Płytkę tę możecie śmiało zapodać swoim starszym, o ile jeszcze żyją oczywiście. I pod warunkiem, że wciąż mają ochotę na dobrą muzykę. Ale kluczowym warunkiem jest to, by w czasach kiedy byli w wieku, w jakim wy teraz jesteście, ślinili się do zachodnich, imperialistycznych kapel pokroju King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, tudzież Genesis. Czyli mieli słabość do rocka, w dodatku tego bardziej progresywnego i psychodelicznego. Tym razem bowiem set gwiazd sproszonych do udziału w najnowszym przedsięwzięciu Lucassena, wraz ze swoimi talentami, pojawił się w studio z Geriavitem i wnuczętami. Ale set to jest doprawdy wyborny. Nawet mniej obeznani z muzyką lat 70tych i 80tych nie przejdą obok takich nazwisk jak Emerson, Wakemann, bądź bardziej współczesny Rudes obojętnie. Trudno się więc dziwić, że muzyka na albumie nie tyle trąci, co jest żywcem przeniesiona z tamtych lat, na prawo i lewo sprzedając psychodelę i organy Hammonda. Wcale nie oznacza to jednak, że trąci myszką i generalnie jest passe. Pewne patenty się po prostu nie starzeją, a Lucassen już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w mistrzowski sposób ożenić ze sobą, wydawałoby się najodleglejsze, muzyczne klimaty i narracje w jedną, spójną całość. Trzeba się jedna przygotować na trochę wyrzeczeń, bo — do czego także zdążył już wszystkich przyzwyczaić — do zwięzłych nie należy. Niemal półtorej godziny potrafi zniechęcić, ale przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli może się okazać, że ani się człowiek obejrzy, a kolejne okrążenie już w połowie. Pozostając na moment w klimatach wytykania palcem, wytknę jeszcze Holendrowi banalność tekstów ukrytą w pseudonaukowych rozważaniach natury filozoficzno-moralnej polanych gęstym sosem Teorii Wszystkiego. Ale i tego nie można ostatecznie uznać za prawdziwy minus, bo nie jest żadną nowością w jakie klimaty wiodą dywagacje muzyka. Ogólnie rzecz ujmując, album jest bardzo, ale to bardzo ayreonowski, będący aż do najdrobniejszych detali zgodny z poprzednimi dziełami, i tak, jak w pewnym stopniu jest odmienny w warstwie muzycznej, tak pozostaje od lat niezmienny w sferze koncepcyjnej i w celu, w jakim powstał. Taki trochę kaznodziejski zapał kieruje Lucassenem, czy to się komu podoba czy nie. Odkładając jednak na bok bajania i koncepty filozoficzne, nieodmiennie wychodzi, że muzyka jest po prostu fantastyczna. Nie do słuchania na co dzień, bo nie zawsze ma się wolne półtorej godziny, a zaczynanie w połowie jest równie bez sensu jak wuzetka bez kawy, ale gdy już się znajdzie odpowiedni czas – frajdy jest co niemiara. Mimo całej swojej długości i specyficznego klimatu, muzyka wchodzi gładko, bezpardonowo wpraszając się do mózgownicy i rozgaszczając się jak panisko. Udało się Lucassenowi dobrać takich artystów, którzy świetnie wpasowali się w role i wypełnili album życiem i prawdziwością. Może nie jest to powód do dumy, ale wokalistów powyciągał z najpopularniejszych powerowych kapel i choć można się z nich nabijać, robotę swoją wykonali perfekcyjnie. Na zakończenie nie wypada stwierdzić nic innego jak tylko to, że kolejny raz Ayreon wydał album totalny, przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zaczerpnięcie z doświadczeń tuz rocka progresywnego okazało się strzałem w dziesiątkę i dodało do już i tak rozbudowanej muzyki, kilka dodatkowych patentów i smaczków. Tam, gdzie zbrakło na intensywności i metalowości poprzedniego „01011001”, tam pojawiły się wspomniane lata 70-te. Końcem końców, album wyszedł równie dobry, choć z nieco innych powodów.
ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon
inne płyty tego wykonawcy: