14 lutego 2014

Ayreon – The Theory Of Everything [2013]

Ayreon - The Theory of Everything recenzja okładka review coverPłytkę tę możecie śmiało zapodać swoim starszym, o ile jeszcze żyją oczywiście. I pod warunkiem, że wciąż mają ochotę na dobrą muzykę. Ale kluczowym warunkiem jest to, by w czasach kiedy byli w wieku, w jakim wy teraz jesteście, ślinili się do zachodnich, imperialistycznych kapel pokroju King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, tudzież Genesis. Czyli mieli słabość do rocka, w dodatku tego bardziej progresywnego i psychodelicznego. Tym razem bowiem set gwiazd sproszonych do udziału w najnowszym przedsięwzięciu Lucassena, wraz ze swoimi talentami, pojawił się w studio z Geriavitem i wnuczętami. Ale set to jest doprawdy wyborny. Nawet mniej obeznani z muzyką lat 70tych i 80tych nie przejdą obok takich nazwisk jak Emerson, Wakemann, bądź bardziej współczesny Rudes obojętnie. Trudno się więc dziwić, że muzyka na albumie nie tyle trąci, co jest żywcem przeniesiona z tamtych lat, na prawo i lewo sprzedając psychodelę i organy Hammonda. Wcale nie oznacza to jednak, że trąci myszką i generalnie jest passe. Pewne patenty się po prostu nie starzeją, a Lucassen już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w mistrzowski sposób ożenić ze sobą, wydawałoby się najodleglejsze, muzyczne klimaty i narracje w jedną, spójną całość. Trzeba się jedna przygotować na trochę wyrzeczeń, bo — do czego także zdążył już wszystkich przyzwyczaić — do zwięzłych nie należy. Niemal półtorej godziny potrafi zniechęcić, ale przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli może się okazać, że ani się człowiek obejrzy, a kolejne okrążenie już w połowie. Pozostając na moment w klimatach wytykania palcem, wytknę jeszcze Holendrowi banalność tekstów ukrytą w pseudonaukowych rozważaniach natury filozoficzno-moralnej polanych gęstym sosem Teorii Wszystkiego. Ale i tego nie można ostatecznie uznać za prawdziwy minus, bo nie jest żadną nowością w jakie klimaty wiodą dywagacje muzyka. Ogólnie rzecz ujmując, album jest bardzo, ale to bardzo ayreonowski, będący aż do najdrobniejszych detali zgodny z poprzednimi dziełami, i tak, jak w pewnym stopniu jest odmienny w warstwie muzycznej, tak pozostaje od lat niezmienny w sferze koncepcyjnej i w celu, w jakim powstał. Taki trochę kaznodziejski zapał kieruje Lucassenem, czy to się komu podoba czy nie. Odkładając jednak na bok bajania i koncepty filozoficzne, nieodmiennie wychodzi, że muzyka jest po prostu fantastyczna. Nie do słuchania na co dzień, bo nie zawsze ma się wolne półtorej godziny, a zaczynanie w połowie jest równie bez sensu jak wuzetka bez kawy, ale gdy już się znajdzie odpowiedni czas – frajdy jest co niemiara. Mimo całej swojej długości i specyficznego klimatu, muzyka wchodzi gładko, bezpardonowo wpraszając się do mózgownicy i rozgaszczając się jak panisko. Udało się Lucassenowi dobrać takich artystów, którzy świetnie wpasowali się w role i wypełnili album życiem i prawdziwością. Może nie jest to powód do dumy, ale wokalistów powyciągał z najpopularniejszych powerowych kapel i choć można się z nich nabijać, robotę swoją wykonali perfekcyjnie. Na zakończenie nie wypada stwierdzić nic innego jak tylko to, że kolejny raz Ayreon wydał album totalny, przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zaczerpnięcie z doświadczeń tuz rocka progresywnego okazało się strzałem w dziesiątkę i dodało do już i tak rozbudowanej muzyki, kilka dodatkowych patentów i smaczków. Tam, gdzie zbrakło na intensywności i metalowości poprzedniego „01011001”, tam pojawiły się wspomniane lata 70-te. Końcem końców, album wyszedł równie dobry, choć z nieco innych powodów.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lutego 2014

Beneath – Enslaved By Fear [2012]

Beneath - Enslaved By Fear recenzja okładka review coverPowiadam wam: nie trzeba się zbyt długo wsłuchiwać w Enslaved By Fear, żeby stwierdzić, że Beneath to materiał na naprawdę fajny zespół. Piszę tu o przyszłości, ale przecież już recenzowany właśnie debiut Islandczyków jest solidnym kawałkiem północnoamerykańskiego (a jakże!) death metalu i warto się za nim rozejrzeć, gdy z kasiorką nie ma co robić. Nic to specjalnie odkrywczego ani wyjątkowo ekstremalnego — czyli powiewu nowoczesności również nie należy oczekiwać — jednak płytki słucha się sprawnie, a momentami nawet bardzo dobrze. Najfajniej robi się oczywiście wtedy, gdy Beneath pocinają coś w stylu mniej zaawansowanego technicznie (i mimo wszystko mniej brutalnego) Neuraxis – riffy nabierają większej mocy, pojawiają się konkretne melodie (a’la stare Brutality!), a klimat ulega przyjemnemu zagęszczeniu. Najlepiej to słychać w „Enslaved By Fear” i „Writhe”, które wskazałbym jako highlighty albumu – wrażenia po ich wysłuchaniu są więcej niż pozytywne, więc chciałoby się takich więcej. Aż tak dobrze nie ma i pozostałe numery są bardziej standardowe, choć poniżej pewnego poziomu Islandczycy nie schodzą. Paradoksalnie klimat albumu najbardziej siada przy okazji najambitniejszego utworu – dziewięciominutowego „Monolith”, w którym tak naprawdę nic wielkiego czy zaskakującego się nie dzieje. Można docenić dobre chęci zespołu, ale to wyzwanie raczej ich przerosło. Choć tyle, że na koniec podratowali się agresywnym i bezpośrednim „Sacrificial Ritual”. Ze względu na wspomniane konotacje z Kanadyjczykami i umiejętność szybkiego korygowania mniej udanych patentów jestem skłonny ocenić Beneath bardzo pozytywnie, naturalnie w granicach rozsądku. Teraz pozostaje mi czekać, czy chłopaki rozwiną się w pożądanym przeze mnie kierunku. Okazja do ponownej konfrontacji z ich twórczością powinna pojawić się już niebawem.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.beneath.is

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lutego 2014

Gorguts – Colored Sands [2013]

Gorguts - Colored Sands recenzja reviewCholernie długo trzeba było czekać, żeby powrót Gorguts znalazł wreszcie potwierdzenie w premierowym materiale, ale było warto, po stokroć, kurwa, było warto! Rację przyzna mi zapewne każdy, komu ten zespół jest bliski od lat, a „Obscura” traktuje jako coś więcej niż po prostu zakręcony krążek niezbyt popularnej kapeli. Trzej Amerykanie pod wodzą genialnego Kanadyjczyka nie zawiedli i sowicie wynagrodzili cierpliwość swoich fanów, komponując ponad godzinę wymyślnych sonicznych tortur spod znaku (głównie) awangardowego death metalu. Możecie mi wierzyć, Colored Sands to album, który zapewni najbardziej wymagającym słuchaczom wypasioną estetyczną ucztę na naprawdę wieeele wnikliwych przesłuchań. Album, przez który będą się w skupieniu przekopywać, rozkładać go na czynniki pierwsze, chłonąc i analizując każdy dźwięk. Wyczekiwana latami płyta ma sporo punktów wspólnych z rewolucyjnym krążkiem numer trzy — można tu mówić o kontynuacji pewnej idei — a jednocześnie jest od niego odpowiednio inna, bo wzbogacona o wiele późniejszych doświadczeń Luc’a (choćby Negativę) i garść wpływów jak najbardziej współczesnych (nomen omen i tak… postgorgutsowych!). Żeby nie było zbyt łatwo, środek ciężkości umieszczono w nieco innym miejscu, czyniąc tym samym materiał mniej oczywistym i przewidywalnym. Colored Sands nie jest jednak tworem intencjonalnie technicznym i makabrycznie pojebanym dla samej techniki i makabrycznego pojebania, jak by się mogło wydawać i do czego inni usilnie zmierzają. Nic z tych rzeczy! Trudne do ogarnięcia instrumentalne zakręcenie uwolniono przy okazji generowania zajebiście dusznego, przytłaczającego klimatu, który na tym albumie wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan, a dodatkowo jest pogłębiany doskonałym wokalem Lemay’a. Już pierwsze sekundy „Le Toit du Monde” (swoją drogą jednego z lepszych w zestawie) nie pozostawiają co do tego wątpliwości: kaleczące uszy dupnięcie, a potem nastaje nieprzenikniona ciemność, jakby się słuchaczowi co najmniej wagon węgla przed nosem wykoleił. Wrażenie, choć prymitywnie przeze mnie opisane, jest potężne i utrzymuje się już do końca płyty. I to niezależnie od tego, czy zespół pruje na pełnych obrotach (w tempach dotąd dla siebie nieosiągalnych – zasiadający za zestawem Longstreth nie dostał przecież posady w Origin za piękne oczy) na granicy kakofonii czy leniwie igra z ciszą i układem nerwowym odbiorcy. Nawet zaaranżowany na klasyczną modłę (dosłownie – kłaniają się Liszt, Grieg i podobni) „The Battle Of Chamdo” nie jest tu żadnym wyjątkiem i równie mocno potrafi zakręcić człowiekowi pod kopułą, choć jebnięciem oczywiście nie dorównuje pozostałym utworom. Na tym albumie ekipa Luc’a Lemay nie idzie na żadne artystyczne kompromisy. Szczególnie imponujące jest to, że rządzony twardą ręką Gorguts — pomimo inkorporowania paru nowych rozwiązań — nadal z pełnym przekonaniem gra swoje. Muzycy nie ulegli presji debilnych oczekiwań tych, którzy i tak ich wcześniej nie słuchali, nie próbują się też nikomu na siłę przypodobać. Tak więc albo Colored Sands naprawdę komuś spasuje i będzie do tej płyty z zainteresowaniem wracał, albo szybko da sobie spokój – bo wmawianie sobie, że to fajne, na niewiele się zda. Tak wygląda powrót w wielkim stylu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 lutego 2014

Immoral Hazard – Convulsion [2014]

Immoral Hazard - Convulsion recenzja okładka review coverDziś pozycja przedpremierowa – debiutancki krążek greckiej formacji Immoral Hazard zatytułowany Convulsion. Postaram się zwięźle, ale nie obiecuję, bo zwięzłość raczej nie jest moją domeną. Tak czy inaczej, jedziemy. Convulsion płytą roku nie zostanie. Przy dobrym układzie gwiazd i sprzyjających wiatrach ma szansę na, co najwyżej, podwójne okrążenie w odtwarzaczu co mniej wymagających metali. Nie dlatego, że płytka trzeszczy i szumi, nawet nie dlatego, że chłopaki nie potrafią grać – nie, problemem jest to, że album nie porywa, jest przeciętny, zwyczajny, zupełnie niewyróżniający się z tłumu, a to w dzisiejszych czasach grzech najcięższy, bo dookoła, gdziekolwiek nadstawić ucha, tysiące kapel nagrywają dziesiątki tysięcy albumów i przy takiej mnogości wydawnictw trzeba zaoferować coś mocno, lub przynajmniej trochę, powyżej przeciętnej. Nie mam na myśli wymyślania na nowo koła i redefiniowania gatunków, ale trochę oryginalności by nie zaszkodziło. Immotal Hazard oryginalny nie jest ani odrobinę, podobny do całych zastępów modern thrashowych/core’owych kapel. Inspiracje obejmują z jednej strony Panterę z jej agresywnymi wokalizami, dość często urozmaicone core’owymi wrzaskami, instrumentalnie zaś zahaczają o Kreatora i wczesną, ale nie najwcześniejszą Sepulturę, a to tylko wierzchołek, najbardziej widoczny, dalszych naleciałości. Nie ukrywam, że owe nu-metalowe akcenty są dla mnie kłopotem, bo ich zwyczajnie, z zasady, nie trawię, a przez to frajdę mam mniejszą i podnietę słabszą. Dalej idą wolne tempa, które najprzyjemniej wchodzą mi wtedy, gdy trzymam głowę pod wodą. Droga przez mękę – serio. Żeby jednak nie było, że tylko się czepiam, że nagrali chłopaki krążek zupełnie nikomu niepotrzebny (choć tak właśnie jest), kilka pozytywów, bo i takie na płycie są. O ile muzycy trzymają się z dala od zwolnień i jadą na co najmniej średnich tempach, album potrafi tu i ówdzie przemówić. Kilka riffów, mimo iż nieświeżych, tłucze po nerach, warsztat wokalisty może się w przyszłości przydać, pod warunkiem wszak, że wymyślą coś bardziej własnego, garowy natomiast napieprza konkretne, żywe i agresywne partie. Warsztat na plus zdecydowanie, ale — jak wspomniałem — nie on wymaga poprawy. To kompozycje szwankują, bowiem ograne są po tysiąckroć i nie będąc słabymi samymi w sobie, w kontekście tego, co się dzieje na metalowej scenie – nie zachwycają. Wydaje mi się jednak, że jestem w stanie wyobrazić sobie ludzi, którym tego typu agresywny modern thrash może się spodobać. Ja się niestety do tej grupy nie zaliczam i oczekiwałbym na przyszłość lepszych, świeższych kawałków, które pokazałyby prawdziwe oblicze muzyków. Recepta wydaje się więc prosta – w związku z tym, że warsztat i egzekucja są naprawdę przyzwoite, więcej czasu poświęciłbym sferze kreatywnej. Tragedii nie ma, ale nie spodziewam się sięgać po Convulsion częściej niż raz do roku.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immoral.hazard
Udostępnij:

2 lutego 2014

Mortal Decay – The Blueprint For Blood Spatter [2013]

Mortal Decay – The Blueprint For Blood Spatter recenzja reviewKiedyś Mortal Decay czymś mnie do siebie zrazili, i choć dziś za cholerę nie pamiętam co to było, skutecznie unikałem ich kolejnych krążków. Niewykluczone jednak, że w międzyczasie ominęło mnie coś wartościowego, bo najświeższy album Amerykanów to techniczny i brutalny death metal naprawdę wysokiej próby. Klasyczne, a jednocześnie bardzo klarowne nowojorskie brzmienie w połączeniu ze współczesnym podejściem do komplikowania struktur (czyli ile wlezie) i podwójnymi wokalami na granicy czytelności zrobiło zespołowi dobrze i zaowocowało wymagającym skupienia, a przy tym porządnie kopiącym po dupie materiałem. Chaotyczne mieszające gitary, posrane solówki (których mogłoby być znacznie więcej), zmieniane co i rusz tempo (wprawdzie Anthony Ipri nie rozpędza się zbytnio, ale kończynami przebiera co najmniej żwawo), udziwnione melodie i odrobinka blackowego feelingu przy najbardziej piłujących riffach – oto wizytówka i główne atuty dzisiejszego Mortal Decay. Jest jeszcze coś, co mocno zwraca moją uwagę – gro zagrywek, z których powinni skorzystać reaktywowani Broken Hope, ale tego nie zrobili, skutkiem czego „Omen Of Disease” wygląda, jak wygląda. Nie chcę przez to sugerować, że kwintet z New Jersey próbuje wypełnić lukę po niedysponowanej ekipie z Chicago, bo to jednak inne, w tej chwili znacznie ciekawsze i brutalniejsze granie (bliżej mu do „dwójki” Severed Savior, jeśli to wam posłuży za drogowskaz), ale trudno uznać tą zbieżność za przypadkową. W każdym razie, niezależnie od wspomnianych konotacji, ja jestem zawartością The Blueprint For Blood Spatter mile zaskoczony i katuję nią organy słuchu z dużą przyjemnością, zwłaszcza, że to tylko 32 minuty. Płyt w tym stylu ostatnio mamy od zajebania, jednak twór Mortal Decay ma w sobie kilka elementów, dzięki którym ładnie wyrasta ponad średnią. Na korzyść zespołu świadczy zwłaszcza to, że panowie nie kopiują na oślep kogo popadnie, tylko starają się zrobić coś możliwie swojego. Właśnie takiej postawy po, było nie było, weteranach należy oczekiwać.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 stycznia 2014

Transcending Bizarre? – The Four Scissors [2003]

Transcending Bizarre? – The Four Scissors recenzja okładka review coverThe Four Scissors to, jak każdy inny album Transcending Bizarre?, cholerny hipokryta i przewrotnik. Głaszcze cię po główce z jednej strony, a z drugiej – kradnie cukiery z kieszeni. Odwraca uwagę damskimi wokalami, orkiestracjami i całym tym melodyjnym badziewiem po to tylko, by zafundować siarczystego kopa agresywnej sieczki miedzy poślady. Taki już styl Greków i ich wizytówka, aby wprowadzić możliwie największe zamieszanie i skonfundowanie wśród słuchaczy. The Four Scissors to album pełen sprzeczności: łagodne, delikatne jak tembr głosu Krystyny Czubówny pasaże i równie aksamitne wokalizy Marii Preka, a po drugiej stronie barykady – nagłe eksplozje czysto metalowych temp i blackowych wrzasków, poparte kanonadą nad wyraz sprawnie zaprogramowanej perkusji. Skoro już jestem przy garach, to wypada wspomnieć, że album może się poszczycić jednymi z najbardziej naturalnie i prawdziwie brzmiących sekcji perkusyjnych puszczonych z kompa. Mocno trzeba się wsłuchiwać, mocno i długo, bo nie ma tego zbyt wiele, by wychwycić zbyt idealną powtarzalność dźwięków, źródłem której może być tylko program, bo same riffy i ogólnie cała strona kompozycyjna może uchodzić za wzór. Dalej. Interpretacja blacku w wydaniu Transcending Bizarre? aż kipi od elektroniki i sampli, więc nie jest to album dla każdego – co trzeba sobie jasno powiedzieć. Porównując zaawansowanie i rozległość tychże struktur, śmiało mogą Grecy iść w konkury z Arjenem Anthonym Lucassenem, który wprawdzie plumka w powerowych klimatach, ale geniuszu klawiszowo-programistycznego nie można mu odmówić, daleko w tyle pozostawiając zaś co bardziej elektroniczne, a przecież wyborne niejednokrotnie, Samaele i inne Haggardy. Nie zbywa także na gitarach, ani na basie. Mnogość i pełnia stylów wydobywająca się spod palców Liratzakisa oraz Makrantonatisa budują obraz dzieła totalnego, miksującego i wplatającego dosłownie dowolne elementy, które zdaniem muzyków uczynią album lepszym i bardziej nietuzinkowym. Co mnie urzekło, a co może być pewną niespodzianką, to czytelny i selektywnie brzmiący bas, element, który nie jest codziennością w tak przesyconej elektroniką muzyce. Tak jak nie mają Grecy najmniejszych nawet powodów do wstydu za stronę techniczną, gdzie postarali się, by każda dźwięk był odpowiednio nagłośniony i wyeksponowany, a każda sekwencja, riff i motyw dopieszczony do doskonałości, tak nie mają problemów z pomysłami na muzykę. Chłodna, nieco surrealistyczna baśniowość krążka urzeka i trzyma w objęciach przez długie godziny. Do tego te damskie wokale – syreni śpiew wabiący i nęcący na zgubę słuchania tylko tego, jednego albumu, aż do zerzygu. Poezja, dosłownie i w przenośni. Mimo iż stwierdziłem, że album jest raczej dość hermetyczny i budzący mieszane uczucia, uważam jednocześnie, że każdy powinien dać mu szansę. Po to chociażby, by wyrobić własną opinię, bo jestem niemal pewien, że tak jak gusta bywają różne, tak nie sposób nie docenić geniuszu muzyki Transcending Bizarre?. Dla mnie jest bowiem debiut Greków albumem doskonałym.


ocena: 10/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 stycznia 2014

Hateful – Epilogue Of Masquerade [2013]

Hateful - Epilogue Of Masquerade recenzja reviewRecka będzie ekspresowa, bez niepotrzebnego wdawania się w szczegóły. Kapel szybszych, brutalniejszych, bardziej technicznych i lepiej brzmiących od Hateful na świecie nie brakuje. Ba! Jest ich całkiem sporo, nawet we Włoszech. Mimo to "Epilogue Of Masquerade" ma w sobie jakiś haczyk, który sprawia, że tej półgodzinnej płytki słucha się co najmniej dobrze i z dużą ochotą. Co to dokładnie jest? Cholerka, trudno powiedzieć. Może banalny fakt, że proporcje wymienionych na początku składników — plus szczypta nienachalnych melodii — są bardzo starannie dobrane, a kawałki sporządzone według takiej, bądź co bądź umiarkowanej (jakkolwiek ciągle pierońsko dalekiej od pedalstwa i pitolenia), receptury z łatwością lokują się na dłużej między uszami. I to mi się bardzo podoba, bo Włosi, w przeciwieństwie do innych, naprawdę nie robią niczego niezwykłego, a jednak moc oddziaływania ich materiału jest należyta. Ot, normalny, odpowiednio nienawistny (na co zresztą wskazuje nazwa) death’owy wygrzew – krótki, zwięzły i na temat. Choć to wszystko jest strasznie oklepane, to nudą nie powiewa ani przez chwilę, a takie urozmaicenia jak fajny instrumental (bo tak raczej należ traktować 'Stillbirth') tylko pogłębiają pozytywne wrażenie. Raczej nie ma w tym przypadku, bo za muzykami Hateful stoi kilka lat doświadczeń, chociaż "Epilogue Of Masquerade" to dopiero druga pozycja w ich oficjalnym dorobku. Nie mam właściwie żadnych wątpliwości, że ich kolejne albumy będą jeszcze lepsze, a jednocześnie jestem całkowicie przekonany że, szanse na przebicie się do świadomości większego grona odbiorców mają mizerne. Grają fajnie, ale doceniona przeze mnie normalność nie dla każdego będzie atutem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hatefuldeathmetal
Udostępnij:

23 stycznia 2014

Juggernaut – Baptism Under Fire [1986]

Juggernaut – Baptism Under Fire recenzja okładka review coverJuggernaut nigdy nie należał do ścisłej czołówki w klasyfikacji uznania, jakim się cieszył. Zupełnie niesłusznie zresztą, bo grana przez zespół muzyka jest zaskakująca i oryginalna nawet teraz, do tego stopnia, że do dzisiaj nie znalazło się zbyt wielu naśladowców, co można poczytać jako znak, że komercji pod publiczkę to jednak nie grali. Można też pomyśleć, że byli tak chujowi, że pies z kulawą nogą się za nimi nie obejrzał, jednak lektura albumu rozwiewa te wątpliwości i nakazuje wrócić do pierwszego z założeń. Należy przygotować się jednak na raczej długi okres adaptacyjny, bo takie np. crossover’owe wokale bądź dziwnie przesterowane gitary nie wpadają w ucho do razu i trzeba się przez nie przegryźć. Nie pomaga także dość szorstkie — rdzawo-szkrzypiące — brzmienie, które wprawdzie niczego nie psuje i nie utrudnia odbioru, ale podbija jeszcze owe dziwne, blaszane przestery, przez co album całkowicie dryfuje w stronę „garażowej” produkcji. Brakuje planów, tym bardziej, że każdy instrument działa autonomicznie, a miedzy muzykami zachodzi sporo interakcji na poziomie lead – rytm – tło. Takie zależności brzmiałyby zdecydowanie ciekawiej, gdyby przesunięto środek ciężkości bliżej centrum, nie zaś zdecydowano się na akcentowanie co wyższych i bardziej skrzekliwych partii. Niemniej jednak, jak już wspomniałem, jest to w pewnym sensie kwestia przyzwyczajenia, bo mankament ten w żadnym stopniu nie dyskwalifikuje muzyki. Oczywistym wydaje się porównywanie Juggernaut do Watchtower, i to nie tylko ze względów geograficznych, lecz w porównaniu tym Juggernaut jest zespołem bardziej ludowym – powszechnym, łatwiejszym w odbiorze i mniej pojechanym, ale za to bardziej zróżnicowanym. Dość często skandowane, jakby rapowane teksty, szersze spektrum emocji oraz temp narracji, a także mniejsza presja na elementy progresywne sprawiają, że album słucha się łatwiej, bez konieczności pełnego zanurzania się w muzykę. Najlepiej oczywiście, kiedy Baptism Under Fire słucha się ze stuprocentowym zaangażowaniem, po to właśnie, by wszystkie te smaczki wychwycić, niemniej jednak nie jest to warunek konieczny podobania się albumu. Utwory mają w sobie pokaźną dawkę bezpośredniej i wolnej od zawiłości przebojowości, na którą mogą się pokusić także ci, którzy od Watchtower stronią. W tym sensie bliżej jest Juggernaut do Toxik bądź Heathen aniżeli do Mekong Delta bądź właśnie Watchtower. Utwory takie jak „Impaler”, „All Hallow’s Eve” tudzież „Hang ’em High” doskonale nadają się na potańcówkę, a nawet na festiwal z okazji Dnia Pszczelarza. Słuchają się same i zachęcają do kolejnej rundy. Tak, jak cały album.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 stycznia 2014

Arhideus – Awakening Of Sins [2013]

Arhideus - Awakening Of Sins recenzja reviewJest takie piękne staropolskie powiedzenie: wyglądać jak pół dupy zza krzaka. Tak właśnie, mówiąc oględnie, prezentują się młodzianie z Arhideus. Wszyscy kupą i każdy z osobna. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać. No, ale zjebać z góry na dół i po bokach już można, bo to wypisz, wymaluj krańcowo typowy image młodego death metalowego zespołu – prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Na ich szczęście — i w sumie moje też — zanim zerknąłem na zdjęcie kapeli, najpierw posłuchałem muzyki z ich debiutanckiego krążka. W tym aspekcie jest już dużo lepiej, choć też nadal typowo, ale za to energicznie, z dobrym dopieprzeniem i bez niepotrzebnego przedłużania (wyrobili się w niecałe pół godziny). Awakening Of Sins to nowoczesny techniczny death metal stworzony przez dosyć sprawnych instrumentalnie kolesi, którzy nasłuchali się co popularniejszych kapel z kręgu… technicznego death metalu i postanowili zrobić coś podobnego. Wyszło im to z całkiem niezłym skutkiem. Do poziomu mistrzów gatunku czy ambitniejszych przedstawicieli drugiej ligi naturalnie sporo im brakuje, ale wiele podobnych stażem kapel przebijają z łatwością, sprawnie zaciągając patenty charakterystyczne dla Necrophagist, Obscura, The Faceless i wieeelu innych, zwłaszcza made in USA. Wykonaniu, brzmieniu czy nawet konstrukcjom poszczególnych kawałków nie można wiele zarzucić, bo płytki słucha się bezproblemowo; słychać sporo wysiłku włożonego w jej przygotowanie i nagranie. Innymi słowy chłopaki podeszli poważnie do sprawy. Mimo iż w muzyce Arhideus namacalnej oryginalności nie ma za grosz, na pochwałę zasługują liczne urozmaicenia w obrębie utworów (przede wszystkim solówki i szalejący bas), umiar w stosowaniu technicznych zagrywek, unikanie mielizn i nagminnej u młodych reprezentantów tego gatunku nudy. Największy minus materiału to pojawiające się od czasu do czasu irytujące swą banalnością melodie. Nie to, że są przesłodzone, co raczej niespójne i tak sobie pasują do reszty. Na razie można na to przymknąć ucho, jak i ja przymykam, ale w przyszłości nie powinni zapędzać się w tak nietrafione rozwiązania. Ogólnie jednak rzecz ujmując, debiut Arhideus to udany krążek, o którym wbrew pozorom szybko się nie zapomina. Teraz czekam na więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/arhideusofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

17 stycznia 2014

Jeff Loomis – Plains Of Oblivion [2012]

Jeff Loomis - Plains Of Oblivion recenzja reviewWygląda na to, że raczej średni odbiór „Zero Order Phase” nie zniechęcił Jeffa Loomisa do nagrania kolejnego albumu. Historia lubi się powtarzać, jak doskonale wiadomo, więc i z opiniami na temat Plains of Oblivion jest raczej tak se, a może nawet nieco gorzej. Nie pomógł nowy zestaw zaproszonych gwiazd (gitarzyści Chris Poland, Tony MacAlpine, Marty Friedman oraz pałker Dirk Verbeuren), ani nawet wygrzebany gdzieś na youtube, podobno zjawiskowy, basista o nieznanym nikomu nazwisku i niewiadomej aparycji. Oczywiście ani Loomisowi ani zaproszonym przez niego gościom nie można odmówić talentu, ale przecież nie samym warsztatem muzyka stoi. Plains of Oblivion jest niewątpliwie albumem wyjątkowym pod względem nagromadzenia muzycznych geniuszy i ilości zwinnych palców, tym niemniej niesamowita ilością technicznych smaczków, sweepowania, tappowania, klasycznego shredowania oraz rozmaitych innych cudów nie przekłada się wprost na miodność albumu. Co gorsze, zupełnie nowe w muzyce Loomisa kawałki zwokalizowane nie ratują sytuacji bardziej niż tylko nieznacznie. Jest to jakaś nowość, ale a) kawałki z Christine Rhoades brzmią jak próba licytowania się z Aghorą, lub, co gorsza, z Portalem bądź nawet, bójcie się Boga, symfoniczno-gotyckimi aktami pokroju Within Temptation, zaś b) Ihsahn śpiewa swoją partię w rytm raczej niewyróżniającego się deathu, co nawet nie brzmi źle, ale z drugiej strony – brakuje mu sporo do autorskich (dużo przy tym bardziej kompleksowych i interesujących) długograjów Norwega, które były oczywistym źródłem. Fani Aghory powinni więc, ze spokojnym sumieniem, wrócić do Aghory, Ihsahna – do Ihsahna, bo krążek Loomisa nic nowego do tematu nie wnosi. Aczkolwiek jest to jakiś plus, jakaś odmiana od prężenia gitarowych muskułów i podrzucania kolejnych linii „technical difficulties”. I mimo iż Ihsahn nie zwojuje świata tym występem, to wstydzić się także nie ma czego, bo wycisnął ze współpracy z Loomisem ile mógł. Sam zaś Loomis, co nie powinno wszak zaskakiwać, udowadnia, że posady w Nevermore nie dostał za ładne oczy. Wiele riffów naprawdę trzyma poziom, nie są tak strasznie z dupy, jakby niektórzy chcieli, aczkolwiek w globalnym ujęciu całego albumu i tak nie ratuje to krążka, bo zwyczajnie ginie w morzu dźwięków. I tak to chyba jest z Plains of Oblivion, że lokalnie jest dobrze, globalnie zaś – bez emocji, dzieląc płytę na pojedyncze melodie i akordy można znaleźć wiele fajnych, nietuzinkowych, choć mocno niekiedy przypominających wywołany Nevermore, motywów, które mogą się podobać i podobają, po zsumowaniu tego do płyty, pozostają one wyłącznie pokazem umiejętności i szybkości. Fanom tego ostatniego płyta powinna się spodobać, pozostałym – niekoniecznie.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/jeffloomisfans?sk=wall

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: