14 sierpnia 2014

Equinox – Auf Wiedersehen [1989]

Equinox - Auf Wiedersehen recenzja okładka review coverDebiutancki krążek norweskich thrashersów niemal na dobre przepadł w mrokach dziejów. O kapeli wie niewielu, jeszcze mniej cokolwiek, kiedykolwiek słyszało, a fakt, że krążek wydano w nienajoczywistszym dla gatunku kraju, w czasach, kiedy na metalowej scenie działo się naprawdę wiele, choć niekoniecznie w thrashu, raczej nie ułatwił mu zadania. A szkoda, bo Auf Wiedersehen to naprawdę zabójczo dobry album, nie ustępujący na krok bardziej znanym wydawnictwom. Nieprzesadnie długi, bo trwający niecałe 40 minut, ale za to niesamowicie żywiołowo i agresywnie nagrany krążek kopie z mocą swoich starszych, amerykańskich kolegów z Bay Area, będąc przy tym nieco bardziej technicznym. Nie jest tak łatwo przekonać się o tym biorąc pod uwagę poziom realizacji przedsięwzięcia (płytka brzmi, jakby była nagrywana przez szkolny radiowęzeł), ale po kilku dobrych przesłuchaniach wszystkie smaczki wychodzą z ukrycia i sprawa staje się jasna. Nie pożałowali muzycy talentu i od początku czeszą rasowy, gitarowy thrash według najlepszych recept. Są wiec urywające jaja riffy, sporo kapitalnych rytmów, jeszcze więcej solówek, agresywnie-wkurwiony wokal oraz szczypta ironii, a wszystko wymieszane w idealnych proporcjach i podane na tacy, co by nawet najwięksi ignoranci nie mieli wątpliwości, że gra kapela z klasą. Żaden tam swag, żadna moda, żadne yolo, wyłącznie czysta napierdalanka w średnich tempach przystająca tylko prawdziwym dżentelmenom. Klasycznie, ale świeżo i z takim rozjebem, że nawet Gandhi, Dalaj Lama i święty turecki razem wzięci poczuliby się zmotywowani do zrobienia czegoś nieodpowiedniego, czegoś niekoniecznie moralnego. Praktycznie każdy utwór to hicior, dobry zarówno w pojedynkę, jak i jako cześć większej całości. „Auf Wiedersehen”, „The Floating Man”, „Realm of Darkness” oraz „Dead by Down” to tylko niektóre z wyróżniających się pozycji. Każda z nich wkręca się w pamięć jak kleszcz w dupę i trzyma przez długie godziny. Pozostałe trudno nazwać gorszymi, więc jest to raczej kwestia indywidualnych gustów i preferencji, niż jakichś oczywistych niedociągnięć. Tym niemniej, jeśli miałbym wskazać tylko jeden tytuł, utwór, który jest esencją całego krążka, ma w sobie wszystkie wymienione powyżej cechy, wskazałbym „Auf Wiedersehen”. Zresztą od tego numeru rozpoczęła się moja przygoda z Equinox, przygoda, która trwa do dziś, która ani na moment mnie nie znudziła i która pozwala przeboleć się przez te wszystkie nowości i objawienia na metalowej scenie drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. A więc Auf Wiedersehen.


ocena: 9/10
deaf
Udostępnij:

11 sierpnia 2014

Acheron – Kult Des Hasses [2014]

Acheron - Kult Des Hasses recenzja reviewUczciwie przyznaję, że nie spodziewałem się już usłyszeć nowej muzyki z obozu Acheron. Przez dziesięć ostatnich lat Amerykanie mocno wyhamowali wydawniczo i generalnie niewiele się u nich działo — oprócz obowiązkowych zmian składu — więc miałem pełne podstawy przypuszczać, że długo już nie pociągną. Dlatego też na wydany jakiś czas temu Kult Des Hasses nie zwróciłem większej uwagi, bo z daleka zalatywało to łabędzim śpiewem, ewentualnie przedśmiertnymi drgawkami, na które przykro patrzeć. Zwątpiłem w nich, taka prawda. A tu, kurwa, niespodzianka! I to jak na razie największa w tym roku. Panowie kupili mnie już pierwszym riffem, który ma w sobie duuużo z „Leprosy”, a to nie koniec atrakcji, bo później jest jeszcze lepiej, ale wciąż do bólu klasycznie, choć nie tylko za sprawą bezpośrednich wpływów Death. Co więcej, zajebistości na Kult Des Hasses jest na tyle, że bez dłuższego zastanowienia można ten krążek określić najlepszym w dyskografii Acheron! Wiem, mocne słowa, ale nowe dzieło Amerykanów ma tyle atutów, że taka śmiała opinia jest do wybronienia. Co najbardziej przemawia za albumem? Zacznę od najprostszego – zabijająca jakość kompozycji. Każdy numer jest osobnym tworem, każdy ma to coś, co go odróżnia od pozostałych, a jednocześnie nie narusza spójności materiału. Jedyne odstępstwo od klasycznej amerykańskiej jazdy to „Devil’s Black Blood”, który jest niczym innym jak ukłonem Acheron w stronę brudnego rocka i Motörhead, ale też fajnym, więc problemu z jego obecnością w zestawie robić nie można. Najważniejsze, że trzon Kult Des Hasses to doskonale zaaranżowane, rozbudowane i mega chwytliwe utwory, które po prostu płyną – są bardzo naturalne, urozmaicone, wyważone i na pewno nie przekombinowane. Umiejętności muzyków nie podlegają najmniejszej dyskusji, ale są dla nich tylko zapleczem, nie pchają się z nimi na pierwszy plan, co jest bolączką większości nowych kapel. W riffach i solówkach (swoją drogą sporo ich upchnięto) liczy się przede wszystkim gęsty od siarki klimat. Na pochwałę zasługuje zmysł zespołu do wstrzeliwania się z danym pomysłem w odpowiednie miejsce, dzięki czemu nawet proste z pozoru patenty urastają do rangi objawień. Weźmy choćby genialne zwolnienie w „Daemonium Lux”, melodie w „Raptured To Divine Perversion”, solówkę w „Thy Father Suicide” czy refren „Jesus Wept (Again and Again)” – niby nic niezwykłego, ale jakie to robi wrażenie! Na koniec wspomnę tylko, że chociaż zespół w wysiłkach wspiera (głównie wokalnie) plejada mniej lub bardziej znanych gości, to album wymiatałby także bez ich udziału.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Acheronband/

Udostępnij:

8 sierpnia 2014

Embryonic Devourment – Reptilian Agenda [2014]

Embryonic Devourment - Reptilian Agenda recenzja okładka review coverSpotkałem się z wieloma bardzo pochlebnymi czy nawet euforycznymi opiniami na temat tego zespołu i jego twórczości, toteż przy okazji Reptilian Agenda, ich trzeciej płyty, postanowiłem osobiście je zweryfikować. Pierwsze przesłuchanie i co? Ktoś tu przesadza. Kolejne, bardziej wnikliwe przesłuchania – ktoś tu bardzo przesadza albo pomroczność jasna odebrała mu trzeźwy osąd. Owszem, ogólna charakterystyka Embryonic Devourment się zgadza – kolesie zapodają techniczny death metal, a instrumentalnie są całkiem sprawni. Ale, ale – wciąganie ich za uszy do czołówki gatunku to grube nieporozumienie, w dodatku niczym nieuzasadnione. Amerykanie obracają się w ramach stylu, jaki znamy z płyt przede wszystkim Spawn Of Possession, ale też Necrophagist (z „Epitaph”), Gorod czy nawet totalnie przereklamowanego Decrepit Birth, jednak od wymienionych zespołów — poza ostatnim — są przynajmniej o klasę-dwie słabsi. Chłopaki kompletnie niczym (poza konceptem w tekstach) się nie wyróżniają, a ich wysiłki szybko rozchodzą się po kościach, no i w efekcie w uszach po kontakcie z Reptilian Agenda nic konkretnego nie osiada, w czym zresztą udział ma dość płaskie i stonowane brzmienie. Co z tego, że wyeksponowali sobie bas, jeśli ogólnie dźwięk jest niezbyt brutalny i nie obija się po bebechach?? Na razie tylko niekiedy zdarzają im się przebłyski czegoś ciekawszego i mniej sztampowego. Jeśli potraktują te fragmenty jako punkt wyjścia do dalszego rozwoju, to kto wie, może jeszcze sensownie się wyrobią. To zresztą dla nich jedyne wyjście, żeby nie utonąć w morzu bardzo podobnych zespołów, których i tak jest za dużo. I których każdy mógłby wymienić dziesiątki… gdyby tylko dało się je jakoś zapamiętać. Embryonic Devourment balansują między czymś fajnym a oklepanym i tylko od ich determinacji zależy, na którą stronę się gibną.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.embryonicdevourment.com
Udostępnij:

5 sierpnia 2014

Testament – The Gathering [1999]

Testament - The Gathering recenzja okładka review coverAmerykańscy weterani thrash’u, pomimo niezłej popularności, nie dorobili się w latach 80. XX w. statusu kapeli wpływowej, co było udziałem chociażby Metallicy, Slayera, Kreatora czy Sepultury. Na taki moment musieli naprawdę długo poczekać – aż do przełomu wieków. Świadomie czy nie, wybrali bardzo dobry moment, bo i materiał sprokurowali przełomowy. Co ważne – nie tylko dla siebie, gdyż bez większego deliberowania można skonstatować, że z pomocą The Gathering przewartościowali gatunek i przystosowali go do nowych, brutalnych czasów. Powiewem świeżości i przejściem na właściwe tory był już „Low”, tendencję do radykalizacji oblicza potwierdził (przy pewnych ubytkach w finezji) wściekły „Demonic”, zaś The Gathering jest już w pełni świadomie dopieszczoną syntezą co lepszych patentów z thrash i death metalu podaną w takim brzmieniu i zagraną z takim wykopem, że kolana miękną, a pęcherz — z wrażenia czy radości — przestaje trzymać. Zresztą podobne reakcje powoduje poziom wykonawczy – w tak przejebanym składzie — a przypominam, że obok trzonu Billy-Peterson udzielają się tu jeszcze DiGiorgio, Lombardo i Murphy — nie mogli odwalić fuszery, choćby nawet bardzo się starali i mieli za sobą maraton „Mody na sukces”. Co istotne, w parze z instrumentalnym mistrzostwem idą umiejętności czysto kompozytorskie, dzięki czemu album rozwala rozpasaniem aranżacyjnym, ale bez zbędnego popisywania się. Już początek płyty wgniata w ziemię kapitalnym intrem, przechodzącym się w masywne, przepotężne pierdolnięcie w postaci „D.N.R. (Do Not Resucitate)” – totalny wykurw, za który wiele kapel z ekstremalnej czołówki dałoby się pokroić na plasterki. O jego zajebistej intensywności świadczy choćby to, że nijak nie dało się w niego wcisnąć solówki. Kolejne minuty tego wybuchowego materiału także nie dostarczają powodów do narzekań, ale powiedzcie sami – jak tu się przyczepić do „True Believer”, „Legions Of Dead”, „Eyes Of Wrath” albo „Allegiance”? Zwyczajnie się, kurwa, nie da, bo to prawdziwe perły inteligentnego, nowoczesnego metalu! Na upartego, jako jedyny minusik tej płyty mógłbym wymienić zbyt małą ilość solówek Murphy’ego, ale to już moje prywatne spaczenie, bo mam pierdolca na punkcie jego gry. Każdy inny element The Gathering powala i zachwyca.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 sierpnia 2014

Ihsahn – Eremita [2012]

Ihsahn - Eremita recenzja okładka review coverIhsahn – posiadacz jednego z najcharakterystyczniejszych wokali na metalowej scenie – żyje i ma się całkiem dobrze. Jego pozycja w półświatku wydaje się niezachwiana i utrwala się z każdym kolejnym wydanym krążkiem. Przy okazji recenzji jednego z wcześniejszych albumów muzyka, napisałem, że Eremita – bohater dnia dzisiejszego – nie należy do tych, w których można się zakochać od pierwszego usłyszenia. Dzieje się tak nawet (a może zwłaszcza wtedy), kiedy podchodzi się do niego z pewnymi założeniami i oczekiwaniami. I jest to ciekawe, bowiem Eremita żadną rewolucją nie jest. Co więcej, brzmi jakby został nagrany wraz z „After”, i tylko dla jaj wydany kilka lat później. Zachowały się niemal wszystkie elementy, nad którymi tak bardzo rozpływałem się wówczas, a zmiany, i to bardzo kosmetyczne, dotyczą zaprzęgnięcia większej ilości krewnych i znajomych. I tak np. żeńskiego wokalu użyczyła partnerka Vegarda – Heidi, zaś w ramach barteru gościnnie wystąpili Jeff Loomis oraz Devin Townsend. Niestety, zupełnie jak w przypadku „AngL” i gościnnego udziału frontmena Opeth, obecność szczególnie ostatniego z wymienionych jest niemal całkowicie niesłyszalna, a więc, na dobrą sprawę, pomijalna. O ile Loomis coś tam jeszcze pobrzdąkał, o tyle Townsend nie wniósł prawie nic charakterystycznie swojego i gdyby jego nazwisko nie pojawiło się we wkładce – nikt by się nawet nie domyślił, że był na nagraniu obecny. Jest zresztą pewne podobieństwo między Eremitą oraz „AngL", w tym sensie, że są one swojego rodzaju ciut słabszą wersją swoich bezpośrednich poprzedników. Głównie w sferze kompozycji. Wspomniałem na wstępie, że opisywany dziś album raczej nie wnosi nic nowego do stylu Ihsahna, utrwalając raczej zmiany, które dokonały się dwa lata wcześniej, jakościowo jednak – trochę słabuje. Znów trzeba porządnie wgryźć się w płytę, przesłuchać po wielokroć, by pierwsze, dość mdłe wrażenie, zatarło się. Znów sporo jest jęczenia i zawodzenia i znowu trzeba je odnieść do całokształtu, by zrozumieć ich sens. Może to na dłuższą metę męczyć i nieco zniechęcać. A szkoda, bo jest kilka naprawdę wyśmienitych numerów: „Arrival”, „The Paranoid”, „The Eagle and the Snake”, czy choćby późno-Emperorowy „Something Out There”. Nie jest więc tak, że płyta nie ma kopnięcia, niemniej jednak „After” oferował większy rozkurw. I teraz to pokutuje. Zbliżając się ku końcowi, pozwólcie raz jeszcze wyrazić olbrzymi zachwyt dla saksofonisty i ogólnie idei wplecenia tego instrumentu do muzyki ekstremalnej. Pomysł jest to naprawdę genialny, a robota odwalona przez Jørgena Munkeby nie do przecenienia. Jest on odpowiedzialny za grubo ponad połowę ogólnego odjechania, rozjebania twarzo-czaszkowego i wywleczenia na drugą stronę. Całość dopełnia skrzek Ihashna. Płyta trochę słabsza, ale wciąż najwyższa półka.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com/a

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 lipca 2014

Dehumanized – Controlled Elite [2012]

Dehumanized - Controlled Elite recenzja reviewZagorzali fani Dehumanized to mają przejebane, oczywiście o ile w ogóle tacy istnieją. Tyle lat czekać aż ich ulubieńcy zbiorą się do jako tako składnej kupy i sklecą wreszcie album z prawdziwego zdarzenia - to jest dopiero test na cierpliwość. Kto jednak wytrwał — lub, co bardziej prawdopodobne, dorwał krążek przez przypadek — ten na pewno z rozkoszą zagłębi się w krwawą sieczkę przygotowaną przez Amerykanów, bo to wzorcowy ochłap brutal death metalu z juesej. Jedni ze współtwórców typowego nowojorskiego brzmienia zaprezentowali się na Controlled Elite z jak najlepszej strony, zostawiając w tyle wiele popularniejszych tudzież lepiej reklamowanych nazw. Odczłowieczeni panowie władowali w ten 35-minutowy (bo tyle zostaje po odjęciu ciszy przed misternie „ukrytym” kawałkiem) materiał dosłownie wszystkie charakterystyczne elementy gatunku, czyniąc album, w sensie muzycznym, cholernie przekrojowym i wyczerpującym zarazem. Controlled Elite to prawdziwa lekcja poglądowa brutalnego death metalu dla wszystkich tych, którym się wydaje, że dobrze opanowali ten styl. Mamy tu bowiem wszystko, z czego hurtowo (mniej lub bardziej udanie) korzystają inne kapele z tego nurtu, ale także to, o czym na nieszczęście własne i słuchaczy zapominają: różnorodne tempa (w tym miażdżące zwolnienia i sporo średnich), ciekawe techniczne zagrywki równoważone dołującymi prostymi riffami, odrobinę melodii i zmyślne solówki, podwójne wokale, no i oczywiście tony czystej brutalności. Nie bez znaczenia jest również masywne brzmienie i czytelna produkcja, dzięki którym płyta na dłużej zostaje w głowie. Muzycy Dehumanized na tyle sprawnie żonglują znanymi od dawna patentami, że na Controlled Elite nie uświadczymy ani chwili denerwującej monotonii, obcujemy natomiast z grzańskiem dynamicznym i porywającym. Słysząc takie „Man vs. Man”, „Root Of Evil”, „Bloodties” czy „Set In Stone” aż chce się rzucić w kocioł, żeby rozdawać kopy na lewo i prawo. Jest moc! Wprawdzie za sprawą Controlled Elite dystansu do Suffocation (bajdełej – dwóch Dusicieli występuje tu w gościach) ani nawet Dying Fetus już nie nadrobią, ale na uznanie Dehumanized zasługują bez dwóch zdań!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DEHUMANIZED.NY
Udostępnij:

26 lipca 2014

Mastodon – Once More 'Round The Sun [2014]

Mastodon - Once More 'Round The Sun recenzja okładka review coverTo aż nieprawdopodobne, że od wydania przełomowego dla Mastodon „The Hunter” minęły już trzy lata. Przez ten czas ta kapitalna płytka absolutnie nic dla mnie nie straciła ze swojej świeżości i ciągle słuchałem jej z taką samą podnietą, jak na początku. Jednocześnie zachodziłem w głowę, co też ciekawego muzycy zaproponują na kolejnym materiale, bo wszelkie zajawki — z „High Road” na czele — brzmiały niezwykle obiecująco. Doczekałem się i przy pierwszej okazji włączyłem Once More ’Round The Sun do swojej kolekcji. Nie było tanio (Empik ssie), ale na pewno było warto! O nowym otwarciu i wielkim zaskoczeniu nie mogło być wprawdzie mowy — bo i po cholerę zmieniać coś, co się tak dobrze sprawdza — jednak porcja hitów w znanym stylu, jaką wysmażyli Amerykanie, powinna bez trudu zaspokoić apetyty nawet najbardziej wymagających melomanów. Muzycy Mastodon nie raz i nie dwa udowodnili, że progresywny rock-metal (z wszelkimi naleciałościami) opanowali do perfekcji, a przy okazji z każdą kolejną płytą czynili go coraz bardziej przystępnym dla mas - zjadliwym i akceptowalnym, choć podskórnie wciąż nieźle pogmatwanym. Dzięki takiej przebiegłej taktyce na Once More ’Round The Sun — tak, jak wcześniej na „The Hunter” — słuchacze mogą obcować ze znakomitymi, złożonymi technicznie cacuszkami, które podano w lajtowej piosenkowej formule i z zabójczym feelingiem. Nie uświadczycie tu nudy, drętwego filozofowania nad każdym dźwiękiem ani żadnego pitolenia/pedalenia. Mastodon proponuje w miejsce tych charakterystycznych dla gatunku mielizn masę takiej prostej radochy, niewymuszonego luzu i niesamowicie chwytliwych refrenów. Nie to, co Cynic… Co tu dużo pisać, Once More ’Round The Sun ma tak zajebisty potencjał, że już w pierwszej minucie „Tread Lightly” człowiek chce wraz z zespołem śpiewać na całe gardło… nawet bez znajomości tekstu. Taka sytuacja powtarza się przy kilku kolejnych kawałkach, więc coś musi być na rzeczy – kolesie z Mastodon mają po prostu talent do pisania przebojowych numerów. Szczytem zajebichy jest wywołany już „High Road”, ale i „Tread Lightly”, „Chimes At Midnight”, „Aunt Lisa”, „Halloween” czy „Feast Your Eyes” potrafią człowieka błyskawicznie rozkręcić, zwłaszcza w samochodzie. Ponadto w zestawie jest jeszcze „Diamond In The Witch House”, który wprawdzie nie dorównuje epickim cudeńkom z „Crack The Skye”, ale jako rozbudowane zakończenie płyty sprawdza się naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz biorąc, za sprawą Once More ’Round The Sun kolejny przełom w karierze zespołu raczej się nie dokona, ale to bezsprzecznie topowy materiał, którym zgłaszają swoją kandydaturę do płyty roku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 lipca 2014

Hexenhaus – Dejavoodoo [1997]

Hexenhaus - Dejavoodoo recenzja okładka review coverChciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hexenhaus
Udostępnij:

20 lipca 2014

Hysteria – When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma [2009]

Hysteria - When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma recenzja okładka review coverPrzykład takiego zespołu jak Hysteria boleśnie pokazuje, w jak głębokiej dupie są muzykujący podziemniacy w naszym kraju. Kapela właściwie znikąd, słabo znana, bez kontraktu z poważną wytwórnią i bez przyzwoitej dystrybucji, a na potrzeby swojego drugiego krążka potrafiła zadbać o taką produkcję, o jakiej większość naszej czołówki może najwyżej pomarzyć oraz oprawić krążek w bardzo estetyczne grafiki Setha. Dochodzi do tego poziom samej muzyki, który niejedną profesjonalnie działającą kapelę (już niekoniecznie z Polski) powinien zawstydzić. Z której strony by nie spojrzeć, to Francuzi napieprzają death metal w całości mieszczący się w ramach gatunku, który nie zawiera absolutnie niczego, czego byśmy wcześniej nie słyszeli setki razy, a jednak łatwo ich odróżnić od tysięcy innych grajków-brutalistów, bo wzorce mają mniej „na czasie”, a i uczucia jakby w tej sieczce więcej. Muzyka na When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma stanowi cholernie udaną wypadkową Morbid Angel (z okresu „Gateways To Annihilation”) oraz Kataklysm (choćby z takiego „Epic”) z okazjonalnymi wpływami Gojira (gitary w najwolniejszych fragmentach) i Suffocation (perkusja w tych najszybszych) – ciężką, motoryczną (bardzo urozmaicone partie perkusji, zajebiste rozbudowane przejścia), wpadającą w ucho i z bardzo dobrym growlem. Względem starszego o trzy lata debiutu, oprócz brzmienia, Francuzi poprawili przede wszystkim aranżacje, uczynili swe kawałki bardziej zwartymi, bezpośrednimi i przejrzystymi. Kolesie prezentują technikę na bardzo dobrym, wyraźnie wyższym niż na „Haunted By Words Of Gods” poziomie, ale nie pchają się z nią na pierwszy plan, pilnując raczej składności i fajności swoich utworów. To dlatego na płycie nie brakuje zapamiętywalnych riffów (w liczbie szokującej jak na współczesny zespół death metalowy), ciekawie równoważonych temp (oczywiście z przewagą tych szybkich) i akcentów zapewniających charakterystyczność poszczególnym kawałkom (tu znowu wybija się perkman). When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma słucham od paru lat ciągle z taką samą radochą jak na początku i zawsze chętnie do niej wracam, bo niewiele takiej muzyki dociera z nowych płyt, a tu wszystko jest zrobione rzetelnie, w odpowiednich proporcjach, równo, logicznie z siebie wynika i chodzi jak w chińskiej fabryce szwajcarskich zegarków. Co więcej — a to ostatnio nie takie oczywiste — potrafiłem nawet wyłuskać kilka ulubionych numerów, toteż teraz polecam wam szczególnie „Sufferings Make Me Almighty”, „Your Kingdom Will Be Mine” i „The Unholy Creation”. Jeśli tylko Francuzi nauczą się pisać same przeboje (na krążku siedem na dziewięć kawałków wchodzi bez popity i nie można im absolutnie niczego zarzucić) oraz zbrutalizują popisy solowe (póki co niektóre są zbyt ładne – technika wygrywa z chęcią dojebania), to zupełnie uzasadnienie będą mogli się pchać na salony. Na razie są „tylko” bardzo dobrymi reprezentantami Europy z naprawdę niezłymi widokami na przyszłość.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hysteria-deathmetal.fr

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 lipca 2014

Embolism – Devillumination [2013]

Embolism - Devillumination recenzja okładka review coverKto by pomyślał, że po dziesięciu latach od wydania „Mindchaos” Słowakom będzie się chciało na nowo rozkręcać zespół, do tego w starym składzie? Jakieś niewiadome Coś ich jednak tknęło i oto znienacka dostaliśmy trzeci krążek w dyskografii Embolism. O dziwo, Devillumination przez niecałe pół godziny swego trwania potwierdza, że decyzja o powrocie do grania była słuszna, bo to zdecydowanie ich najciekawszy album, najbardziej ekstremalny, a przy tym najnowocześniej — i z osiem razy lepiej niż „Mindchaos” — brzmiący. Kariery już nie zrobią, ale ich podejście do muzyki musi budzić respekt. Tak wygląda grind na czasie – precyzyjny, wybuchowy, szybki i brutalny, choć bez zbyt wielkich kombinacji. Muzycy Embolism odłożyli na bok część wcześniejszych ambicji, nie silą się na przesadnie oryginalną czy wymyślną sztukę i niczego nie poszukują. Nakurwiają. I czynią to naprawdę konkretnie, pamiętając jednocześnie o swoich korzeniach – jest więc ostro, poważnie, ale z licznymi urozmaiceniami, zwłaszcza jeśli chodzi o gitary (a nie tylko o introsy, jak to wygląda u większości). Wprawdzie nie ma tu setki riffów na kawałek, ale te, które upchnięto, na pewno można zaliczyć do charakterystycznych, ponadto część z nich stanowi wyraźny łącznik z przeszłością zespołu. Na Devillumination nie brakuje czystego, energetycznego grzańska, w jakim rozkochani są wielbiciele grindu, jednak na pewno nie jest to napierducha uskuteczniana najprostszymi metodami. Byle do przodu i byle jak – to nie dla tych sympatycznych Słowaków. Za to właśnie cenię Embolism – potrafią narobić hałasu co nie miara, jednak po bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że to wszystko ma sens, trzyma się kupy i jest wewnętrznie spójne. Jeśli zatem szukacie grindowego wyziewu na poziomie, polecam sięgnąć po Devillumination – panowie ani na chwilę nie zdradzają się ze swoim pochodzeniem.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: