnych ramach przestarzałego stylu są u Rude naprawdę imponujące. Jedyne, czego mi u nich brakuje, to mocniejsze zaakcentowanie chwytliwości muzyki. Nie chodzi mi oczywiście o upychanie gdzie popadnie słodkich melodyjek, a o umiejętność pisania death metalowych hiciorów, które mogłyby być naturalnymi wizytówkami płyty, czymś, co pozwoli momentalnie skojarzyć zespół. Na Remnants… wszystkie kawałki utrzymane są na wysokim poziomie, ale żaden jakoś specjalnie nie wybija się ponad pozostałe. Kto wie, może kiedyś dorobią się swojego odpowiednika „Out Of The Body” czy „Pull The Plug” – potencjał mają spory.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Rude/391039200987363

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 kwietnia 2017

Uerberos – Tormented By Faith [2017]

Uerberos - Tormented By Faith recenzja okładka review coverUerberos to stosunkowa nowa nazwa na polskiej scenie, choć muzycy za nią stojący mogą się pochwalić pewnym doświadczeniem w robieniu hałasu – może nie jest/było to nic wielkiego, ale podstawy death metalowego fachu opanowali na tyle, żeby z tą kapelą już na początku drogi ruszyć ostro z kopyta. Lata pracy i ćwiczeń nie poszły na marne, czego potwierdzenie znajdujemy na Tormented By Faith, debiutanckim krążku ekipy z Żor. Przebrnąłem przez ten album na spokojnie kilkadziesiąt razy i tak się zastanawiam, czy jest w ogóle sens chwalić zespół za to, co udało mu się na nim osiągnąć. Bo kogo tak naprawdę obchodzi kolejna dobra płyta?

No właśnie… Gdyby nagrali kupę, to przynajmniej można by ich wyśmiać, ozdabiając wypowiedź kilkoma tradycyjnymi dla mowy polskiej kurwami, a na koniec zasugerować spierdalanie z czymś takim na drzewo – takie recki wzbudzają zainteresowanie. Tormented By Faith, ze względu na wysoki poziom, najprawdopodobniej nie będzie mieć tyle szczęścia. Niestety, bo mamy tu do czynienia z bardzo rzetelnie przygotowanym materiałem spod znaku niespecjalnie nowoczesnego death metalu z antychrześcijańskim przesłaniem.

Pierwsze, co uderza w uszy przy kontakcie z Tormented By Faith, to duże, a przy tym mocno zaskakujące podobieństwo brzmienia, motoryki i ogólnych patentów na riffy do późnego Sinister (czyli od „The Silent Howling” w górę). Zbyt wiele tu punktów wspólnych, żeby to mógł być przypadek. Swoją drogą nie przypominam sobie żadnego innego polskiego zespołu, który by tak obficie czerpał z muzyki Holendrów, więc jakby nie patrzeć, Uerberos grają coś stosunkowo oryginalnego. Nie jest to czysta, bezmyślna zrzynka, bo ekipa z Żor jest w swym napierdalaniu żwawsza, bardziej energetyczna, chwytliwa i na pewno nie aż tak jednowymiarowa (trudno pomylić np. „To Be Seen And Heard” z „Black Emissary”). Ponadto w utworach Uerberos jest więcej świeżości (co można interpretować jako młodzieńczy entuzjazm) i fajnych technicznych niespodzianek, które wykluczają monotonię. Podoba mi się także urozmaicona praca gitar i umiejętnie wplatane patenty w stylu Immolation czy God Dethroned.

Ogólnie Tormented By Faith sprawia bardzo dobre wrażenie, słychać tu poważne podejście do tematu, dbałość o szczegóły i ogrom włożonej w powstanie tej muzyki pracy. Niemniej jednak po krążku numer dwa będę oczekiwał bardziej indywidualnego podejścia do tematu. Ten zespół zdecydowanie stać na więcej niż bycie zamiennikiem Sinister.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/uerberosband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

15 kwietnia 2017

Anthem – Praeposterum [2016]

Anthem - Praeposterum recenzja okładka review coverBezpretensjonalny death metalowy atak – w przypadku Praeposterum to powinno wystarczyć za całą recenzję. Tu naprawdę nie ma sensu dodawać czegokolwiek więcej, bo już po okładce wiadomo, o co chodzi. Nooo, chyba że ktoś nie miał dotąd styczności z twórczością Anthem. Poznańskie komando reprezentuje przepięknie konserwatywne podejście do gatunku – ma być szybko, brutalnie i diabelsko. Te trzy punkty mamy odhaczone już w pierwszym kawałku, i chociaż na blasty trzeba czekać aż 9 sekund, to napierduchy w nim nie brakuje. Dalej to już praktycznie samo konkretne napierdalanie z jednym drobnym urozmaiceniem w postaci instrumentalnego (i krótkiego) „666”, w który wciśnięto odrobinę melodii i klimatu. Anthem trzymają się formuły zapoczątkowanej na „Phosphorus”, delikatnie ją tylko korygując (nie mylić z kombinowaniem!), toteż album jest bardziej zwarty i dopracowany, a przez to również bardziej rajcowny od poprzednika. Wszystko, co mogło się podobać na debiucie, teraz jest jeszcze lepsze, a to, co drażniło – poprawiono. Dotyczy to przede wszystkim brzmienia, które zyskało odpowiednią moc, jest przyjemnie mięsiste i wreszcie charakterem w pełni pasuje do muzyki. Nie bez znaczenia jest także fakt, że na Praeposterum słychać nie tylko intensywne grzańsko, ale i duże zaangażowanie zespołu, które sprawia, że Praeposterum odbiera się niezwykle pozytywnie – jako płytę powstałą z czystej death metalowej pasji, nie zaś pod presją albo z obowiązku. Ponadto na plus zaliczam całkiem udane zakamuflowanie wpływów Deicide i Morbid Angel, które na debiucie co chwilę rzucały się w uszy. Teraz mamy do czynienia z zespołem naprawdę grającym swoje. W każdym z dziesięciu utworów znajdujemy dowody na to, że przez dwa lata dzielące oba albumy Anthem zyskał sporo doświadczenia oraz rozwinął się technicznie i kompozytorsko. Wzrost umiejętności zespołu nie przełożył się jednak (czytać: na szczęście) na chęć zabłyśnięcia jakimiś sztuczkami czy uwspółcześnienie formy – jedynie w „Liber al ve Legis” pojawiają się cięcia gitar, które na tle wcześniejszych kawałków można od biedy nazwać czymś nowoczesnym. Podsumowując, drugi longplej Poznaniaków to materiał z dużym potencjałem, który powinien się doskonale sprawdzać na scenicznych deskach.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/anthemdeathmetal
Udostępnij:

9 kwietnia 2017

Hour Of Penance – Cast The First Stone [2017]

Hour Of Penance - Cast The First Stone recenzja reviewKurwica człowieka bierze na myśl o tym, co jest w stanie wykrakać swoją głupią gadaniną/pisaniną. Wystarczyło raz palnąć coś o wymiękaniu Hour Of Penance, a niedługo później taki "Cast The First Stone" daje realne podstawy, żeby się nad tym już poważnie zastanowić. Ech... Należę do osobników, którzy nie mieli większych problemów z poprzednim krążkiem, rozbudowanym ponad miarę "Regicide", niemniej jednak traktowałem go raczej jako jednorazowy wybryk, skok w bok — ku większemu zróżnicowaniu — po którym Włosi wrócą do brutalnej i zajebiście szybkiej sieczki.

Nie wrócili, a "Cast The First Stone" — w stosunku do możliwości zespołu — jest albumem nieprzesadnie dopierdolonym. Dominują tu przede wszystkim średnie tempa, zaś samobójcze blasty, z których przecież słynęli, pojawiają się tylko sporadycznie – choćby w 'Cast The First Stone' czy 'The Chains Of Misdeed'. Żeby była jasność, ja naprawdę nie wymagam od Hour Of Penance by przez kilkanaście lat grali z pedałem gazu non stop wciśniętym do oporu, wszak to każdemu może się znudzić, ale to ogólne zwolnienie obrotów wyraźnie im nie służy. Potencjał do nakurwiania mają ogromny, wszak za zestawem siedzi Davide Billia (który, bądźmy szczerzy, prędzej czy później musiał wylądować w tym zespole, po prostu musiał), tylko cuś jakby chęci nie widać... Znane z wcześniejszych krążków dążenie do ekstremum było odświeżające, cieszyło i ekscytowało. Teraz bardzo tego brakuje.

Obiektywnie patrząc "Cast The First Stone" to album dopracowany w każdym calu: zmyślnie skomponowany, optymalnie długi (34 minuty), porządnie brzmiący i nienagannie zagrany – to wszystko budzi respekt i powinno przysporzyć Hour Of Penance nowych fanów; starsi natomiast w tych utworach wyczują coś a’la smrodek rutyny, zmęczenie materiału, a może nawet braki zaangażowania. Innymi słowy choć płyta jest niezaprzeczalnie solidna, to nie rajcuje, jak powinna i trudno przed nią paść na kolana. Mniej utytułowane zespoły za materiał tej klasy pewnie tylko bym wychwalał, jednak od najlepszych — a do tego grona od paru lat zaliczam Hour Of Penance — wymagam znacznie więcej, toteż jestem zawartością "Cast The First Stone" lekko zawiedziony.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 kwietnia 2017

Gorguts – Pleiades’ Dust [2016]

Gorguts - Pleiades’ Dust recenzja okładka review coverKiedy zespół pokroju Gorguts bierze się za coś w swoim mniemaniu eksperymentalnego, to można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Luc Lemay wymyślił sobie epkę o akademii-bibliotece, Domu Mądrości, która istniała od IX do XIII wieku w Bagdadzie. Hmm… Epkę z jednym utworem. Hmmmm… Utworem trwającym 33 minuty. Hmmmmmm… Już na samą myśl o takim kolosie w stylu Gorguts serce zaczyna szybciej pracować, a mózgowinie grozi przegrzanie. Czym jest jednak perspektywa apopleksji wobec palącej potrzeby sprawdzenia wytworu zwichrowanej wyobraźni Kanadyjczyka! Już po kilku taktach Pleiades’ Dust staje się jasne, że dla tego materiału warto poświęcić nieco zdrowia. I czasu. Wbrew pozorom nie mamy tu wcale do czynienia z „Colored Sands” w pigułce, a czymś zdecydowanie bardziej przestrzennym, nastawionym na nieco inny klimat, nieprzewidywalne zwroty i duże kontrasty. Mamy tu zatem chaotyczne, zbudowane na blastach wybuchy technicznej brutalności (duże brawa za rozmach dla znanego z Martyr Patrice’a Hamelin’a), typowo gorgutsowskie pokręcone jak diabli partie w wolnych tempach, kosmiczne odjazdy przywodzące na myśl Mastodon z „Crack The Skye”, jak i momenty niemal ambientowe – wyciszone, oszczędne i dziwnie niepokojące. Zróżnicowanie poszczególnych części utworu jest zatem ogromne, więc żaden wymagający słuchacz nie powinien narzekać na nudę i banalne podejście do tematu. Warto przy tym zaznaczyć, że muzycy Gorguts wykazali się odpowiednim wyczuciem przy komponowaniu tego materiału, dzięki czemu Pleiades’ Dust zaskakuje, intryguje i bardzo udanie wciąga słuchacza w swoje coraz głębsze i bardziej popieprzone warstwy. Utwór, mimo iż długi i szalenie pokomplikowany w warstwie instrumentalnej, ma zaskakująco czytelną strukturę i nie wkurwia nieskoordynowanymi przeskokami z jednej skrajności w drugą – podzielono go bowiem na siedem części (rozdziałów), które łatwo wyodrębnić nawet bez posiłkowania się wkładką. Zamiast jednak rozkminiać wirtualną tracklistę lepiej skupić się na tych wszystkich przepływających pod powierzchnią schizolskich dźwiękach, a jest ich bez liku, bo każdy z muzyków dołożył sporo od siebie. Jakby tego było mało, okładkę Pleiades’ Dust zdobi bodaj najlepsza praca Zbigniewa M. Bielaka. Takim „zapchajdziurom” mówię zdecydowane tak!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 marca 2017

Abyssus – Into The Abyss [2015]

Abyssus - Into The Abyss recenzja okładka review coverZaskakująca to rzecz, ale wychodzi na to, że w Grecji jest całkiem niezły klimat dla smrodliwego death metalu starej daty. Może to przez rozkładające się na plażach ciała uchodźców? Hmm… Abyssus to kolejny już przedstawiciel takiego grania z Półwyspu Apenińskiego; kolejny, który daje radę, choć nie proponuje nawet sekundy czegokolwiek oryginalnego. Ale tak naprawdę nie musi, bo i bez innowacyjnych rozwiązań Into The Abyss bardzo przyjemnie kręci się w odtwarzaczu, sprawiając sporo frajdy fanom zalatującego kultem death metalu, głównie tego z Ameryki. Podstawowe fascynacje Abyssus nie są trudne do wyłapania, bo walą po uszach od rozpoczynającego całość „Into The Abyss” – Obituary i Autopsy. To pierwsze skojarzenie muzycy zawdzięczają przyjemnie wymiotnemu wokalowi (choć ekspresja jeszcze nie ta, co u Johna Tardy), drugie zaś bierze się ze struktur i mocno wyeksponowanego basu, jaki umiłowała sobie kiedyś ekipa Chrisa Reiferta. Kolejne nazwy — a są wśród nich choćby Massacre, Morgoth i Asphyx — stopniowo pojawiają się później. Pod koniec Into The Abyss człowiek ma już wrażenie obcowania z całym kanonem metalu śmierci, a przynajmniej z jego bardzo liczną reprezentacją. Mamy zatem do czynienia z graniem do bólu tradycyjnym, niezbyt szybkim (mimo iż delikatne wyjścia ponad średnie tempo w „Revenge” i „Visions Of Eternal Pain” w wykonaniu Greków robią bardzo dobre wrażenie), niespecjalnie złożonym, ale za to dostatecznie zróżnicowanym i przede wszystkim klimatycznym. Dużym atutem płyty jest ponadto jej spora chwytliwość osiągnięta za pomocą wpadających w ucho refrenów (ocierających się nieraz o grafomaństwo – luuuzik), nie zaś tandetnych melodyjek, jakich ostatnio mamy do wyrzygania. Ukłonem w stronę oldskulu miały być zapewne także i intra/outra do paru kawałków, ale akurat w tym przypadku chłopaki się zagalopowali. Raz że są one po prostu przestarzałe w nieatrakcyjny sposób, a dwa że nic z nich nie wynika oprócz nabijania długości płyty. Na koniec zostawiłem kwestię dysonansu, który mimowolnie pojawia się przy lekturze Into The Abyss. Dzieje się tak ponieważ zespół gra sprawniej i brzmi lepiej niż tego od nich wymaga muzyka. Brakuje mi tutaj trochę brudu, szaleństwa i niechlujności, którymi może się pochwalić np. Obliteration. Klasyczne kapele techniczne braki nadrabiały dzikim entuzjazmem; muzycy Abyssus nie mają czego nadrabiać. Mimo to debiut Greków w swojej kategorii jest co najmniej udanym krążkiem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Abyssus/144338552349700
Udostępnij:

22 marca 2017

Beheaded – Beast Incarnate [2017]

Beheaded - Beast Incarnate recenzja reviewObawiałem się, że po kilku latach wydawniczej ciszy Beheaded stracą impet i w rezultacie, nawet z Brutal Dave’m za garami, będą mieli spore problemy z utrzymaniem poziomu przełomowego dla nich, a bardzo przecież dobrego „Never To Dawn”. Jak się okazało, nie doceniłem potencjału maltańskich ekstremistów, bo wciąż wymiatają wprost wybornie, a przy okazji jeszcze wyraźniej zwracają się ku klasycznemu (czytać: z Florydy) podejściu do gatunku. Beast Incarnate od strony muzycznej jest zatem krążkiem co najmniej udanym, solidnie kopiącym po dupie i nade wszystko efektywnym. Żeby jednak nie było zbyt różowo, album nie może się pochwalić aż tak potężnym i wgniatającym brzmieniem jak poprzednik ani, co zrozumiałe, efektem WOW! związanym z dokonaną kilka lat temu rewizją stylu. „Never To Dawn” zaskakiwał, podczas gdy Beast Incarnate jest już tylko kontynuacją obranej wówczas drogi i tylu nowych doznań z sobą nie niesie, czego najlepszy przykład mamy w „Punishment Of The Grave”, który jak dla mnie jest kontynuacją „Never To Dawn”. Dla niektórych problemem może być także nieco zmniejszony poziom brutalności (co po części ma związek z brzmieniem), ale to akurat materiał całkiem nieźle nadrabia sporą chwytliwością. W każdym utworze trafia się przynajmniej jeden wyjątkowo melodyjny riff, i chociaż to ciągle mało, żeby zrobić z Beheaded reprezentanta Malty do Eurowizji, to w ramach agresywnego death metalu płyta zyskała na rozpoznawalności, jest też przyjemniejsza (a przy okazji łatwiejsza) w odbiorze. Mnie tak podanego death metalu zawsze dobrze się słuchało, więc z kilkukrotnym wchłonięciem Beast Incarnate przy jednym posiedzeniu nie mam absolutnie najmniejszych problemów. Ta muzyka po prostu spełnia moje wymagania i bez wahania mogę ją polecić innym. Płyta jest dostatecznie zróżnicowana, żeby się nią szybko nie znudzić, umiejętności kompozytorsko-techniczne muzyków stoją na wysokim poziomie i przekładają się na zwarte aranżacje, a o popelinie czy koniunkturalizmie nie ma tutaj mowy. Death metalowy wykop bez udziwnień – niech to posłuży wam za rekomendację.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeheadedMT

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 marca 2017

Phobia – Cruel [2006]

Phobia - Cruel recenzja okładka review coverJak dotąd nie dałem się poznać jako wielki fan Phobia, choć nim jestem. Nie fanatycznym i bezkrytycznym, jak niektórzy, ale jednak. Punktem zwrotnym w postrzeganiu przeze mnie tego zespołu była opisywana właśnie płyta, która dość niespodziewanie zdmuchnęła mi łeb zajebistą nawałnicą w klasycznym stylu. Na poprzednich dwóch longplejach Amerykanie trzymali się w okolicach średniej gatunkowej, zbytnio przy tym nie porywając; Cruel to już poziom ekstraklasy. Album w udany sposób łączy w sobie wszystko co najlepsze w tradycyjnym grind core’owym napierdalaniu z totalnie lajtowym punkowym feelingiem (który, tak na marginesie, zaakcentowano mocniej niż w przeszłości), co w rezultacie dało materiał szaleńczo szybki, wybuchowy, pełen naturalnej furii i precyzyjnie zagrany, a przy okazji bardzo chwytliwy, przyjemny w odbiorze i zagrzewający do nieskoordynowanego szaleństwa. Muzyce na Cruel, wbrew pozorom, daleko do jednostajnej nawalanki, ciągle coś się w niej dzieje i nie ma miejsca (ani tym bardziej czasu) na nudę – a wcześniej różnie z tym u nich bywało. Trzeba przy tym zaznaczyć, że wszelkie urozmaicenia w wykonaniu rzeźników z Phobia nie polegają na komplikowaniu aranżacji technicznymi sztuczkami, a raczej na dobrze przemyślanych zmianach tempa i okazjonalnym wtrącaniu mniej oczywistych riffów. Dzięki zachowaniu tej archetypicznej prostoty Cruel ani na chwilę nie traci impetu i bardzo sprawnie przechodzi od jednego jebnięcia do następnego. A jako że Scott Hull (gitarniak Pig Destroyer) zadbał, żeby to wszystko brzmiało idealnie (niektórzy mogą kręcić nosem, że nawet zbyt idealnie), to siła takiego pojedynczego jebnięcia może spowodować nieodwracalne uszkodzenia w mózgu. Minister zdrowia ostrzega: na płycie jest 21 kawałków… Nie bez znaczenia dla imponującego efektu końcowego jest długość płyty – tyle skumulowanej energii Amerykanie upchnęli w niecałe 27 minut. Dla mnie bomba! Dla okolicy chcąc nie chcąc też…


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phobiagrindcore

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 marca 2017

Abysmal Dawn – From Ashes [2006]

Abysmal Dawn - From Ashes recenzja reviewLudzkość od dawna poszukuje odpowiedzi na wiele dręczących ją pytań: jak zbudowano piramidy, czy lądowanie na Księżycu było mistyfikacją, co się naprawdę działo w Strefie 51… No i jakim cudem Abysmal Dawn trafił pod skrzydła Relapse po debiutanckim From Ashes? Serio, jak dla mnie ten zespół nijak nie pasował (i ciągle nie pasuje) do tej wytwórni, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kontrakt podpisywano, gdy firma była w dołku/na rozdrożu i ogólnie źle się z nią działo. W moich oczach i uszach główny problem z Amerykanami polega na tym, że niczym nie szokują, niczym nie zaskakują, niczym nie wybijają się ponad death metalowe standardy i mają jakieś takie do dupy logo. Jednocześnie — co trzeba im uczciwie przyznać — swoje poletko uprawiają bardzo rzetelnie i w pełni profesjonalnie zarówno od strony wykonawczej jak i brzmieniowej. Nie da się przy tym ukryć, że muzyka Abysmal Dawn ma dość synergistyczny charakter: mieszają się w niej wpływy wielu mniej lub bardziej klasycznych kapel ze światowej (z naciskiem na Amerykę Północną) czołówki, jednak trudno wskazać na którąkolwiek z nich jako główne źródło inspiracji tudzież bezczelnej zrzynki. Właśnie dlatego ogólna nieoryginalność From Ashes może być sporym atutem dla tych, którzy nie bardzo orientują się w niuansach gatunku i nie ciągnie ich do nadrabiania zaległości z bardziej znaczących płyt, a zwyczajnie chcą posłuchać czegoś na poziomie. Posłuchać i się nie zrazić, bo debiut Amerykanów jest albumem hmm… może nie umiarkowanym czy kompromisowym, ale na pewno wyważonym. From Ashes jest brutalny, szybki, techniczny, melodyjny, nowoczesny… ale nie za bardzo; żaden z tych elementów nie góruje nad pozostałymi, żeby przypadkiem nie wciśnięto zespołu do zbyt wąskiej niszy. Świadomie czy nie, muzycy Abysmal Dawn stworzyli płytę dla wszystkich, ale w tym przypadku nie należy traktować tego jako obelgi, bo materiał jest naprawdę niezły, a słucha się go wyjątkowo lajtowo.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AbysmalDawn

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 marca 2017

Wormed – Planisphærium [2003]

Wormed - Planisphærium recenzja okładka review coverWormed to w tej chwili niekwestionowani liderzy hiszpańskiego death metalu, a przy okazji jeden z nielicznych (jeśli nie jedyny) tamtejszych zespołów, który jest wzorem do naśladowania dla wielu młodych brutalistów okupujących piwnice całego świata. Ten status nie wziął się naturalnie znikąd. O ile jeszcze ich demówki nie były czymś wyjątkowo powalającym, to już wybuchowy debiut Planisphærium — jak na największy wyziew z tej części Europy przystało — ostro namieszał w łepetynie niejednego maniaka czystej ekstremy. Wprawdzie mnie ta płyta nie sprowadziła do parteru ani za pierwszym ani za setnym przesłuchaniem, ale nie potrafię przejść obok niej obojętnie, bo zawiera naprawdę porządną dawkę chaotycznego nakurwiania na najwyższych obrotach. Przy okazji tego całego zgiełku warto zwrócić szczególną uwagę na duże umiejętności techniczne Hiszpanów, a już zwłaszcza perkusisty. To właśnie dzięki nim już na dość wczesnym etapie zespół mógł wymiatać baaardzo brutalny stuff będący w głównej mierze wypadkową wczesnego Cryptopsy (czyli do „None So Vile”) i Disgorge. Do tej podstawy dorzućcie jeszcze fascynacje Devourment (w wolnych partiach) i Cannibal Corpse z okresu „The Bleeding”, a mniej więcej będziecie mieli pojęcie o tym, jak wygląda uprawiany przez Wormed styl – bulgotliwy, nisko strojony i mocno pokombinowany death metal. Natomiast pojęcie o jego intensywności zyskacie, gdy zbierzecie do kupy wszystkie wspomniane kapele i przyspieszycie je przynajmniej dwukrotnie… Planisphærium to prawdziwy huragan, który przez 25 minut — bo tyle trwa ten krążek — miota słuchaczem jak Szatan, pozostawiając delikwentowi jedynie 14 sekund (tyle ma przerywnik „Fragments”) na złapanie oddechu tudzież równowagi. To jeden z tych albumów, na których naprawdę słychać młodzieńcze ambicje zespołu, by być tym najszybszym, najbrutalniejszym i najbardziej technicznym, z jakim odbiorca kiedykolwiek miał styczność. Nie mam przy tym wątpliwości, że za sprawą Planisphærium dla wielu Wormed właśnie takim się okazał. Wszak siła uderzeniowa „Geodesic Dome”, „Planisphærium” czy „Pulses In Rhombus Forms” jest niezaprzeczalna. Fani Opeth powinni koniecznie sprawdzić te utwory – od nich może się im tylko polepszyć!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.wormed.net
Udostępnij: